Przejdź do komentarzyCzęść IV
Tekst 4 z 5 ze zbioru: Carthan
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2012-02-07
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2136

Lasanwar wpatrywał się w blask pochodni. Położył łeb na łapach, a w jego oczach widać było błyski. Rox oparł się o jego bok. Sam postawił tę pochodnie kawałek dalej.

- Naprawdę nie wolisz spać w miękkim i wygodnym łóżku zamiast siedzieć tutaj? - zapytał w końcu złoty smok.

- W Delluin lepiej mieć płytki sen, a miękkie łóżko mi w tym nie pomoże - odparł.

Oczywiście, że wolałby pospać na tym cholernym, wielkim łóżku, które zaproponowała im Amvida i które Carthan przyjął z niekłamaną radością. Przecież nic im tutaj nie groziło! Ale nie mógł zostawić Lasanwara samego sobie w obcym miejscu, otoczonego nieznanymi ludźmi i opuszczonego. Smok czy nie, samotność odczuwał jak każdy. Ale przecież Rox tego nie powie głośno. Lasanwarowi nie spodobałby się taki akt miłosierdzia, przeczekałby tę noc sam. Chłopak prawie że wyczuwał jego przerażenie. Nie pytał. W końcu smok sam mu o tym opowie.

- Jak to jest u was, ludzi, z miłością? - zapytał smok. Rox uniósł brwi. - Jakie to uczucie?

Ale zadał pytanie. Rox zachichotał w myślach. Zamknął oczy, myśląc tylko i jedynie o swej ukochanej Elizie.

- Pytasz o abstrakcję. O coś, czego nie da się opisać. - Rox zastanowił się. - Wiesz, na początku nie rozumiesz, co się dzieje między tobą, a drugą osobą. Definicja miłości lata sobie gdzieś wokół, przemyka przed oczami, ale nie możesz jej uchwycić. A potem wsłuchujesz się w rytm bicia serca ukochanej osoby i nagle zdajesz sobie sprawę, że nic piękniejszego w życiu nie usłyszysz.

- Jak na abstrakcję, to poradziłeś sobie całkiem nieźle.

Rox zachichotał.

- Jutro dotrzemy do Taurdilu, poznasz moją ukochaną. Polubicie się. - Chłopak milczał przez chwilę. - Dlaczego do nas dołączyłeś? Zawarłeś pakt z kimś, kogo na oczy nigdy nie widziałeś.

- Pakty są zawierane tuż po wykluciu się smoka z jaja, myślisz, że to coś innego? Potrzebujecie pomocy, więc...

- Nie pieprz, Las. Jestem twoim nieodłącznym towarzyszem. Muszę znać całą prawdę, nie te oficjalne pierdoły, które możesz wciskać całej reszcie.

Zaległa cisza. Ogień pochodni mrugał raz po raz, cienie skakały wokół, jakby zapraszając do tańca w mroku. Lasanwar nie odzywał się długi czas, a jego towarzysz nie poganiał go. Nigdzie mu się przecież nie spieszyło.

- Nie będziesz się śmiał, Rox? - Smok w końcu przerwał ciszę. Chłopak zaprzeczył. - Zawsze byłem wyrzutkiem. Nigdy mnie nie poważano. Pragnąłem stamtąd uciec jak najszybciej, ale... Z kim? Gdzie? Jestem słaby. Nie przeżyłbym sam. A gdy się pojawiliście, skorzystałem z okazji. Przepraszam, Rox. Szukaliście silnego smoka, by pomógł wam zażegnać niebezpieczeństwo, a tymczasem otrzymaliście kłamliwego pozera.

Rox milczał. Lasanwar przypatrywał mu się w ciszy.

- Powinienem zginąć wtedy, u króla - mruknął smok. - Wtedy by mnie sprzedali i byłby ze mnie jakiś pożytek...

Nagle Rox huknął go pięścią w czerep.

- Jesteś kretynem, Las! Powiesz coś tak głupiego jeszcze raz, a słowo daję, skopię ci ten twój wielki, łuskowaty smoczy zad!

Lasanwar wpatrywał się w chłopaka, oszołomiony jego nagłym wybuchem złości. Rox wpatrywał się w niego ponuro, w końcu skrzyżował ramiona i zapatrzył się w mrok. Pochodnia zamigotała, a potem zgasła. Aksamitna ciemność otoczyła ich z każdej strony. Rox wyszukał ręką leżącą nieopodal kolejną pochodnię. Na ślepo podszedł do wygasłej, wetknął w jej miejsce nową i wygrzebał z kieszeni krzemień. Usiłował skrzesać iskrę, ale jakoś mu nie szło. Jego ręce drżały. Lasanwar, który przecież miał o wiele lepszy wzrok od ludzkiego i widział o wiele więcej, niż Rox, przyglądał mu się w ciszy. Czy to on go tak rozgniewał jednym tylko zdaniem? Chłopak przeklął pod nosem swoją niezdarność. Lasanwar mruknął i posłał w kierunku pochodni wąską wstążeczkę ognia. Zajęła się od razu, rozświetlając mrok. Rox odsunął się kawałek, wpatrując się w ogień, a potem wrócił na swoje miejsce przy boku smoka. Wciąż się nie odzywał. Lasanwara powoli zaczynało to drażnić. Wiedział jednak, że gadanie wcale nie polepszyłoby jego sytuacji. Pozostawało mu czekać, w dodatku naprawdę długo. Pochodnia znów zamigotała i zgasła, ale tym razem nikt nic z tym nie zrobił.

- Byłem taki jak ty. Identyczny.

Lasanwar aż wzdrygnął się, słysząc głos Roksa.

- Nikomu nigdy tego nie mówiłem - kontynuował chłopak. - Nawet Carthanowi. Zresztą, w życiu by nie uwierzył, że taki nieudacznik jak ja może być tak silnym Wybranym. Byłem w Delluin wcześniej, Las. Konkretniej - ponad dwa lata temu. Wraz z Carthanem obaliliśmy tyrana, Alhilda. A przedtem… Cóż, tak zwani `koledzy` szydzili ze mnie na każdym kroku, a moją jedyną nadzwyczajną umiejętnością była niewidzialność dla dziewczyn. Kiedy sobie upatrzyłem jakąś ładną i sympatyczną panienkę, to równie miło i sympatycznie dawała mi kosza. Nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Na dobrą sprawę, to nie miałem żadnego i myślę, że gdybym nie spotkał Carthana, gdybym nie dostał się do Delluin, po prostu bym tego nie wytrzymał. Znaleźliby mnie gdzieś w przydrożnym rowie w zimie, ubranego jedynie w gacie, a na jakąkolwiek interwencję lekarską byłoby już za późno. Ale nie, bo raz jeden walnął we mnie samochód. Ledwie przeżyłem, miałem sześć pękniętych żeber, złamane obie nogi i lewą rękę. Zapadłem w śpiączkę i co? Ocknąłem się chwilę później w niewoli u łowców niewolników. Torturowali mnie przez dwa dni. A gdy w końcu Carthan mnie uwolnił, chwyciłem miecz. Zabijałem każdego, którego tylko zobaczyłem. Byłem w amoku. Potem straciłem przytomność i obudziłem się po kilku godzinach, obok Iridii. Bezpieczny. Ale wiesz, wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem pieprzonym beztalenciem i gówniarzem, którego można by poniżać. - Lasanwar zdał sobie nagle sprawę, że Rox zaczął się uśmiechać. - Gdy wróciłem po pół roku walki z Alhildem, gdy obudziłem się ze śpiączki przestałem zupełnie zwracać uwagę na dziewczyny, niech mówią, co chcą. A gdy któryś z tych kretynów powiedział o mnie coś nieprzychylnego, a reszta się z tego zaśmiała… Dałem im w zęby. Wszystkim. Może i oficjalnie przez cały ten czas byłem w śpiączce, ale jednak nauczyłem się wielu rzeczy. Byłem bliski wylecenia ze szkoły, ale było warto. No i dlatego, Las, jeśli powiesz jeszcze raz taką głupotę, skopię cię. Nie żartuję.

Nie żartował, owszem, aczkolwiek wciąż się uśmiechał i dobrze wiedział, że smok to widzi mimo nieprzeniknionych ciemności.

- Mnie może i przekonasz… - mruknął smok.

- Wiesz co? Jak to wszystko się skończy, wrócimy do twojego domu. Pokażemy twoim pobratymcom, jak silny naprawdę jesteś, a jakimi oni są tchórzami, zgoda?

