Przejdź do komentarzyMicro-Makro
Tekst 1 z 1 ze zbioru: opowiadanie
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2020-11-21
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń575

Micro – Makro

Czas przeszły nieskończony


Dziś

Mija 1105 dzień drugiej powszechnej izolacji z powodu zarazy. Nikt już nie wspomina o COVID 19. Drugiej, bo poprzednia izolacja trwała blisko rok i zakończyła się pięć lat temu. Teraz władze mówią: zaraza.

Wiele się przez lata zmieniło, o czym opowiem. Na razie nikt nie wychodzi na zewnątrz. Jeżdżą specjalne samochody, z których wyrzucane są paczki z jedzeniem. Na osiedlach jednorodzinnych paczki są przerzucane przez ogrodzenie, w blokowiskach rozdają je specjalnie wyznaczone osoby. Raz na dwa, trzy dni znajduję więc chleb, konserwę z mielonką i Aprovex, specjalny lek w smaku podobny do aspiryny, który podobno chroni, ale przed czym, nie wiadomo. Chyba przed samodzielnym myśleniem.

Nie wychodź z domu, to hasło z poprzedniej izolacji. Bardziej miłe dla ucha niż obecny zakaz wychodzenia pod groźbą śmierci. Strach jest tak wielki, że wszystkim ten tekst wrył się w pamięć jak rozpędzona łódka w piaszczysty brzeg.

Zresztą wychodzić nie ma po co.

Po doświadczeniach pierwszej izolacji, na początku obecnej część ludzi umówiła się w duże grupy i od lat żyją wspólnie, bo tak łatwiej przetrwać fizycznie i psychicznie. Mieszkają razem, razem jedzą i piją, kochają się, tworzą wymuszone przez czas komuny.

Niektóre grupy przekształciły się w bandy, pustoszące domy i sklepy. Wiem, że tak jest, bo działa telewizja i okrojony do podawania komunikatów internet. Nie działają telefony ani portale społecznościowe. Władze mówią, że to dla wspólnego dobra, bo być może kiedyś uporają się z chorobą, która zmieniła nam życie.

Zresztą nie wiemy, co to za choroba, która jednych zabiera, drugich oszczędza, bo przecież dla takich ludzi jak ja żadne lekarstwa od dwóch lat nie są dostępne. Tylko Aprovex.

O tym, że jeszcze niedawno było tak niedocenianie pięknie wiem z własnej pamięci i książek.

Kończy się dzień, choć jeszcze świeci słońce. Jest czerwiec. Piękny, ciepły, wymarzony na początek wakacji i relaks. Kiedyś byłaby to pora największego gwaru, dzieciaki na rowerach lub w ogródkach, dużo różnorodnej muzyki, rozpalone grille i zabawa lub awantura, w zależności od mocy alkoholu.

Dziś moja ulica jest pusta jak głowa na ciężkim kacu. Nie wiem, kto uciekł, kto nigdy nie wróci ani kto siedzi we własnym domu zasklepiony we własnych myślach. Od wielu dni w moim ogrodzie nie pojawił się żaden ptak. Dziwne, bo przecież na nie choroba nie działa, co wiemy z pierwszej pandemii. Może też nie mogą znieść tej wszechobecnej ciszy i hałaśliwych komunikatów puszczanych z samochodów policji, które także tu przejeżdżają kilka razy dziennie. Nocą nawet policja nie próbuje pokazywać się w mieście. Noc należy do nowej kategorii ludzi, którzsy wprost wzięli sprawy w swoje ręce. Sam śmieję się z tego sloganu, który po latach okazał się tak dosłowny. Nie boję się, bo cóż mi mogą zabrać? Straciłem wszystko.

Córkę siłą zabrali do szpitala dwa miesiące temu, w kwietniu. Już nie wróciła.

Żona odeszła cztery dni temu. Pochowałem ją w naszym wspólnym ogrodzie.

Jest woda w kranie, prąd w gniazdku i dzień i noc. Nie ma dwóch kobiet mojego życia.

Gdybym był wierzący może ufałbym, że są obok tylko w innej postaci. Nieraz tak czuję, że gdzieś są, choć równie dobrze mogłyby być w kosmosie, bo ich nie widzę, nie mogę dotknąć, przytulić. Nieosiągalność podobnej miary. Jak nie oszaleć?


