Przejdź do komentarzyŚwietlik cz.3
Tekst 8 z 9 ze zbioru: Manekiny
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2017-03-07
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1210

Droga do miejsca odosobnienia była koszmarem. Najpierw przeszło cztery godziny siedziałem w półciężarówce na jednej z dwóch umieszczonych naprzeciwko siebie drewnianych, niewygodnych ław, po czym, kiedy już wszystkie miejsca w aucie były zajęte, jeździliśmy kolejno do czterech aresztów w mieście. Ja oczywiście zostałem zawieziony do więzienia odwiedzonego przez nas na samym końcu. Miałem już tego serdecznie dość.

W międzyczasie mieliśmy dwukrotnie możliwość załatwienia swoich potrzeb fizjologicznych. Ja wysiadłem z ciężarówki tylko po to, by rozprostować zdrętwiałe nogi. Ogólnie czułem się tragicznie. Chciało mi się pić, o jedzeniu nawet nie pomyślałem. Wszystko przez nerwy zaciskające niewidzialną klamrę na moim żołądku. W ustach czułem smak możliwy do uzyskania tylko i wyłącznie wtedy, kiedy przez dwie doby nie skorzysta się ze szczoteczki i pasty do zębów. Najgorszy jednak był nasilający się coraz bardziej ból w okolicach obu skroni. Był on efektem kolejnej fali stresu ogarniającego układ nerwowy. Ten wehikuł nie posiadał chyba zawieszenia, przeklinałem wtedy na zmianę pana prokuratora i sędziego.

Na miejscu zostaliśmy wyprowadzeni z, jak się w trakcie drogi dowiedziałem, pojazdu zwanego potocznie kabaryną, następnie przeliczeni i na koniec zamknięci w czymś, co chyba miało być poczekalnią. Już przy samym wychodzeniu z kabaryny moje odczucia były paskudne. Dookoła widziałem szare kilkupiętrowe budynki z zakratowanymi oknami. Samo przebywanie w tym miejscu mogło przyprawić o klaustrofobię. Pomieszczenie, w którym nas zamknięto, było wysprzątane, lecz ogólnie sprawiało wrażenie strasznie przygnębiającego i nieprzyjemnego. Być może spowodowane było to tym, że szare, malowane ostatni raz chyba z dwadzieścia lat temu ściany, tworzyły idealnie beznadziejne zestawienie z ciemnym, wytartym linoleum, tak samo zresztą wiekowym. Z tego wszystkiego nie zauważyłem małego okienka znajdującego się naprzeciwko drzwi wejściowych. Dostrzegłem je dopiero wtedy, gdy z niemałym hukiem otworzyło się.

Wyczytano pierwsze z nazwisk, po czym jego właściciel miał podejść do okienka, by otrzymać zestaw rzeczy, które mu się należą. Z przerażeniem obserwowałem, co też od tej chwili będzie stanowiło tymczasowo moją własność.

Były to plastikowe sztućce, plastikowy talerz, plastikowa miska, mająca być pomocną przy spożywaniu zupy, równie plastikowy kubek, poduszka, która tak naprawdę tylko ją imitowała, dwa prześcieradła, dwa koce, dwa niewielkie ręczniki z wyszytym, a jakże by inaczej, logiem Z-K A-Ś, mała szmatka, diabli wiedzą do czego, szczoteczka wraz z pierwszy raz widzianą przeze mnie odmianą pasty do zębów, jednorazowa maszynka do golenia mająca starczyć mi na miesiąc, w zestawie z kremem do golenia, przy którym Wars jest marką ekskluzywną, jedno szare mydło, a na końcu otrzymałem za małe zielone, znoszone spodnie robocze i równie zużytą szarą bluzę, pozbawioną trzech z pięciu guzików, plastikowe klapki i toporne skórzane buty.

Pozytywnym skutkiem braku jedzenia było ogólne otępienie, dzięki któremu nawet nie pomyślałem, by się zdenerwować albo rozpłakać, nie wiem, co lepsze.

Kiedy już wszyscy dostaliśmy swoje „zestawy”, okienko znów z wielkim trzaskiem zamknęło się, my natomiast znów na czterdzieści minut zostaliśmy pozostawieni sami sobie.