Lasanwar zaśmiał się swoim smoczym sposobem. Rox był śmiertelnie poważny i naprawdę by to zrobił, nawet pod groźbą śmierci przez rozszarpanie przez tamte smoki, gdy im to wszystko wytknie.

A Lasanwar zdał sobie sprawę, że jest gotów stanąć w jego obronie i oddać za niego życie.

- Dzięki, Rox.

- Nie ma sprawy, przyjacielu.

Chłopak przymknął oczy, opierając się o ciepły bok smoka. Przysnął prawie natychmiast. Szczęśliwy Lasanwar poszedł w jego ślady. Rox uśmiechnął się lekko. Potem ogarnął go głęboki sen.


Rox obudził się nagle. Niebo jaśniało, Lasanwar drzemał tuż obok. Plac był opustoszały. Zadziwiające, jak jego organizm się przystosował do panujących warunków. Musi wstać o wschodzie słońca i zawsze wstaje o wyznaczonej porze. Jeszcze nigdy ten system go nie zawiódł.

Popatrzył na pokryty złotymi łuskami bok smoka, o który się opierał. Czuł jego ciepło, bicie ogromnego serca i szmer jego oddechu. Aż do wczoraj Lasanwar był dla niego jedynie sprzymierzeńcem, ale gdy rozmawiali nagle poczuł jakąś dziwną więź ze smokiem. Jeszcze nigdy przed nikim tak się nie otworzył. Przecież nawet Eliza nie wiedziała o nim wszystkiego, nie opowiedział jej o swoich przygodach w Delluin i z pewnością nie opisywał z takimi szczegółami swojego życia przed wypadkiem. Więc to taka jest więź pomiędzy człowiekiem i smokiem, którzy zawarli ze sobą pakt? A wyglądało przecież tak niewinnie. Po prostu wymienić się swoimi imionami. Praktycznie żadnej użytej magii w jakimkolwiek rodzaju, a jednak… Coś drgnęło, jakieś trybiki zaczęły się poruszać.

Rox wstał, rozprostował się z trzaskiem i znów popatrzył w niebo. Ocenił, że ma jeszcze dobre dziesięć minut, nim słońce pojawi się nad horyzontem. Westchnął cicho i podniósł swój miecz, przywiązał go sobie do paska i zajrzał do niewielkiego worka, który nosił zawsze przy sobie tak samo, jak Carthan. Żadnego nawet miedziaka. Trochę suszonych pasków wołowiny i pół bochenka magicznie zakonserwowanego chleba. Na tym przyjdzie im przeżyć kolejne pół dnia, aż do Taurdilu. Nie jest tak tragicznie, jak mogłoby się wydawać. Miał pełny bukłak wody. Przetrwałby na tym jakiś tydzień, gdyby jadł oszczędnie. Cenił sobie swą umiejętność gospodarowania żywnością, bo już kilkakrotnie ocaliła mu ona życie. Zapewne Amvida zaproponowałaby im śniadanie godne królów, ale on chciał polecieć jak najszybciej. Nie mógł się doczekać spotkania z ukochaną. Żuł więc pasek wołowiny, od czasu do czasu przegryzając go chlebem. Popił wszystko kilkoma łykami wody i zerknął kątem oka na Lasanwara. Jest smokiem, bez jedzenia jest w stanie wytrwać o wiele dłużej niż człowiek i także o wiele rzadziej jest głodny, ale nie zmienia to faktu, że i on chętnie by coś przegryzł. Roksowi pozostało pięć kawałków mięsa. Człowiek nie najadłby się nimi do syta. Cóż, lepsze to niż nic. Szturchnął smoka w bok. Lasanwar burknął coś i nawet się nie poruszył. Rox więc wbił w niego łokieć. Mocno. Smok warknął i otworzył oczy.

- Bawi cię to? - zapytał groźnym głosem.

- Nie - odparł Rox zgodnie z prawdą. - Nienawidzę budzić kogokolwiek. Uwielbiam spać. Ale pomyślałem, że coś byś zjadł. Pięć pasków suszonej wołowiny to niby niezbyt wiele, ale chyba dobre i to, co? - Chłopak pomachał smokowi przed nosem kawałkiem mięsa. - Skusisz się?

- A co wy będziecie jeść? - zapytał. - Droga do Taurdilu, jak słyszałem, to niezły kawałek.

- Przeżyjemy pół dnia bez żarcia.

- A jeśli by nas wtrącili w niewolę podczas podróży i nie dali żadnego jedzenia?

- Wtedy obetnę ci ogon. Chyba też masz tam trochę mięska, nie?

Lasanwar wpatrywał się przez chwilę w absolutnie poważny wyraz twarzy Roksa. Ten odwzajemniał spojrzenie przez chwilę, a potem wybuchnął nieskrępowanym śmiechem.

- Żartuję, nie patrz się tak na mnie. Jeśli uważasz, że ktokolwiek byłby w stanie zniewolić dwóch Wybranych i dwa smoki, to jesteś w błędzie. Jesz, czy mam zjeść drugą porcję?

- Jem - burknął smok. Rox rzucił mu mięso, a Lasanwar pochwycił je w pysk podczas lotu. - Dzięki, Rox.

Chłopak tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

Iridia wylądowała obok nich z hukiem. Przywitali się krótko. Niebo na wschodzie poczerwieniało. Zapowiadał się piękny dzień. Druga połowa września, czyli słońce nie prażyło tak straszliwie, jak podczas przeprawy przez morze. Dzień zapowiadał się spokojnie. Przynajmniej przed dotarciem do Taurdilu, bo Rox miał najszczersze chęci rozpętać tam niemałe piekło. Nie popuści i nie cofnie się ani o milimetr. Elfy mogły go prosić o pomoc. W porządku. Tak czy inaczej prawdopodobnie by się zgodził, bez względu na swój humor. Ale teraz Melanis zdrowo przegięła i chłopak miał zamiar ją w tym uświadomić.

Pierwszy na plac wszedł Carthan. Ziewnął przeciągle, przeciągnął się i ze zdumieniem popatrzył na Roksa. Pewnie zazdrościł mu, że lepiej wypoczął na bruku niż on w łóżku. To by było w jego stylu. Zaraz za nim weszła Amvida, która wyglądała jakby nie spała przez całą noc. Potem pojawiła się Iariel i Salhal, jak zwykle nosili całkowicie neutralne maski. Rox nierzadko miał wrażenie, że nawet jakby wyssać z nich całą krew to nie zrobiłoby im to żadnej różnicy.

- Chciałam się pożegnać nim odlecicie - wyjaśniła Amvida. - Carthan mówił, że wyruszacie o barbarzyńskiej godzinie i nie zjecie nawet śniadania. Nie żartował, a szkoda. Helmerel nie zdołał zwlec się z łóżka.

- Nie szkodzi, i tak wkrótce się zobaczymy. Mam rozumieć, że oni chcą zabrać się z nami na gapę? - Rox skrzywił się. - Lecę z Iariel.

- A czemuż to? - warknął Salhal.

- Możesz i wsiąść, ale na miejsce ze mną nie dolecisz. Postaram się, żeby uznano to za wypadek. Wiesz, latam bez siodła, takie tam.

- Grozisz mi?! Chcesz walczyć?!

- Aż nie mogę się doczekać! - Dłoń Roksa powędrowała do rękojeści miecza.

- Spokój! - wrzasnęła pozostała piątka unisono. Rox z wrażenia aż usłuchał.

- Polecę z Roksem, Carthan jest w stanie zachowywać się po ludzku - ucięła Iariel. - On nie będzie cię drażnił po drodze.

Rox westchnął. Podszedł bez słowa do Amvidy, uścisnął ją po przyjacielsku, a potem wszedł na grzbiet Lasanwara. Po chwili do złotego smoka podeszła Iariel. Chłopak podał jej rękę i pomógł usadowić się przed sobą.

- Naprawdę umiesz latać bez siodła? - zapytała niepewnie.

- Przywiązywałem się do niego. Chcesz skorzystać?

- Daruję sobie. - Elfka pokazała chłopakowi język z zadziorną iskierką w oku. Rox uśmiechnął się na ten widok. - Naprawdę dobrze, że wróciłeś, przyjacielu.

- Doceniam to.

Lasanwar wystrzelił w powietrze.