Kiedyś


- Wiesz co to jest imperatyw?

- Acha, to taki stan, głupku, kiedy niezależnie od sytuacji musisz mi powiedzieć, że za mną szalejesz i kochasz. A wiesz, że to nieraz kłopotliwe, kiedy jestem w pracy, ty piszesz wiadomość, a potem wściekasz się, że nie odpowiadam natychmiast?

Tak mi przez kilka ostatnich lat mówiła moja Edyta, odkąd byliśmy już zupełnie razem. Raz odpowiadała z figlarnym uśmiechem, innym razem poirytowana, że znów zachowuję się jak w czasach, kiedy się poznaliśmy.

W sumie w herbie powinniśmy mieć Świetlika, czy jak się to żyjątko nazywa. Chmura świecących robaczków fruwała dookoła nas, kiedy już dość dawno temu mówiliśmy sobie dwa słowa, nie wiedząc jeszcze, ile znaczy określenie „odcisnąć piętno”.

Wtedy prawnie byliśmy już dorośli, choć ja tę świadomość zyskałem dopiero wiele lat później, przy niej. A wtedy to była po prostu miłość naprawdę od pierwszego spojrzenia, gdy jeszcze nawet nie wiedziałem, jak ma na imię. Zdarza się nieraz, w co ona nigdy chyba do końca nie uwierzyła. Ale to jest właśnie owo piętno w mózgu, bo serce to przecież tylko dość prosty mięsień. No, ale niech będzie, w sercu też się odcisnęło.

Bo możesz żyć całe lata daleko od siebie, gdzie zupełnie nic w otoczeniu nie łączy, nie przypomina. A jednak, błysk, ułamek sekundy i cokolwiek co synapsy będą w stanie połączyć wraca silnym wspomnieniem. I cały misterny plan, że zapomnisz, postarasz się, idzie w odstawkę. Nie zapomnisz, bo to dość słodka męka.

- Patrz, nie widzieliśmy się tyle lat. Jak to możliwe, żeby znów?

- Możliwe, kochanie.


Dziś


Kilka lat temu, kiedy wszystko się zaczynało patrzyłem, jak ludzie radzą sobie w zamknięciu. Przez pierwsze dni było dużo humoru i zdziwienia, bo ludzie tyle czasu z sobą nie spędzają w normalnych warunkach. Każdy miał pracę, szkołę, własne sprawy. A tu, bęc, idzie zaraza i po dwóch dniach mówisz „nie znałem cię z tej strony”.

Więc pierwsze dni to poznawanie się „z tej strony” i zabawne memy o tym, jak facet przykleja swoje małe dzieci taśmą do podłogi, żeby mu dały popracować.

Ale potem widzisz już tylko zdjęcia dzieciaków z nosami przyklejonymi do szyby albo krzyczących na siebie ludzi, bo nie potrafią znieść tej izolacji. Krzyczących stojąc twarzą w twarz, krzyczących w komunikatorach i przez telefon. Krzyczących, bo się nie dogadują, krzyczących, bo tęsknią do kogoś. Wyjących w poduszkę.

Już po pierwszej izolacji widać było, jak zniszczeni nią są ludzie. To nie było tak, że wszyscy prawie rok siedzieli w domach. Po pierwszym miesiącu władze doszły do wniosku, że i tak wirusa nie opanują, więc pozwolili dorosłym wracać do pracy, zwłaszcza w firmach cokolwiek produkujących, bo zaczęło brakować dosłownie wszystkiego, a pieniędzy na import nie było.

Drugim argumentem była olbrzymia skala przemocy, która wynikała w dużej mierze z zamknięcia grup ludzi w czterech ścianach. Zabójstwa, zranienia czy ciężkie pobicia stały się normą. Odkąd setki tysięcy ludzi straciły pracę i dochody w wielu rodzinach życie stało się całodobową wojną o wszystko. Zapomogi od państwa były skąpe, znów luksusem stała się babcia lub dziadek, bo oni wtedy jeszcze dostawali comiesięczną emeryturę.

Zaczęły się więc nocne i dzienne grabieże sklepów. Mimo zakazu wychodzenia z domu, głównie nocami całe grupy rodzin i sąsiadów rabowały sklepy nie bacząc na alarmy i kamery. Zaczęły się najpierw na niewielką skalę grabieże sąsiedzkie, szantaże lub wymuszenia znane szeroko na początku lat 90tych.