Zanim zostaliśmy porozmieszczani w celach, jak to określano, przejściowych, dostaliśmy po półtora litra wody, po połowie chleba i po dwie konserwy z pasztetem. Wszyscy na dziesięć minut zamilkli, połykając niemalże w całości otrzymane jedzenie. Chwilową ulgę zaspokojenia głodu natychmiast zastąpiło zmęczenie.

Czułem się tak wymęczony psychicznie, że było mi wszystko jedno, gdzie zostanę ulokowany, bylebym tylko mógł położyć się spać. Ostatecznie wraz z czterema innymi skazanymi zostałem ulokowany w celi numer dwa. Wszyscy ledwo doszliśmy do miejsca naszego zakwaterowania.

Kiedy przekroczyłem próg celi, dotarło do mnie, że na dołku nie było jeszcze tak źle. Pomieszczenie, w którym obecnie się znajdowałem, było miejscem, najdelikatniej mówiąc, paskudnym. Każda ze ścian pomazana była flamastrem, długopisem lub ołówkiem. Napisy oczywiście nie należały do esencji myśli filozoficznych. „Jebać szmatę z centrum”, „Olek H. to kurwa”, „Chuj w dupę sądowi” – to tylko trzy z trzystu trzydziestu trzech napisów tworzących niesamowicie oryginalną, niespotykaną nigdzie indziej oraz naszpikowaną wszelkimi możliwymi błędami tapetę.

Piętrowe łóżka, stojące wzdłuż ścian, pamiętały jeszcze czasy drugiej wojny światowej, za to materace na nich leżące nie odbiegały zbytnio stanem używalności od tych, jakie dostałem na dołku. Na środku zaś stał metalowy, znacznych rozmiarów stół.

W jednym z narożników pomieszczenia znajdowała się toaleta, choć tu bardziej adekwatnym słowem byłby „kibel”. Od pozostałej części pomieszczenia oddzielał go niewielki parawanik zrobiony z prześcieradła. W środku kibla była ledwo trzymająca się ściany umywalka, nieczyszczona chyba od początku swego żywota.

„Fantastycznie”– pomyślałem. Każdy z nas czym prędzej pościelił swoje łóżko i położył się na nim.

Sen przyszedł natychmiast. O godzinie dziewiętnastej zostałem brutalnie z niego wyrwany. Okazało się, że jest to pora apelu, czyli zmiana strażników, a przy okazji kontrola, czy aby nikt z więźniów nie uciekł. Ponieważ wszyscy spaliśmy, nikt z nas nie usłyszał otwierających się drzwi celi.

Jeden ze strażników wszedł do środka, wymierzając po dwa solidne kopniaki w najbliżej znajdujące się łóżka. Natomiast dwóch pozostałych zaczęło głośno się śmiać. Nawet nie wiem, kiedy stanąłem na baczność, nie wiedząc oczywiście, co się dzieje.

Moja mina, tak samo jak i miny pozostałych osadzonych, musiała być nietęga, ponieważ wszyscy trzej strażnicy zaczęli pokładać się ze śmiechu. Kiedy już wszyscy staliśmy zszokowani na baczność, drzwi zamknęły się. „Nie! Nie! To jakiś koszmar” – myślałem.

Pozostali współtowarzysze dali wyraz swojemu zdenerwowaniu, na głos komentując to, czego przed chwilą byliśmy świadkami.

– To skurwysyny!

–Co to w ogóle ma znaczyć!? Co za zachowanie?

Mnie natomiast nawet nie chciało się odzywać. Naciągnąłem na głowę śmierdzący koc, usiłując znów zapaść w sen, dzięki któremu znajdowałem się z dala od tego miejsca. Sen jednak nie nadchodził. Do godziny dwunastej słuchałem rozmowy sąsiadów z „koi”, czyli z łóżek naprzeciwko. Dowiedziałem się, że Heniek śpiący na dolnej koi, siedzi za jazdę po pijanemu, natomiast Rysiek z górnego łóżka, jest tu za jakieś malwersacje finansowe. Choć na człowieka obracającego znacznymi kwotami finansowymi zupełnie mi nie wyglądał. No, ale cóż, pozory mylą. O pozostałych dwóch współlokatorach nieco informacji uzyskałem dnia następnego.