Zajęło im to dłużej, niż początkowo przewidywali. Słońce zaczynało już chować się za horyzontem, kiedy Iridia w końcu zapikowała w dół, widząc polanę. Lasanwar zaraz za nią. Iariel zadrżała, o mało co nie krzyknęła ze strachu. Latanie na smoku bez siodła to trudna sztuka i wciąż obawiała się, że spadnie. Za to Rox przećwiczył ją już wiele razy. Objął przyjaciółkę w pasie, żeby aby nie poleciała w dół szybciej od smoka. Wtedy nie zdołałby jej wyratować nawet najzdolniejszy z elfich medyków.

Ale nie, nic takiego się nie stało. Iridia wylądowała miękko, Lasanwar zaraz po niej. Rox zsunął się z jego grzbietu i rozejrzał. Taurdil. Znowu ta cholerna elfia mieścina. Uśmiechnął się pod nosem.

- Rox! - zawołał za nim Carthan, gdy Polak żwawym krokiem kierował się do centrum miasta. Rox popatrzył na niego. - Trzy kari, że cię nie pozna.

- Pięć, że pozna - odparł natychmiastowo chłopak.

- Przyjmuję. - Carthan wyszczerzył się. Rox odpowiedział tym samym i ruszył w głąb lasu.

Chłopak zastanawiał się, czy Sargil dotrzymał umowy. Co prawda przez minione dwa i pół miesiąca Eliza nie była w stanie nauczyć się niewiadomo czego, ale przynajmniej Rox mógł być pewny, że będzie w stanie się obronić. Chyba że Sargil się nie wywiązał. Kiedyś uważał, że elfy robią swoje jak tylko potrafią, że są dobre, jak uczyły te wszystkie książki fantasy, ale im więcej się o nich dowiadywał, tym mniej był o tym przekonany. Wszystko robiły kosztem ludzi. Nie tylko jego, jak zdał sobie nagle sprawę. Carthan tańczy, jak mu zagrają. Złożył władcom każdej z trzech głównych ras, czyli ludziom, krasnoludom i elfom właśnie, przysięgę wierności jako ostatni człowiek, który zawarł pakt ze smokiem. Miał służyć wszystkim istotom w Delluin. Teraz tylko czekać na wielką wojnę domową między tymi trzema właśnie rasami. Ludzie to ludzie, ale królowa Amvida jest sympatyczna i naprawdę ich lubi, więc oni także lubili ją. Krasnoludy podchodzili do wszystkiego sceptycznie i bez ufności, ale na dłuższą metę były bardziej niż w porządku, patrząc choćby na Helmerela. Do tej pory pamięta, co działo się dwa lata temu i jest diablo wdzięczny. A elfy...

Elfy jako jedyne nie powiedziały nawet głupiego `dziękujemy` i wydają im rozkazy, jakby Rox i Carthan byli ich własnością. Chłopak już był pewien, że pewnego dnia Melanis padnie przed nim na twarz, przepraszając i błagając o pomoc. Chyba właśnie polubił tę wizję.

Centrum miasta - o ile można było nazwać ze trzydzieści domków na, lub bądź też w drzewach miastem - było całkowicie opustoszałe. To było co najmniej dziwne. Narobili z Carthanem i smokami rabanu wystarczającego na ściągnięcie na polanę całej elfiej mieściny. Istniała też możliwość, że poszli na wojnę z demonami, ale spiczastouche ze stolicy elfiego `imperium` zbyt zajęci byli lizaniem dupy swojej królowej, żeby iść na wojnę. Na takie rzeczy były wysyłane te elfy, które mieszkały w innych miastach bądź na obrzeżach. Rox nie spotykał ich często, ale patrząc po tym kretynie Salhalu, to niewiele różnili się w wychowaniu od swoich pobratymców z Taurdilu, albo nawet byli jeszcze gorsi. Miejscowi przynajmniej stwarzali jakieś pozory, że im zależy. Doprawdy, jak Iariel mogła wybrać sobie taki kawał drania?

A może on nie jest taki zły, na jakiego wygląda? Może naprawdę jest miły, rozsądny, czarujący, potrafi zachować się w towarzystwie, nie to co on, człowiek tak bardzo z zewnątrz, że większość nawet nie dałaby temu wiary…

O mało co nie zaśmiał się głośno sam z siebie. Nie, to tak nie działało, znał elfy wystarczająco dobrze. Salhal był po prostu kretynem i draniem, a Iariel zakochała się właśnie w nim. Cóż, serce nie sługa, powiadają, ale ona chyba jest zbyt rozsądna na coś takiego. Prawdę mówiąc, Iariel jest jedynym reprezentantem swego gatunku, który był naprawdę równy dla nich wszystkich, a zwłaszcza dla niego.

Z definicji bohater takich akcji rodem z powieści fantasy powinien być sierotą, wychowywanym przez jakiegoś członka rodziny (bądź też nie) synem jakichś niższych sfer, który zostanie zamordowany, przez co gość ten będzie miał powód, by iść w świat i ewentualnie obalić złego króla. O ile wyżej wymieniony władca faktycznie się zgadzał, o tyle Carthan był synem szlachcica, wychował się w dobrym domu, jego rodzice żyli, a on po prostu z nudów i z faktu, że był entym synem i przy podziale majątku i tak wiele by nie dostał, poszedł w świat. Opłaciło mu się to po niedługim czasie, gdy w tajemniczy sposób wszedł w posiadanie smoczego jaja. Była z nim masa zabawy, jak opowiadał Roksowi. Jak dowiedzieli się o tym ludzie króla, urządzili na niego taką nagonkę, że wszystkie wielkie pościgi za przestępcami na Ziemi mogą się schować. Cóż, jakby na to nie patrzeć, jak zaczęli razem bawić się w ruch oporu, to też było niezmiernie ciekawie.

Skierował się na plac ćwiczebny.

Zastał tłum. Wszystkie elfy, łącznie z Melanis, co już było zdumiewające, stały tam, okrążając plac. Podszedł do ostatniego rzędu przypatrujących się spiczastouchych, usiłując zorientować się w sytuacji. Stanął na palcach, ale niewiele zdołał dojrzeć przez wyższych niż on gości. Zmełł przekleństwo i zaczął przepychać się chamsko łokciami. Początkowo elfy były zdumione takim pokazem niewychowania, ale potem dostrzegły człowieka i tylko prychały na niego pogardliwie. Rox ignorował ich całkowicie, aż w końcu przebił się na zewnątrz.

Eliza walczyła z Sargilem, jednym z najlepszych pod tym względem elfów. Stała w rozkroku, lewą rękę trzymając z boku na wysokości piersi, a w prawej dzierżąc miecz, skierowany lekko klingą w dół. Takiej pozycji Rox jeszcze nie widział, w każdym razie nie u elfów. One były fanatykami szermierki, a to, co prezentowała w tej chwili jego ukochana, to była normalna, prawdziwa walka na polu bitwy. Nie żartowali i dawali z siebie wszystko. Oboje byli nieźle posiniaczeni, co nie było normalne, bo Sargil praktycznie nikomu nie dał nawet się dotknąć. Eliza dyszała ciężko, ale jednak na jej ustach błąkał się uśmieszek, taki, jaki często gościł u Roksa, pewny siebie i pełen determinacji.

Dwa i pół miesiąca, pomyślał. Czy przez cały ten czas zdołała nauczyć się tak wiele, żeby być w stanie pokonać najlepszego elfiego szermierza w Taurdilu? W końcu był powód, dla którego Carthan walczył jedynie z Sargilem - on jako jedyny był w stanie dorównać niesamowitym umiejętnością ludzkiego wojownika.

Wpatrywali się w siebie i tylko siebie. Czekali na pierwszy ruch przeciwnika. W końcu Eliza zwyczajnie się znudziła i zrobiła krok w przód. Sargil natychmiast rzucił się na nią, a przecież tylko wysunęła nogę. Elf niecierpliwił się straszliwie, ale bał się kompromitacji. Rox uśmiechnął się lekko, widząc to. Eliza usunęła się w bok, zasłaniając się mieczem trzymanym teraz równolegle do przedramienia i zostawiając w tyle nogę. Głupi hak, a Sargil huknął o ziemię. Wstał szybko, jego twarz ściągnęła się w grymasie gniewu. Gdzież się podziały te czasy, gdy elfy maskowały swe uczucia? Ruszył do przodu, poszły iskry. Wydawałoby się, że będzie to trwać o wiele, wiele dłużej, ale nie. To był koniec. Eliza trzymała klingę przy krtani elfa. Nie wyglądała też, żeby szczególnie było jej ciężko. Uśmiechnęła się lekko. Sargil wypuścił z ręki miecz. Przegrał z ludzką kobietą. Dla niego to musiało być poniżające. Eliza odsunęła się od niego z wyrazem tryumfu na twarzy.