A do tego szalał wirus, który nie zabijał milionów, ale siał paniczny strach. Pójście do szpitala nie gwarantowało leczenia, bo lekarze i pielęgniarki też zarażali, więc po kilku miesiącach władze doszły do wniosku, że apogeum już przeszło, więc trzeba zluzować zakazy. A kto umrze jeszcze to znaczy, że ma pecha.

W czasie izolacji przestało działać większość firm, małych, średnich czy dużych. W większości niewielkie programy pomocowe od rządu nic nie dawały, więc wznowienie działań było niemożliwe. Korzystając z prawa stanu wyjątkowego rząd zaczął tworzyć firmy państwowe – piekarnie, transport, zakłady usługowe. Często ich szefami zostawali byli właściciele, ale już w zupełnie innej roli.

Świat i kraj już wtedy zmieniły się nieodwracalnie. Wiele krajów, jak Polska, przeszły w łagodną formę autorytaryzmu. Unia Europejska powoli dogasała. Była jeszcze nadzieja, chociaż nie na powrót do tego, co było.


Kiedyś


Jesteśmy sami. Wreszcie. Mamy ten czas zupełnie na własność. Leżymy sobie na łóżku, śmiejemy się i gadamy. Tak, ludzie w łóżku też gadają. I w ogóle w życiu powinni gadać jak najwięcej o wszystkim, żeby się ciągle na nowo poznawać. A ona lubiła słuchać. Uroczo się uśmiechała albo poważniała, kiedy taki temat. Można było co chwilę dać całusa lub dotknąć, żeby się stale upewniać, czy to dzieje się naprawdę.

Kradzione chwile mają to do siebie, że znaczą stokrotne szczęście i milionowe poczucie starty, niepokoju, czy się jeszcze powtórzą.

- Wiesz, że cię kocham?

- Mów mi to, ile razy zechcesz.

A wtedy te chwile zaczęły się zdarzać. Po latach życia kompletnie odrębnego znaleźliśmy się na nowo. Na nowo też poznawaliśmy się jako dorośli ludzie z własnym bagażem dobrego i złego. Oboje w związkach, oboje z sukcesami zawodowymi – ja jako właściciel prężnego wydawnictwa, ona wykładowczyni na uczelni wyższej.

Umówiliśmy się więc po latach. Najpierw żeby się zobaczyć, posłuchać, popatrzeć, na nowo zacząć poznawać. Przeżycie jest ogromne, jak normalna wiosna, która wszystko ożywia, daje siłę i kolory, zapachy i doznania. Daje wszystko, co w życiu jest najważniejsze. Nadzieję, że niech będzie jak chce, ale żeby było i się rozwijało.

- Przyjedziesz do mnie?

- Kiedy tylko zechcesz.

Chemia odżyła na nowo ze zdwojoną mocą wieloletniej tęsknoty. Nie dlatego, że marzyliśmy o sobie codziennie przez lata niebycia, ale myśleliśmy o sobie na tyle często, żeby wspomnienia nie zblakły jak stary obraz powieszony na mocno nasłonecznionej ścianie. Uczucia, namiętność i burze słowne wynikające z różnych doświadczeń. Nie zabiło to jednak coraz silniejszej więzi, która tworzyła się sama, a my po pewnym czasie zaczęliśmy się rozumieć prawie bez słów.

Korzystaliśmy z każdej chwili, żeby się zobaczyć i chociaż porozmawiać, dotknąć przelotnie. Kochaliśmy się i byliśmy z sobą kiedy tylko to było możliwe. Odkrywaliśmy na nowo tajemnice swoich głów i rozkosz, jaką nawzajem potrafiliśmy sobie dać. Dobrą cechą dojrzałości jest cierpliwość. Kiedy kochaliśmy się potrafiliśmy być i wysmakowani wyrafinowaniem i niecierpliwi nieokiełznaniem szybkiego spełnienia. A potem ze śmiechem wspominaliśmy niecierpliwą i gorączkową miłość sprzed lat, która była egoistyczna i pospieszna. Warto było tyle przeżyć, żeby odnaleźć się na nowo.