Wszystkich nas obudził dzwonek, punkt piąta trzydzieści. Na wszelki wypadek, wszyscy ubrani w otrzymane stroje, stanęliśmy w rzędzie. Wyglądaliśmy niczym bohaterowie żywcem wyjęci z filmu „Flip i Flap”. Godzinę później otrzymaliśmy śniadanie. Czyli po pół bochenka chleba, po kawałku jakiejś dziwnej wędliny, trochę masła oraz kubek czarnej zbożowej kawy. Wszystko zjadłem w ciągu pięciu minut. Wyglądająca dziwnie wędlina nie była ostatecznie taka zła, być może dlatego, że byłem naprawdę głodny.

Zmywanie plastikowego talerza zimną wodą nie należy do przyjemności. Dlatego doprowadzenie go do stanu ponownej używalności zajęło dziesięć minut.

Coraz bardziej wkurzał mnie natomiast Olgierd, rzekomo zatrzymany za pobicie funkcjonariusza na służbie. Gość cały czas chodził tak, jakby miał telewizory pod pachami, a do tego zaczął się strasznie rządzić. Jego współlokator z łóżka wyżej, rano dostał od niego dość mocne uderzenie w twarz za to, że chrapał. Faktycznie było to uciążliwe, nawet dwa razy sam się przebudziłem, ale żeby od razu go bić? Tym bardziej, że Marcin był od niego dwadzieścia kilo lżejszy i co najmniej półtorej głowy niższy.

– Ty pierdolony alimenciarzu! – krzyczał do niego Olgierd. – Jeszcze raz w nocy mnie obudzisz i będziesz miał zakaz spania!

„Co za gość” – pomyślałem. Póki jednak Olgierd nie zacznie wchodzić mi bezpośrednio w drogę, postanowiłem nie reagować. Po co mi jakieś kłopoty już od pierwszego dnia.

Około godziny dwunastej odwiedził naszą celę wychowawca oddziału. Był to ktoś pełniący funkcję tak jakby łącznika miedzy nami, skazanymi, a dyrektorem i administracją całego tego przybytku.

Pan w moim wieku zakomunikował wszem i wobec, że jutro każdy z nas opuści celę przejściową, będąc przeniesionym na oddział mieszkalny. „To fajnie, skoro mamy być przeniesieni na oddziały mieszkalne, znaczy to, że nie będziemy już dłużej siedzieć w tej norze. No i w końcu nie będę musiał przebywać z tym idiotą Olgierdem”.

Tuż po obiedzie Marcin został kolejnym uderzeniem w twarz zmotywowany do wysprzątania celi oraz oddania swojej kolacji, a jakże, komu by innemu, jak nie Olgierdowi. Przyznam szczerze, było mi go coraz bardziej szkoda, ale miałem nadzieję, że jutro to się skończy.

Punkt piętnasta ogłoszono spacer. O dziwo, wyszedłem na niego tylko ja. Nie pofatygował się także nikt z pozostałych siedmiu przejściowych cel.

– Chce ci się iść samemu? – zapytał strażnik.

– Tak – odpowiedziałem.

Ten pokręcił niezadowolony głową, prowadząc mnie na niewielkie, jedno z ośmiu, pól spacerowych.

Nie miałem pojęcia, jak wyglądają pozostałe spacerniaki, ale ten, na którym ja się znajdowałem, miał rozmiary celi, z której przed chwilą wyszedłem. Zewsząd otaczały mnie wysokie na trzy metry mury, zwieńczone drutem kolczastym. Co kilka minut zmieniałem stronę, w którą spacerowałem. Mimo wszystko fajnie było zaczerpnąć świeżego powietrza. Godzinny spacer minął, nawet nie wiem kiedy. Przyznam się szczerze, że mógłbym tak pochodzić w kółko jeszcze ze dwie godziny. Niestety, nie było takiej możliwości. Znów więc wracałem do celi, do tego mroku, zaduchu i do towarzystwa, którego wolałbym nigdy nie poznać.

Tak minął mi pierwszy dzień w całości spędzony w areszcie śledczym. Wieczorem wszyscy prócz Olgierda wpatrywaliśmy się w sufit. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Jedynie ten prymityw coś tam gadał w przerwach między wykonywanymi seriami pompek. Zbytnio się nie wsłuchiwałem w to, co wygadywał, lecz pewnych słów po prostu nie dało się nie usłyszeć.

– Trzeba być twardym, więzienie gardzi słabymi, dlatego, Marcinku, ty zawsze będziesz tylko maskotką i sprzątającym, a niewykluczone, że będziesz robił za dziewczynkę.