- No?! - wykrzyknęła. - Kto jeszcze chce się ze mną zmierzyć?!

- Może ja? - Rox wystąpił przed szereg. Uśmiechał się lekko. Obserwował zmieszaną minę Elizy. W końcu uśmiechnęła się radośnie i rzuciła mu się na szyję.

- Rox! - wykrzyknęła z radością. - Wróciłeś! I masz warkocz! - dodała z nieukrywanym zdziwieniem. - No i cały jesteś zarośnięty.

Urwała. Musiała urwać, nikt nie jest w stanie mówić, gdy jest namiętnie całowany w usta. Oddała pocałunek. A wolną rękę Rox wyciągnął w kierunku naburmuszonego Carthana, który wsunął w nią kilka monet, szepcząc coś pod nosem.

- Jak poszło? - zapytała dziewczyna, uwolniwszy się w końcu od zniewalającej wręcz siły jego pocałunku.

- Sama go zapytasz - odparł Rox, ściskając mocno ukochaną. - Tęskniłem, tak cholernie tęskniłem…

- Czyli się udało? - Eliza uradowała się.

- Czy mógłbyś nam darować już tego widoku, Rox? - wtrąciła się Melanis.

Rox puścił Elizę, odsunął się od niej i popatrzył na królową elfów.

- Musimy pogadać - powiedział.

- Tak? O czym?

- Zdaje mi się, że dobrze wiesz, o czym - warknął Rox. - Spotkaliśmy Wybranego z prawdziwego zdarzenia, Melanis. - Chłopak zrobił krok w jej stronę. - Opowiedział mi wszystko. - I kolejny. - Chcesz mnie… NAS wykorzystać, Melanis. W taki niemożebnie wredny sposób. Kiedyś nazywałem cię przyjaciółką, teraz nie przeszłoby mi to przez gardło.

- Ale co… - usiłowała dowiedzieć się Eliza.

- Wybrani w każdym momencie są w stanie podróżować między światami! - wrzasnął Rox. - W każdym! A ty chciałaś, żebym zrobił swoje i dopiero wtedy byś mnie o tym fakcie poinformowała.

- To nie jest ważne, Rox - powiedziała swoim zwyczajowym, spokojnym tonem Melanis. - Co ze smokiem?

Oczywiście, pomyślał chłopak. Uśmiechnął się wrednie.

- Zawarłem z nim pakt.

Melanis, tak samo zresztą, jak Eliza, wyglądała na wstrząśniętą. Elfka nie powiedziała jednak nic. Rox uśmiechnął się szerzej.

- Chciałaś, by zrobił to z którymś elfem, by móc go w pełni kontrolować, bardziej nawet niż Carthana i Iridię. Mieć go tylko dla siebie. Powiem ci: a gówno, Melanis. Nie możesz na mnie liczyć, ani ty, ani ktokolwiek inny, poza Iariel jedynie. Tak samo, dopóki ona nie zasiądzie na tronie Taurdilu, możecie nawet nie zwracać się do mnie o pomoc. Nie pomogę. Rozumiesz, Melanis? Zawiodłaś moje zaufanie o raz za dużo. Mogłaś po prostu opowiedzieć, poprosić. Zgodziłbym się, z pewnością. Teraz jedyne, co możesz zrobić, to żałować.

- W takim wypadku wynoś się stąd. - Rox pierwszy raz widział Melanis w takim stanie. Była czerwona ze złości. Drżała. Ledwie nad sobą panowała. - Wynoś się z Taurdilu i nigdy nie wracaj!

- Nikt cię o zdanie nie pytał - odwarknął jej chłopak. - Dawaj mapę. Jestem winien przyjaciołom zlikwidowanie plagi.

Szczególny nacisk postawił na słowo `przyjaciołom`.

Wiele razy kłócił się z Melanis, tak jak kłócił się z każdym innym towarzyszem, którego spotkał w czasie swojej poprzedniej wędrówki. Po prostu nie było takiego kogoś, kto nie zaliczyłby z nim niezgorszej potyczki słownej. Ale już się skończyło. Niegdyś ułożony w Delluin świat teraz po prostu się walił. Tak jakby Melanis nie była już sobą. Albo po prostu to on się zmienił i dostrzegał rzeczy, na które kiedyś nie zwracał uwagi. W końcu wtedy, dwa lata temu, Melanis zachowywała się tak samo. Zrób to, przynieś, podaj, pozamiataj, koniec końców ubij Alhilda, wszyscy będą szczęśliwi, happy end.

- Powiedziałeś, co chciałeś. Zadowolony? - Carthan skrzyżował ręce na piersi. - I co teraz?

- Teraz robimy punkt dowodzenia. Czas zająć się demonami. - Rox popatrzył na Iariel. - Mogę na ciebie liczyć? Jesteś jedyną elfką, której mogę zaufać.

- Zawsze, Rox.

- Zdobądźcie mi mapę. Rozwalimy cholerne pomioty jednym, celnym ciosem.

- Bo na ewentualny drugi już nie starczy nam sił - dodał grobowym tonem Carthan. - To samobójstwo, Rox.

- Nie zginiemy - powiedział dobitnie Polak. - Nie mam zamiaru umierać. Zabijemy kreatury.

Iariel pojawiła się obok niego. Trzymała mapę w rękach. Chłopak skinął jej głową i wszyscy poszli na polankę, gdzie wciąż siedziały smoki. Rox pokrótce przedstawił sobie Lasanwara i Elizę, następnie zignorował podniecone piski tej drugiej i rozłożył zwój na trawie. Przyglądał się mu przez dłuższą chwilę. Carthan, Iridia i Iariel również się nad nim pochylili. Lasanwar usiłował, ale piszcząca Eliza niespecjalnie dawała mu możliwość swobodnego poruszania się. Rox zastanowił się, jak będzie się zachowywać, gdy uświadomi jej, że Lasanwara z faktu paktu biorą do domu. Może lepiej jej tego na razie nie uświadamiać…

- No i co, Rox? Wymyśliłeś coś? - zapytała Iridia.

- Wymyśliłem. - Chłopak uśmiechnął się lekko. - Zajmie nam to ze trzy kolejne miesiące, ale mam. Patrzcie. - Wskazał im trzy punkty na mapie. - Elfy mamy na miejscu. Ustanowimy grupy dwuosobowe. Carthan i ktoś jeszcze poleci na Iridii do ludzi, Iariel z towarzyszem zawita do krasnoludów. Ja i Eliza pojedziemy do Braam. Konno. Podróż zajmie nam kilka tygodni, ale oni nie ufają Carthanowi, bo jest związany ze wszystkimi głównymi rasami w krainie, a elfy z kolei to elfy. Ja jestem całkowicie neutralny. Posłucha mnie. W końcu zdarzyło nam się ze dwa razy współpracować z Braam, nie? - Popatrzył na Carthana. - Chociaż zbyt miłe doświadczenie to nie było.

- Wszyscy robili, co musieli - odparł wojownik. - Do tej pory zresztą nie wiem, jak udało się zawiązać z nimi sojusz. Tylko jedna sprawa, Rox. Po cholerę ci Braam, skoro już mamy ich na naszej stronie? Jaki to ma sens?

- To nie chodzi o użyczenie wojska, by obronić teren, Carthanie - odparł spokojnie Rox. - Tutaj chodzi o jedno, solidne uderzenie w czoło, by raz na zawsze pokazać mrocznym pomiotom, że ich tu nie chcemy i że mają wracać do mamusi. Myślisz, że Braam zgodzą się na takie działanie, gdy poprosi ich Amvida, Helmerel albo Melanis? Wątpię. Całe te polityczne ugody są strasznie wątłe. A musimy mieć ich stuprocentowe poparcie. - Rox wstał. - Zobaczysz, jeszcze będą lepszymi sprzymierzeńcami niż elfy. Zresztą, wcale by mnie to nie zdziwiło. Bez urazy, Iariel. - Chłopak uśmiechnął się krzywo. - Wyruszamy jutro. A teraz wybaczcie mi, ale chciałbym spędzić z mą lubą trochę czasu na osobności.