Dziś


Po zniesieniu pierwszej izolacji ludzie oszaleli. Dosłownie. Po prawie roku permanentnego siedzenia przed telewizorem lub internetem ludzie chcieli być ze sobą. Jedni w ekspiacji i podzięce prawie nie wychodzili z kościołów, większość zaś chciała się bawić, bawić, bawić. Jednym z efektów izolacji była nieprzebrana rzeka pozwów rozwodowych, ale z drugiej strony pojawiły się nowe miłości nawiązane przez portale społecznościowe i randkowe. Ludzie dosłownie kipieli z żądzy i chęci zabawy, adwokaci, księża i właściciele knajp zacierali ręce. Takiego karnawału radości i miłości, dosłownej też, polska nie widziała. Zresztą hulał wówczas cały świat, jak po zakończeniu II wojny.

Wszystkie jeszcze wtedy liczne media podawały statystyki o nieprawdopodobnym wzroście produkcji i sprzedaży alkoholu. Miałem to, nomen omen, z bani, bo swoją miarę już wypiłem, ale patrzyłem też na to przez palce: ludzie mają prawo się zabawić.

Przez te dni karnawału odzyskanej wolności przeczytałem masę książek. Ale zastanawiam się, czemu rząd nie podaje, czy wraz ze sprzedażą alkoholu może wzrosła ilość sprzedanych książek. Ano nie. Flaszkę kupisz, książek nie.

Szkoda, bo może po tym wszystkim bylibyśmy mądrzejsi i lepsi. I umielibyśmy lepiej mówić o swoich emocjach i przeżyciach. Umielibyśmy w większej liczbie obronić wolność. Ale byliśmy zbyt pijani i zajęci sobą.

Gdzieś na zapleczu, po cichu tworzył się nowy ład, nowe prawa i zasady. Kto wówczas miał głowę, żeby zamiast chętnych dziewczyn i dostępnej wszędzie rozrywki protestować, manifestować?

Teraz siedzimy znów zamknięci. Ci z domów jednorodzinnych na swoich posesjach, ci z bloków w ogrodzonych enklawach po 5-6 budynków. Tylko część osób pracuje w różnych przedsiębiorstwach jak elektrownie, wodociągi, czy sklepy albo zakłady produkcyjne. Reszta jest zamknięta w tych niewielkich przestrzeniach.

Polską rządzi Partia Jedności, od lat nie ma żadnych wyborów, a naszego „bezpieczeństwa” stale pilnuje Policja Sanitarna. Nie wiemy, co dzieje się na świecie, bo działa tylko jeden kanał tv z informacjami i z dziesięć nadających rozrywkę oraz stare seriale. Internet jest całkowicie cenzurowany, nie ma portali społecznościowych, komórki tylko na numery alarmowe.

Każdy ma za to na ręku granatowy pasek, który działa jak smartwatch, ale tylko w jedną stronę. Przekazuje wiele różnych informacji o naszym tętnie, ciśnieniu i co najważniejsze temperaturze. Nie ma gorszej niewoli.

Co pewien czas władze w tv ogłaszają kolejną falę zarazy i rzeczywiście od tego momentu niektórzy zaczynają czuć się źle. Dostają wysokiej gorączki i wtedy są bezwzględnie zabierani przez Policję Sanitarną do szpitala. Widzimy te szpitale na ekranach, ale jeszcze nikogo, kto by z niego wrócił wyleczony.

Ludzie umierają też z głodu, na raka lub na zawał. Ale nieboszczyków z domu odbiera służba komunalna i grzebie nie wiadomo gdzie. Prawo do leczenia mają tylko ci, którzy pracują, a praca dla takich jak ja to nieosiągalny luksus. Władze utrzymują nas przy życiu racjami żywnościowymi, nie wyłączają prądu ani nie odcinają wody. Zastanawiam się po co. Chyba żebyśmy jak najdłużej cierpieli, jak ja.


Kiedyś


Siedzimy w knajpce na średnio wygodnych fotelach. Ale to po chwili staje się nieistotne, bo ja zdaję najważniejszy egzamin w życiu, a ona jest poruszona. Opowiadam jej swoją najbardziej osobistą historię. Siebie jej opowiadam. Nie czuję zażenowania, dystansu, nie jestem zawstydzony. Pierwszy raz w życiu otwieram się do imentu (nasze ulubione słowo), żeby pokazać jej, jak jest ważna, a sobie pokazuję, że potrafię dla niej zedrzeć sobie skórę, by pokazać podszewkę.