Co za ciężki debil. Najgorszy jednak był brak możliwości niesłuchania tego kretyna. Już po tej gadce wiedziałem, iż jest to słaby psychicznie ludek, chcący swoją agresją wzbudzić u innych posłuch i uznanie. Piętnaście pompek w serii robiłem, jak miałem dziesięć lat, a dla niego był to nie lada wyczyn. Najbardziej obawiałem się trafienia do celi, gdzie będę musiał przebywać z kilkoma takimi idiotami. To byłaby kara sama w sobie.

Następnego dnia od rana znów czekał na nas ten sam rozkład „zajęć”: apel punkt piąta trzydzieści, śniadanie godzinę później i bezczynność. Nie było tutaj żadnej książki. Był oczywiście modlitewnik, pilnie studiowany przez Olgierda, ale tego typu lektury zupełnie mnie nie interesowały. Swoją drogą to dziwny mechanizm z tymi modlitwami. Po tamtej stronie muru ludzie czasami po kilka lat nawet nie pomyślą o modlitwie czy o pójściu do kościoła. Tu natomiast zaczynają się modlić. Zauważyłem to zarówno u Olgierda, Henia, jak i Frania. Moim zdaniem są dwie możliwości tłumaczące takie postępowanie. Pierwsza zgodna z przysłowiem: „Jak trwoga, to do Boga”. Druga natomiast wynika najzwyczajniej w świecie z nudów. Tutaj czas jakby zatrzymał się w miejscu.

Normalnie o tej godzinie byłbym w pracy lub kończył pisanie nieszczęsnej książki, przez którą się tu znalazłem, być może siedziałbym gdzieś w kawiarni z moją dziewczyną. Mógłbym robić mnóstwo rzeczy, na które miałbym ochotę w danej chwili. Tu tymczasem leżę na łóżku, gapiąc się bezczynnie w sufit, w towarzystwie ewidentnie mi nieodpowiadającym. Mam tylko nadzieje, że to nie potrwa długo, w przeciwnym razie mogę zwariować. Autentycznie mam wrażenie, że nadciągają czarne, paskudne, złe myśli. Ale przecież ktoś wcześniej czy później musi się zorientować w bezsensie przedsięwziętych wobec mnie środków.

No właśnie, wcześniej czy później. Trudno powiedzieć, ile to później może trwać. Rozmyślania przerwał mi chrobot otwieranego zamka w drzwiach. Wszyscy stanęliśmy na baczność, czekając na dalszy bieg wydarzeń. Tymczasem w drzwiach stanął wychowawca. Zakomunikował nam abyśmy pozabierali wszystkie swoje rzeczy z racji przerzucenia nas do innych cel. Mieliśmy na to pół godziny.

Gotowy do opuszczenia tej dziury byłem piętnaście minut później. Całe szczęście wszyscy zostaliśmy poprzenoszeni na inne oddziały. Nie to, żebym miał coś przeciwko Marcinowi, Heniowi, czy Frankowi, ale Olgierd był prawdziwym uciążliwcem.

Wylądowałem na piętrze oznaczonym numerem trzecim. Zanim zostałem wprowadzony do nowej celi, musiałem wejść do pokoju wychowawcy. Siedzący za biurkiem jegomość był starszym już panem, na pierwszy rzut oka nieco przeżartym rutyną wykonywanych obowiązków. Rozmowa nie trwała długo, a mój rozmówca nie raczył nawet oderwać wzroku od swego monitora komputerowego.

Cela, w której miałem być umieszczony, była siedmioosobowa i, jak do tej pory, panował na niej spokój. Mojemu opiekunowi chodziło najwyraźniej o to, by moje przybycie tegoż spokoju nie zmąciło. Zadeklarowałem raczej pokojowe nastawienie, po czym zostałem wraz z całym swoim bagażem odprowadzony pod drzwi wejściowe celi oznaczonej numerem trzydzieści pięć.


CDN.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
"Polska - to taka piękna kraj!" - powiadał wniebowzięty, m.in. także naszym wymiarem sprawiedliwości, kochany nasz Zulu Gula (ale chyba się powtarzam :)

"W tym więźniu" /Rudi Schubert/ każdy zwyczajny czy niezwyczajny profesor czy nie-profesor już po trzech pierwszych seansach na bank dostaje istnej głupawki!
avatar
Dzięki za komentarz :)
© 2010-2016 by Creative Media
×