Iariel westchnęła, Carthan mruknął coś do siebie. Iridia i Lasanwar polecieli coś upolować, a elfka i wojownik poszli w kierunku miasta. Rox zdołał jeszcze usłyszeć jakiś pomruk Carthana, który brzmiał jakoś podobnie do `Tylko żeby się nie okazało, że zyskamy małe Roksiątko`, a potem znikł za drzewami, odprowadzany serdecznym śmiechem przyjaciela z drugiego świata.

- Wiesz, Rox… - Eliza usiadła na środku polanki. - Tyle się nasłuchałam od elfów o tobie, twojej misji i demonach, że zwątpiłam w jakiekolwiek szanse powodzenia. A ty nie dość, że masz nadzieję, ty wierzysz… nie, wiesz, że zwyciężymy z demonami. Zmieniłeś się. Kiedy wyruszałeś, zachowywałeś się zupełnie inaczej.

- Widzisz, po drodze spotkałem zgraję ludzi i nie tylko, którzy uświadomili mi kilka ważnych rzeczy. Ale pozwolisz, że o tym porozmawiamy później, co? - Rox uścisnął mocno Elizę. - Teraz jesteśmy tu tylko ty i ja i uważam, że to jest najważniejszy temat, który będziemy przerabiać przez kolejne godziny.

- Kocham cię.

- Też cię kocham.


- Jesteś pewien, Rox? - zapytał Lasanwar. - Nie zobaczymy się przez długie miesiące. Zostawiasz mnie na pastwę pary elfów, których ani nie lubię, ani im nie ufam. Już teraz chcą przekabacić mnie na ich stronę.

- Wiem, że sobie poradzisz. - Chłopak poklepał smoka po szyi. - Pamiętaj, to ty jesteś tu większy i straszniejszy. Zresztą, leci z tobą Iariel. Ona jest w porządku. W ostateczności Salhala możesz zjeść.

- Preferowałem ludzinę nad elfinę.

- Nie marudź. Skończymy to raz na zawsze. Uda się.

- Taką masz nadzieję.

- Wierzę w to - zgasił go ponuro Rox. - Stul dziób i lećcie.

- Trzymaj się, Rox - powiedział smok, a potem uniósł się i zniknął za linią drzew.

Chłopak westchnął cicho. Obejrzał się za siebie, słysząc ciche stąpanie. To Eliza prowadziła dwa wierzchowce za uzdy. Jedną z nich wręczyła ukochanemu. Przez moment chłopakowi przeszło przez myśl, czy wciąż potrafi jeździć wierzchem. Koń to nie smok, nie dosiada się go w ten sam sposób. Pogładził zwierzę po szyi.

- Jak ma na imię? - zapytał.

- Kasztanka - odpowiedziała Eliza. - Od sierści. - Popatrzyła w niebo. - Da sobie radę? Nie będą mu robić żadnego prania mózgu albo wyrzutów, że dołączył do ciebie, a nie do nich?

- Jest z nim Iariel, jedyna elfka, którą na dobrą sprawę mogę nazywać siostrą. Ufam jej. Zna moje poglądy i nie będzie działać im na przekór. Lasanwarowi nic się nie stanie. Nie z nią. - Rox wskoczył w siodło Kasztanki. - To dobra kobieta i nic dziwnego, że Carthan w niej właśnie ulokował swe uczucia. Zadziwiające jest to, że mimo wszystko jest z Salhalem. Może nie odwzajemnia uczuć Carthana, ale to jest już jawne drażnienie go. To nie w jej stylu.

Oboje pogonili swe wierzchowce.

- Może jednak jej zależy? Chce sprowokować Carthana, sprawić, że będzie zazdrosny? - zasugerowała dziewczyna.

- To demotywuje go do czegokolwiek - odparł Rox. - To poczciwy gość. Cholerny, poczciwy do bólu kretyn, który nie będzie walczył o swoje, bo uzna, że w takim wypadku po prostu jej faktycznie nie będzie na nim zależeć. To tak jak z krajem. Jeśli go podbijesz, jest twój, ale ludność cię nie pokocha.

- Ładne porównanie.

- Dziękuję.

Kierowali się na południe - popołudniowy wschód. Za dzień spokojnej jazdy wyjadą z lasu, potem skierują się na południowy zachód, w stronę najbardziej oddalonego od Taurdilu miejsca na delluinskiej mapie. Rox obawiał się nieco o żywność, ale na ich szlaku spotkają wiele karczm i zwykłych gajów, w których można coś upolować. Woda nie była w ogóle problemem - przez pierwszą część podróży będą jechać wzdłuż dwóch rzek, a potem wkroczą na tereny, na których co i rusz będzie można spotkać jeziora. Wtedy co prawda woda będzie pochodziła ze stojącego źródła, ale wystarczy ją przegotować. Jeśli jednak będzie tak tragicznie, że to nie wypali, zawsze mogą pić krew napotkanych zwierząt i inne niezbyt przyjemnie brzmiące rzeczy. Jak wampiry. Rox słyszał też kiedyś od Helmerela gadającego po pijaku, że można wypić wodę z na wpół przetrawionego pokarmu ze zwierzęcego żołądka. Wolał tego nie sprawdzać.

Krasnoludy. Kopalnia informacji po pijaku. Co zabawniejsze, to cholernie rzetelne informacje. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby tak pozyskana wiedza była nieprawdziwa.

Czyli tak, mieli kolejne ewentualne źródło wody. Jakie jeszcze trudności mogły ich spotkać?

Z pewnością bandyci. Może jakieś groźniejsze zwierzęta lub stwory. Roksa aż dreszcz przeszedł na wspomnienie pragnącej upolować go bestii. Tego czegoś z pewnością nie chciałby znowu spotkać. Obawiał się też trochę o to, jak bardzo posuną się w swej ekspansji demony. Co prawda, po obliczeniu ich przybliżonej prędkości, powinni zdążyć przed nimi, ale z drugiej strony, kto ich tam wie. Lepiej nie kusić losu i się pospieszyć.

- Mówisz więc, że Wybrani w każdej chwili mogą przenieść się między światami? - zapytała Eliza w pewnej chwili.

- Teoretycznie tak. Tak mówił Sefir, a choć był naszym przeciwnikiem, to nie miał powodów nas okłamywać. No i Carthan jakoś dostał się na Ziemię. Tak samo ty dostałaś się do Delluin.

- Sugerujesz, że też jestem Wybraną?

- Daj spokój, skarbie, żaden zwyczajny człowiek nie pokonałby elfa w pojedynku, a żaden zwyczajny Wybrany nie zrobiłby tego jedynie po dwóch i pół miesiącu ćwiczeń. Carthan szkolił się od lat i było mu ciężko. Ja zrobiłem to po dwóch latach nieobecności w Delluin, a i to zapewne tylko dlatego, że przez ten czas nabyłem sporo umiejętności. Wiesz, zacząłem o siebie dbać, te sprawy. Więc: tak, sugeruję, że jesteś Wybraną, w dodatku zaopatrzoną w umiejętność niezwykle szybkiego przyswajania sobie nowych zdolności. Jesteś wyjątkowa pośród wyjątkowych. Wracając do poprzedniego pytania - to prawdopodobne, lecz wciąż nie zyskałem tej umiejętności. Zastanawia mnie to. Dlaczego pytasz?

- Bo dałabym sobie rękę uciąć za swój odtwarzacz MP3. Posłuchałabym czegoś porządnego.

- Mogę ci pośpiewać. - Rox wyszczerzył się.

- Bez urazy, kochanie, ale lepiej nie.

Chłopak zaśmiał się. Tak, tego akurat był pewien - Natura poskąpiła mu talentu śpiewaka.

- No to opowiem ci, jak z Carthanem załatwiliśmy długiego na trzydzieści metrów i szerokiego na trzy mięsożernego robala, kopiącego gigantyczne tunele pod ziemią, chcesz? - Popatrzył na Elizę, a ta skinęła z uśmiechem głową. - No więc pewnego razu, gdy Amvida kazała nam pomóc grupie krasnoludów, którzy robili fortyfikacje przed bitwą...