Uwielbiałem z nią wyjazdy i spacery. Na jednym zimowym chodziliśmy od knajpki do knajpki, gadając i trzymając się za ręce. Było zimno, ale nie nam. Tremowałem się jak sztubak, bo miałem dla niej niespodziankę, ale nie wiedziałem, jak jej to przekazać. Wreszcie trafiliśmy do przytulnej restauracji tureckiej, znaleźliśmy wygodne miejsce w kąciku i zjedliśmy z jednego talerza zupę z czerwonej soczewicy. Kelner oniemiał, ale nie komentował. A potem…

Są chwile, kiedy dajesz coś, bo chcesz i z drugiej strony wiesz, że to jest potrzebne, bo umacnia, jak talizman, którego symbolika jest znana tylko tej dwójce ludzi. I co ważniejsze, nigdy tego nie żałujesz.

- Wiesz, chciałbym, żeby to był nasz talizman.

- Jest piękny, chcę go.

To była bransoletka. Nie jakaś tam seryjna z Apartu, ale ręcznie zrobiona przez jubilera z naszymi znakami miłości. Widziałem szczęście w jej oczach, którego nigdy nie zapomnę, bo wartością tego było powiedzenie sobie wzajemnie czegoś najważniejszego.

Widywaliśmy się coraz częściej. Jeździliśmy nad morze, które uwielbiała, podobnie jak ubóstwiała, kiedy jest ciepło. Nawet wrzątek pod prysznicem był dla niej rajem. Jeździliśmy w góry i zagranicę, było nas coraz pełniej we własnym życiu.

A potem był nasz ślub. Impreza wcale nie rodzinna, bo obie były na nas niesamowicie pogniewane za zerwanie swoich dotychczasowych związków. Było za to mnóstwo znajomych, współpracowników i znajomych tychże. Później z wieloma z nich wszystkich przyjaźniliśmy się, budując nowe życie, czując między sobą niesamowitą więź, tworząc ultraparę.

A później urodziła się Aśka. Dla faceta, było nie było, w wieku dojrzałym słowo tata, to całkowite rozwibrowanie i odcięcie od świata. Byłem szczęściarzem, mając obok siebie dwie dziewczyny mojego życia.


Dziś


Siedzę i gapię się w okno. Obok mnie Baśka, rudo-beżowy mieszaniec płci męskiej Baśką nazwany przez moją Aśkę. Wzięliśmy go ze schroniska tuż przed pierwszą epidemią, kiedy Aśka miała trzy lata. Sami siebie wybrali, został Baśką, my nie protestowaliśmy. Dziś jest jedynym namacalnym, żywym wspomnieniem kilku lat zupełnego szczęścia.

Wyłączyłem propagandę telewizyjno-internetową i słucham tej dojmującej ciszy. Nic się nie dzieje, cholera, jak w ustach inżyniera Mamonia o polskich filmach.

Mało co jest tak dręczące jak cisza. To tak, jakby przenieść się setki lat wstecz, gdzie nawet ludzki głos był rzadkością.

A głos to słowa, z których można wybrać te dwa ulubione, symboliczne dla nas. I tego brak jak normalnego życia, nawet jeśli miałoby być trudne. Ale przynajmniej było.

Często myślę o istocie rosyjskiej duszy, gdzie obok niezmierzonych pokładów uczuć, miłości, czai się też ta dzikość i bolesność słów. Także takich słów, które brzmią źle, ale znaczą coś innego. Rzucisz, a potem do głębi żałujesz. Ale tak naprawdę do głębi, do rozdarcia. Może to nie rosyjskość. A może miał rację Zagłoba, mówiąc, że dziwny człowiek z tego Kmicica, w którym tyle złego co dobrego mieszka? A jednak dogonił swoje szczęście. Ja też je mam. Niesłychane.

Na początku tej drugiej izolacji mieliśmy dookoła siebie wielu sąsiadów. Stworzyliśmy coś na kształt kooperatywy, przeznaczając część naszych działek na ogródki do uprawy warzyw, owoców i ziół. Zdawaliśmy sobie sprawę, że niedobory w sklepach nadejdą szybko, bo w niecały rok wolności rządzący pokazali, że nie radzą sobie z gospodarką, za to coraz bardziej niechętnie patrzyli na wolny rynek. Przez pierwszy okres działaliśmy całkiem nieźle. Najpierw z pieniędzy, które każdy z nas posiadał kupiliśmy sporo różnego rodzaju zapasów trwałych spożywczych i sprzętów codziennego użytku. Rosła inflacja i ceny, system bankowy stawał się niewydolny. Kooperacja służyła też wzajemnej ochronie fizycznej, bo zaczęły pojawiać się pierwsze gangi rabunkowe.