Mogliby jechać przez noc. Eliza nawet zasugerowała takie rozwiązanie, ale Rox słusznie stwierdził, że konie nie są w stanie jechać bez chwili wytchnienia. Zatrzymywali się więc każdej nocy, Rox zawsze brał pierwszą wartę i zawsze długo zwlekał z obudzeniem Elizy i przekazaniem jej pałeczki nocnego stróża. Przeważnie nie była świadoma, że śpi o godzinę czy dwie więcej od swego ukochanego i sumiennie (lub też bez sumienia, jak mógłby powiedzieć ktoś, kto uwielbiał długo spać) budziła Roksa po wyznaczonym czasie. Zresztą, odrabiali to sobie podczas jazdy, sypiając w siodle. Poza tym Rox opowiadał Elizie niemalże bez wytchnienia, jak to rozrabiali z Carthanem podczas krucjaty przeciw Alhildowi. Chłopak musiał przyznać, że tamte wydarzenia w porównaniu z tymi to czysta radocha i z chęcią przeżył by je raz jeszcze. Wtedy nie uważał, że było fajnie, ale też jego głównym zadaniem był powrót do domu. Priorytet większy niż pokonanie tyrana więżącego swój kraj. Nie musiał przejmować się czasem i `przyjaciółmi`, którzy jedyne, co mieli do roboty to dopilnowanie wszelkimi środkami, by on zrobił swoje. Niesamowite, jak bardzo go to uderzyło. Czuł się zdradzony przez elfy. Pół biedy, że sprowadzili go tu wbrew jego woli, i tak od dawna chciał tu zawitać, a że marudził - po prostu nie podobało mu się to, że nie zdołał się do tego przygotować. Powiedziałby rodzicom, że wyjeżdża, wziąłby sensowne ubrania, jakieś swoje rzeczy... A tak - zniknął nagle na oczach wkurzonych wojskowych i tyle go widzieli. Pewnie jego bliscy zamartwiali się jak cholera, a on nie miał jak powiedzieć im, że wszystko jest w porządku, że żyje i ma się dobrze. Zresztą, pół biedy z jego rodzicami, ale rodzice Elizy? Ich córka poszła rano do swojego chłopaka, a teraz żadne nie daje znaku życia. No ewidentnie ją porwał, zgwałcił, zamordował, zwłok się pozbył i zwiał! A jego rodzice są przez to dręczeni i przekonani, że mają synka-psychopatycznego mordercę. Może nawet coś w tym było. Ale nie, za bardzo kochał Elizę, by choć pomyśleć o skrzywdzeniu jej. Prędzej palnąłby sobie w łeb niż podniósłby na nią rękę. Byliby w stanie oddać za siebie swe życia. Teraz, gdy znów odszedł Stary, Dobry Rox, a pojawił się Rox Wojownik, odczuł to o wiele mocniej.


Zbliżali się. Rox wyczuwał tę dyskretną zmianę w powietrzu. Jakby coś nie chciało ich tutaj widzieć. Ziemia pod kopytami koni stała się twarda i sucha, przybierała dziwny, rudawy kolor. Mówiła, że to złe miejsce na wizytę. Ostrzegała, prosiła, by zawrócili.

By ich krew nie dołączyła do krwi setek innych, by nie barwiła ziemi na rudy, nieprzyjazny kolor.

Rox rozglądał się czujnie. Także i rośliny wydawały się niepokojące. Drzewa pochylały się w ich stronę, wyciągając swe długie gałęzie. Ptaki umilkły już dawno, żadnych zwierząt nie było widać od dłuższego czasu. Brakowało tylko wielkiego, świecącego jak kasyno w Las Vegas znaku z napisem `Witamy na przeklętej ziemi!`.

Sceneria jak z horroru, pomyślał chłopak. Musimy być ostrożni. Powinniśmy się stąd wynieść w diabły i nie wrócić.

Uśmiechnął się lekko pod nosem. Tego chciałyby Braam. Cały ten teren to jedna, wielka zawieszka na drzwi z napisem `Nie przeszkadzać!`. A oni zachowują się jak namolna sprzątaczka hotelowa, która mimo zawieszki wchodzi do środka w najmniej spodziewanym momencie. Tylko postarać się, żeby Braam nie sprzątnęli ich.

- Nie podoba mi się tu - mruknęła Eliza.

- O to chodzi Braam. Im mniej gości, tym lepiej. Teren temu sprzyja. Co zarazem oznacza, że jesteśmy blisko. W końcu.

- Po niespełna dwóch miesiącach jazdy wierzchem. Marzę o odpoczynku, ciepłej kąpieli, świeżych ubraniach, solidnym posiłku...

- Jeśli się powiedzie, to odpoczynek i posiłek masz zamówiony. Raczej nic innego niż rzeka nie będzie, niestety. I tak wiążę z tym spore nadzieje.

- Rox, jaki Braam mają do ciebie stosunek?

- Cóż, ostatnio byliśmy wrogami, ale... Braam to wbrew pozorom dobrzy wojownicy, uwielbiający walczyć, ale też szlachetni i honorowi. Uwierz, nie wyglądają. - Rox uśmiechnął się. - Jednak mimo tego, że zabiłem ich niemało, to są dla mnie jak przyjaciele wśród wrogów.

- Czyli pójdzie z górki?

- Na to nie licz. - Rox zaśmiał się. - Ale jedno jest pewne. Nie wbiją ci noża w plecy, tak dosłownie, jak i w przenośni.

Kilka godzin później, gdy Rox drzemał w siodle, Eliza dostrzegła ruch. Szturchnęła chłopaka.

- Ktoś nas śledzi - szepnęła.

- Jesteś pewna, że to nie żadne zwierzę?

- Żadne zwierzę nie potrafi się tak kryć.

- Świetnie - powiedział całkowicie szczerze. Rozglądnął się, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. To jeszcze nic nie znaczyło, jak Braam chciały, to potrafiły doskonale się ukrywać.

Jest. Kusza na godzinie czwartej. Braam dostrzegł jego badawczy wzrok, bo wstał, teraz otwarcie w nich celując. Zapewne młody osobnik, żaden doświadczony zwiadowca by się tak nie ujawnił. To było dość głupie posunięcie. Ale stało się. Trzech kolejnych zwiadowców ujawniło się. Godzina jedenasta, siódma i druga. Rox zatrzymał się, Eliza wraz z nim.

- Więc to są Braam? - zapytała.

Widok nie był zadziwiający. Braam miały paskudne pyski, skórę koloru rdzy, nosiły lekkie zbroje i duże miecze na plecach. I były wielkie. Miały grubo ponad dwa metry. Rox, przecież wcale nie niski facet, najniższemu z tej czwórki sięgał najwyżej do piersi.

- Zastanawiałem się, jaki człowiek mógłby być na tyle głupi, by wejść na nasz teren - powiedział chrapliwym głosem ten stojący na godzinie drugiej, najwidoczniej dowódca kompanii. - Ciągnie od was na kilometr. Jakoś nie jestem przesadnie zdumiony, widząc twój pysk, Rox. Lepisz się do kłopotów jak ostatni idiota. Albo jak człowiek, jak kto woli. - Zaśmiał się gardłowo z własnego, widać strasznie zabawnego żartu.

- Pewnie elf by to jakoś sensownie zripostował, ale jakoś ja nie mam na to ochoty. - Rox machnął dłonią, a Braam momentalnie uniosły swe kusze w gotowości. Nic się jednak nie stało. - Miło by mi jednak było, gdybym dowiedział się, jak ty się nazywasz. Tak dla równowagi.

- Moje imię to Thug, jeśli już tak bardzo cię to ciekawi, przybłędo. A teraz: Czego tu szukasz?

- O tym akurat chcę porozmawiać z kimś ważniejszym od ciebie.

Thug zaśmiał się ponownie.

- Ty, jeden z tych, który pomagał mordować nasze kobiety i dzieci żądasz czegoś takiego? Jesteś zuchwały, Rox. Jeden z Wielkich Morderców.

- Dobrze wiecie, że nie przyłożyłem do tego ręki, Thug! Ty i wszyscy twoi pobratymcy! To była wojna na trzy fronty, a ani ja, ani Carthan nie mieliśmy żadnego, najmniejszego wpływu na decyzje Alhilda czy przywódców Unii! - Rox zjechał z siodła. - Jesteście świadomi, że ludzie mają was za potwory, jedne z piekielnych pomiotów, dla żadnego z przywódców ta decyzja nie miała żadnego większego celu poza wykluczeniem was z walki, Thug! Nie uważasz, że czas to zmienić? Nie ma już Alhilda. Król krasnoludów także się zmienił, to moi przyjaciele. Są otwarci na moje sugestie.

- I dlaczego niby powinniśmy ci zaufać? - Thug nie wyglądał na specjalnie przekonanego.

- Zaczynając od tego, że was nie zabiłem?

Braam zastanowił się chwilę. Opuścił kuszę.

- To zdumiewające, ale wierzę ci, morderco. Zaprowadzę cię do wodza.

- Nie jestem mordercą.

- Po prostu stul pysk i chodź. I twoja piękna pani również.

Rox prychnął i na powrót wskoczył na konia. Mimo to był zadowolony. Improwizacja wciąż była jego mocnym punktem.

Thug gestem nakazał swoim towarzyszom, by za nimi podążali, a sam odebrał lejce od Elizy i spokojnie prowadził ją oraz jej ukochanego przed siebie. Po jakichś dwóch godzinach doprowadził ich do osady.

Właściwie, to było miasto, w dodatku niemałe, ale Braam nie określały tego w ten sposób. Osada nie miała może niewiadomo jakich, wspaniałych murów, jakie to stawiają ludzie w każdym większym mieście, ale z drugiej strony Braam nie miały też powodu ich budować, w końcu kto normalny zechciałby robić jakiekolwiek oblężenie? Atakować rasę potężnych, acz niedocenionych wojowników?

- Ile wynosi wasza populacja? - zapytała Thuga Eliza, obserwując osadę z mieszanką zdumienia i podziwu w oczach.

- Samych naszych wojów jest tylu, ile wynosi trzecia część zamieszkujących Delluin ludzi. Kobiet i dzieci jest około drugie tyle. Oczywiście, dla solidarności w tych ciężkich czasach wódz wysłał Shuincka z jego armią, ale to bardziej na pokaz. Jego oddział nie jest ani silny, ani przesadnie wielki, jedynie dwie setki wojowników.

- Jakim sposobem wy przegraliście tę wojnę, o której wspominał Rox? - wykrztusiła Eliza. - Waszych wojowników jest przecież kilka milionów!

- Ale nie mają tego, czym szczycą się wszystkie główne rasy, nawet krasnoludy: Magii - wyjaśnił ponuro Rox. - Wystarczyło wysłać grupę kilkudziesięciu magów i ze dwa-trzy tysiące żołnierzy na zaś. Wygrywali tak każdą mniejszą bitwę, a przecież nikt nie jest w stanie zebrać wszystkich wojowników do kupy.

- A większe bitwy?

- Wystawiali dwu- lub trzykrotnie więcej takich oddziałów. W skrajnych przypadkach pojawiał się Alhild, a on był takim potężnym magiem, że sam dawał sobie radę.

- To jak wyście go pokonali?!

- Było nas dwóch. Beze mnie Carthan nie miałby najmniejszych szans. Mag musi skupić się albo na ataku magicznym, albo fizycznym, tymczasem atakowaliśmy go i tak, i tak. Może i był przepotężny, ale w tamtym momencie miał taki problem, jak my mielibyśmy z nauką i jednoczesnym głębokim snem. Trudna sprawa, nie?

- A i tak walka trwała kilkanaście minut i obaj byliście bliscy śmierci. - Thug skrzywił się. - Opowieści o waszym bohaterstwie dotarły nawet tutaj. A raczej - zwłaszcza tu. Matki naszych dzieci opowiadają im tę historię przed snem jako doskonały przykład odwagi i waleczności.

Rox aż wypiął dumnie pierś.

- A i tak uważacie go za mordercę? - zdziwiła się Eliza.

- To się nie wyklucza. Zresztą, to jest nasza druga ulubiona historyjka na dobranoc.

Puff, Rox skulił się w siodle. Kiedy on nawet nie zaatakował żadnego Braam pierwszy... Żeby nim dzieci straszyć... Tragedia.

Thug zaśmiał się chrapliwie widząc reakcję chłopaka i poklepał go po plecach, jakby chciał go pocieszyć.

Wjechali do osady. Oczywistym było, że Rox i Eliza stanowili główną atrakcję dzisiejszego dnia. Braam wychodziły na ulice, pokazywali ich palcami... Ale nie wrogo, bardziej z ciekawością. Eliza zaryzykowała i pomachała leciutko do małej dziewczynki. Ta odmachała momentalnie z radością na swej buźce, a przybyła uśmiechnęła się szeroko. Nie może być tak znowu tragicznie, prawda?

Thug zatrzymał ich nagle, a sam wybył do przodu, znikając za drewnianym, krzywym jak każdy inny tutaj, domem. Po chwili wrócił i skinął im głową. Ruszyli dalej, sami. Rox przełknął nerwowo ślinę. Od tego, czy teraz mu się powiedzie zależało życie jego, Elizy, Carthana, Lasanwara, Iridii... Dziesiątek, setek tysięcy, nawet milionów...

Zależało od tego całe Delluin. Rox nigdy nie miał nic przeciwko ratowaniu świata, ale presja jest gigantyczna.

- Kopę lat, Rox.

Siedział tam. Wódz Braam. On. Nie, nie, nie...

- Urg. Nie spodziewałem się ciebie jako wodza. - Chłopak usiłował się uśmiechnąć, ale raczej wyszło mu to kiepskawo. - Co słychać?

- Zadajesz głupie pytania, głos ci się waha, ręce drżą, a w oczach plątają się iskierki paniki. Widząc cię w takim stanie moje serce się raduje.

- Co wyście razem przeszli? - zapytała cicho Eliza.

- Polowaliśmy na siebie przez jakiś czas. Robił nam niezłą partyzantkę, a ja z kolei wybiłem połowę jego oddziału. Cóż, była wojna.

- Mówiłeś, że nie przykładałeś ręki do morderstw!

- Bo to prawda. Oni chcieli zabić nas, ale my niestety nie wybaczamy takich błędów.

- Nie przystoi szeptać przy wodzu, Rox. Nawet Braam to wiedzą, a ty wciąż się tego nie nauczyłeś. - Urg skrzywił się drwiąco. - Dobrze więc. Co cię do mnie sprowadza, Rox? Jakiż to interes ma Drugi z Wielkich Wybranych?

- Chcę, byście stanęli na równi z innymi do walki o swoje życia i swój dom.

Przez pewną chwilę słychać było jedynie ciszę, a potem rozległ się śmiech Urga.

- Po tym wszystkim ośmielasz się prosić nas o pomoc? Nas, potwory? Ludzie uważają nas za ten sam rodzaj stworów, co demony. Piekielne pomioty.

- A więc co wam szkodzi, by to zmienić? Stać się jedną z Głównych, Wielkich Ras! Stanąć na równi z ludźmi, elfami i krasnoludami?! Należy wam się to w równym stopniu, co im!

- To twoja kobieta, Rox? - Urg podszedł do niewzruszonej tym Elizy. Chłopak skinął głową. - Nie mnie oceniać jej wygląd, ale miło, że kogoś znalazłeś. Podczas naszej walki byłeś raczej ponurakiem. Jak masz na imię?

- Eliza.

- Nie słyszałem nigdy takiego imienia. Mam jednak nadzieję, że wnosisz na jego twarz uśmiech. Rox jest tego wart. Pewnych wrogów się szanuje.

- Nie chcę być wrogiem twojego gatunku, Urg. Nigdy więcej. Proszę was o pomoc i daję gigantyczną szansę. Jeśli nam pomożecie, ocalejemy wszyscy i jeśli ktokolwiek powie na was złe słowo, to będzie miał ze mną do czynienia. Amvida i Helmerel są tolerancyjni, a Melanis nic złego nie piśnie, zadbam o to. - Rox wyciągnął rękę w stronę Urga. - To jak będzie? Zostajemy sojusznikami i przyjaciółmi, czy się żegnamy?

- Miną lata, nim zdołam człowieka nazwać przyjacielem - odparł Braam. Uścisnął jednak prawicę chłopaka. - Niech ci jednak będzie. Pomożemy ci.

Oficjalnie Rox uznał, że Braam są bardziej cywilizowani niż niejeden człowiek.


Amvida przechadzała się nerwowo po swoim namiocie. Lewa, prawa, lewa, prawa... Strażnicy obserwowali ją. W normalnych okolicznościach uznaliby to za zabawne, ale w obecnej sytuacji nie mieli ochoty nawet pomyśleć o uśmiechu. Królowa ludzi raz po raz zerkała na stół z mapami, gdzie zaznaczone były pozycje wojsk. Decydująca bitwa miała rozegrać się lada dzień.

A tego drania Roksa i jego wsparcia nie było nigdzie widać!

Helmerel opiekował się swymi krasnoludzkimi wojownikami, a Iariel wzięła na siebie obowiązek prowadzenia elfich pobratymców w bój. Amvida została więc niemalże sama. Pozostał Carthan, który wiernie pilnował wejścia do namiotu królowej, a także oba majestatyczne smoki.