Przez półtora roku funkcjonowaliśmy jak jeden całkiem spory wzajemnie wspierający się organizm. Wtedy przyszedł kolejny komunikat: zaraza. Pierwszym ruchem władz było zaobrączkowanie każdego, dorosłego i dziecka, paskami elektronicznymi. Początkowo nie widzieliśmy w tym podstępu, bo coś co służy ochronie zdrowia jest przecież dla nas dobre. Dopiero, gdy pierwsi z sąsiadów zabranych prze sanitarkę nie wróciło ze szpitala, a nam odmówiono odwiedzin, domyśliliśmy się, że informacja z paska służy wyłącznie eliminowaniu potencjalnie zakażonych.

Pasek ściśle przylegał do nadgarstka i nie dał się niczym przeciąć ani ściągnąć. Mieliśmy na rękach pułapki. Pilnowaliśmy nawzajem swojego zdrowia, troszczyliśmy się o siebie. Jadaliśmy jeszcze dobrze, uprawialiśmy sport na ograniczonej przestrzeni no i mieliśmy własny ogród, bogactwo witamin.

Ubywać nas zaczęło po kolejnym haśle: zaraza. Wtedy już wiedzieliśmy, że zabijanie ludzi stało się metodą planowaną, na którą antidotum mają nieliczni. Po kolejnej fali zostali z całej naszej grupy tylko jedni sąsiedzi: Marzena i Bernard.

Nie ma gorszego strachu, niż świadomość, że i tak cię zabiją. Hasło: zaraza stało się naszą obsesją.


Kiedyś


Mieliśmy dla naszej trójki plus Baśka przepiękny dom. Niezbyt wielki, ale efektowny, jasny, z mnóstwem światła w środku, które moje dziewczyny uwielbiały. W holu sam z architektem zaplanowałem eleganckie kręcone schody, które w połowie opierały się na dużym walcu zwężającym się ku górze, czyli w istocie na stożku. Na dole pokój dzienny z wielką ścianą-oknem na ogród, wielka kuchnia z fajnym stołem, nasze dwa gabinety, toaleta w stożku oraz jeden zapasowy pokój. Na górze strefa prywatna – pokój i gabinecik dla Aśki, toalety, biblioteka, garderoby oraz nasza sypialnia. Warunek jaki usłyszałem: musi być duża, jasna i z wielkim łóżkiem. Była. Boże, jak myśmy cieszyli się z tego domu, no i łóżka. Nie myśleliśmy, że wraz z upływem lat bycia razem tak nam się będzie siebie chciało. Nie wiem, jak inni to robili bez medykamentów, ale my tak. Wystarczyło, że spojrzeliśmy na siebie i zawsze działało, fizyczne dopełnienie więzi psychicznej. Nieraz sąsiedzi znacząco się uśmiechali, zwłaszcza latem, ale co tam. Cieszyliśmy się sobą w każdy możliwy sposób.

- Można tak się chcieć od zawsze?

- Można, kochanie.

Dom i ogród był też rajem dla Aśki. Tu zawsze urządzaliśmy jej przyjęcia urodzinowe, kinderbale albo zwykłe spotkania z koleżankami. Do czasów pierwszej i drugiej izolacji.

Nasz dom był naszym azylem, ale nie stroniliśmy od gości, większych lub mniejszych spotkań, imprez czy rozmów zawodowych.

Dzieliliśmy się swoim szczęściem z przyjaciółmi, także po zakończeniu pierwszej kwarantanny, myśląc o tym, co jeszcze w nim zrobić, żeby było nam tam zawsze miło i przytulnie oraz bezpiecznie.

Kochałem moje dziewczyny, psa Baśkę, wymarzony dom i nasze życie.


Dziś


Dramat zaczął się w nocy, kiedy Bernard zabił Marzenę. Usłyszeliśmy jej przeraźliwy krzyk i strzał, a gdy wybiegłem ona już leżała cała zakrwawiona przy bramie. Nad nią stał Bernard, kiedyś dyrektor dużej firmy, człowiek oczytany i wykształcony. Dziś z furią w oczach mierzył do siebie z walthera, na którego jeszcze w dobrych czasach miał legalne pozwolenie.

- Nie zostawię cię samej – powiedział po chwili już opanowanym głosem. – Właśnie ogłosili zarazę, ja mam gorączkę – powiedział już do mnie i wystrzelił.

Niedługo potem przyjechała sanitarka. Zabrali ciało Bernarda, żeby stan zgłoszeń z paska się zgadzał. Marzena została. Pogrzebałem ją o świcie.

Następnego dnia zabrałem z ich domu produkty żywnościowe, baterie i resztę opału do kominka. Było jeszcze chłodno, koniec marca.

Na całym osiedlu zostaliśmy kompletnie sami. Nie spałem nocami, by zareagować na najmniejszy hałas potencjalnego włamywacza. Uzbrojenia praktycznie żadnego, bowiem pistolet zabrali z ciałem Bernarda; mnie pozostały noże, pogrzebacze z kominka i praktycznie nic więcej.

Aśka miała już prawie dziesięć lat, więc rozmawialiśmy z nią na różne tematy. Staraliśmy się wytłumaczyć jej, ze kiedyś się to skończy, że będzie normalnie i wesoło. Codziennie od kilku lat prowadziliśmy z nią zajęcia jak w szkole, czytała książki i oglądała filmy na dvd z naszych starych kolekcji.

Gorączka pojawiła się nagle. Wpychaliśmy jej do ust resztki aspiryny, chłodziliśmy ręcznikami. Próbowałem różnymi sposobami zerwać ten pasek-pułapkę. Płakałem, kalecząc palce różnymi narzędziami. Gorączka nie ustępowała, Aśka traciła przytomność.

Usłyszeliśmy dźwięk sygnału sanitarki. Z Aśką na rękach chciałem przebiec do pustego od lat domu sąsiadów i tam zabarykadować się z nią w piwnicy. Dwóch osiłków dorwało nas tuż za progiem, wyrwali mi ją z rąk. Rzuciłem się na nich. Kolejny z ekipy szybko podbiegł do Edyty i uderzył ją w głowę pałką, po czym zemdlała. Następnie ogłuszył mnie.

Za kilka dni dostaliśmy puszkę z nazwiskiem. Pochowaliśmy nasz skarb w ogrodzie pod drzewem, które sama sadziła. Nie rozmawialiśmy z Edytą, tuliliśmy się tylko do siebie, płacząc.

Od początku czerwca moja ukochana zaczęła słabnąć.


Kiedyś


- Pamiętasz, jak ci mówiłam, że masz traktować mnie zawsze dobrze, jak księżniczkę?

- Tak, kochanie. Kilka razy mi się nie udało.

- Udało ci się za to mnie jak księżniczkę przepraszać. Dziękuję ci za to i pamiętaj, że zawsze cię będę kochała. A teraz pójdę do niej, a ty pamiętaj, że zawsze jest to drugie życie, które też zawsze będziemy mieli. Takie nasze, tylko nasze.

Przez następnych kilka dni opowiedzieliśmy siebie sobie jeszcze raz. W całości, do naszego ulubionego imentu. Ona miała 0na ręku cały czas nasz talizman, a ja przed oczami przepiękną kobietę, która mnie zawsze fascynowała.

Dziś

Odeszła przy mnie cztery dni temu. Miała nowotwór, dzięki czemu nie zabrali mi jej. Pochowałem ją obok Aśki.

Myślę o nich w kółko.

O niej myślę od wielu, wielu lat.

Gorycz rozrywa mnie od środka, dlatego to piszę i zostawię tu, kopię i pendrive’a zabiorę ze sobą.

Pójdę już, ale nie sam. Z naszym psem Baśką i całą naszą historią i z całym naszym, prywatnym drugim światem. Tego mi nie zabiorą, choć ukradli wszytsko inne.


Piotr Kaniewski

4 kwietnia 2020 r.

21 dzień pierwszej izolacji


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Smutne, przygnębiające :(... ale jakże prawdziwe. Łzy mi się wzbierają. Ech, to życie!
© 2010-2016 by Creative Media
×