- Pani! - Do namiotu wbiegł zdyszany żołnierz. Amvida momentalnie rozpromieniła się.

- Przybył?! - zapytała podnieconym głosem. Kurier zmarniał momentalnie.

- Niestety, pani, wciąż go nie ma - odrzekł, a Amvida zasmuciła się. Być może oboje już nie żyją? Może to i Rox, może i jest potężnym człowiekiem, ale wciąż popełnia błędy, jak każdy. Może zwyczajnie dał się komuś pokonać?

- Z czym więc przybywasz? - zapytała królowa ludzi, wzdychając ukradkiem.

- Król Helmerel i księżniczka Iariel meldują, że ich wojska są rozstawione na miejscu i ufortyfikowane. Wywiad donosi, że demony są o dzień drogi od nas.

- Dziękuję. Możesz odejść.

Dzień drogi. Tylko i jedynie dzień. Amvida wyszła z namiotu i popatrzyła na górujące słońce. Carthan zerknął na nią kątem oka, smoki wpatrywały się w nią bez ustanku. Przegramy tę bitwę, uświadomiła sobie nagle Amvida. Nie ma Roksa, nie ma Braam. To już nasz koniec. Nawet potęga Carthana i dwóch smoków nic tutaj nie wskóra. To chyba czas, by się pożegnać… Westchnęła ponownie, tym razem wcale tego nie kryjąc.

- Boję się, że Rox już tutaj nie dotrze. Ani teraz, ani nigdy - przyznała cicho. Carthan przygryzł lekko wargę. Chciał powiedzieć, że to nieprawda, że jest wciąż szansa, że przecież Rox zawsze przybywał w ostatnim momencie, by wygrać. Ale nie potrafił z siebie wydobyć słowa. Nie potrafił jej skłamać. Sam w to nie wierzył.

- Nie dotrze? - Lasanwar wybuchnął swoim smoczym śmiechem. - Rox? Z Elizą? Że niby co, że przybędą zbyt późno, by ratować sytuację, czy już nie żyją? Myślałem, że go znacie.

- Oczywiście, że znamy. Ale Rox to wciąż człowiek. Może zawieść, może zostać pokonany… i zabity. - Amvida wyglądała, jakby miała zaraz się popłakać. - A nawet jeśli przybędzie, to jakie mamy szanse, że zdołał przekonać Braam? A przecież na nich w znacznej mierze opierał się jego plan.

- Jeśli Rox powiedział, że wróci, to znaczy, że wróci. - Lasanwar popatrzył prosto w oczy królowej. Przysunął swój złoty łeb do jej twarzy. - Jeśli powiedział, że przyprowadzi armię Braam, to przyprowadzi armię Braam. On nie uznaje słowa `porażka`, to nie figuruje w jego słowniku, nie zna go, nie toleruje i nie uświadczy. Nie, dopóki ma dla kogo walczyć.

- Lasanwar ma rację - powiedział w końcu Carthan. - Wiecie, co powiedział Rox, gdy szliśmy do twierdzy Alhilda na pewną śmierć? `Nie umrę, bo nie mam takiego zamiaru`. Zrobi, cokolwiek postanowi. Taki jest z niego człowiek.

- To wszystko to tylko słowa. - Amvida otarła ukradkiem samotną łzę, która kręciła się w jej oku. Nie mogła pozwolić sobie na żadną słabość, nie teraz. - A Roksa jak nie było…

- Przybysze na horyzoncie! - rozległ się okrzyk. Zaraz po nim rozpętał się ogólny rozgardiasz. - To dwie osoby, konno!

- Czy to… - wyszeptała królowa, w której rozbudziła się iskierka nadziei.

- Rooooox! Rox przybył wraz z Elizą!

- Przygotować dla nich wodę i strawę, a także paszę dla ich koni!

- Wy dwaj! Pomóżcie im dotrzeć do królowej!

Słuchali tego wszystkiego, nie mówiąc ani słowa. Chłonęli nadzieję. Teraz poczuli, że naprawdę mają szanse na wygraną. Naprawdę mogą ocalić Delluin!

Rox podszedł do nich, Eliza opierała się o jego ramię. Oboje byli wykończeni do granic ludzkich możliwości. Wyglądali, jakby nie spali i nie pożywiali się przez kilka dni i tak było w istocie. Nie mieli już czasu na takie luksusy. Było chłodno, ale oni wciąż mieli na sobie lekkie, sponiewierane już tuniki. Ktoś przyniósł im ciepłe płaszcze i narzucił na ramiona.

- Wybaczcie, że tak późno przybyliśmy. Mieliśmy pewne problemy z bandytami - wystękał Rox.

- Biedni bandyci… - przyznała Eliza, uśmiechając się wrednie.

Nie powiedzieli nic więcej, gdy Amvida uścisnęła mocno oboje wraz. Carthan uśmiechnął się do swojego przyjaciela, a potem poszedł wydać żołnierzom kilka poleceń. Oboje musieli się pożywić i solidnie odpocząć.

- A Braam? - zapytał Lasanwar. Rox uśmiechnął się lekko i położył dłoń na jego złotym pysku.

- Są o pół dnia drogi stąd. Wszystko idzie zgodnie z planem. Uda się. Naprawdę nam się uda, obiecuję. Wygramy tę bitwę.

Uśmiechali się. Wszyscy, co do jednego. Uwierzyli w słowa Roksa, który zawsze był po Carthanie, był `tym drugim`, a teraz stał się kluczem.

- Cieszę się, że was widzę - powiedziała Iridia. - Rox i Eliza, Nosiciele Nadziei.

- Brzmi kretyńsko. - Eliza zaśmiała się. - Ale chyba jest prawdziwe. Robimy, co zdołamy.

Rox uśmiechnął się z politowaniem. Cała Eliza.

Prawda jest taka, że jego ukochana jest nie-sa-mo-wi-tą fanką fantastyki wszelakiej. Gdy dostała szansę znaleźć się w takowej, robi wszystko, co powinna robić bohaterka powieści fantasy, gdzie jest moc wszelakich nadnaturalnych istot. Być może jej zdanie na temat elfów znacznie się różniło od jego własnego, ale cholera, czy on sam wcześniej nie nabrał przekonania, że to dobrzy kompani, a teraz jego stosunek po dwóch latach nieobecności się zmienił? A może to właśnie ona ma rację, a on się myli? Elfy wciąż są tymi starymi, dobrymi druhami, a on wpadł w paranoję i wszędzie węszy spiski? Że nie podziękowały mu za uwolnienie świata od Alhilda - przecież takie one są. Dumne i wyniosłe. Może Melanis naprawdę nie wiedziała, jak nauczyć Roksa wędrówki między wymiarami i nie mówiła mu o tym, bo nie chciała robić mu złudnej nadziei, a jednorazowe przejście jest możliwe ze względu na jej elfie umiejętności? Przecież przyznał to sam przed sobą - gdyby wtedy pozwolili mu wrócić na Ziemię, w Delluin by go już nie uświadczyli. A teraz jest ich ostatnią deską ratunku. Raz jeszcze musi sprzymierzyć się ze swoim dobrym przyjacielem i jego łuskowatą towarzyszką, musi znaleźć wspólny język ze złotym gadem i wraz z ukochaną stawić czoła tysiącom demonów. Ponownie musi wbić się w sam środek wojennej zawieruchy, ale tym razem nie był zdany jedynie na swoich potężniejszych przyjaciół.

Ludzie, elfy, krasnoludy, Braam i smoki. Magia i miecz. Krew, pot i łzy. Poczucie, że to od ciebie zależy życie i śmierć, los tego bajkowego świata. Szkoda, że była to taka niesamowicie realna i brutalna bajka, w której ci dobrzy umierają od zadanych im ran.

Jakże Rox nie znosił ratowania świata.

- Macie kwaterę. Kapral was do niej zaprowadzi. - Carthan skinął głową na młodego mężczyznę. - Macie tam gotową strawę i posłanie. Na kąpiel nie ma, niestety, czasu. Zjedzcie i się połóżcie. Obudzę was na dwie godziny przed bitwą. Jesteście tragicznie wymęczeni, więc liczy się każda minuta snu. Jeśli zamiast spać będziecie razem baraszkować, słowo daję, oberwiecie po zębach.

- Dzięki, Carthanie. - Rox wyszczerzył się. - O nas się nie martw. Jesteśmy twardymi zawodnikami.

- W to nie wątpię, ale na razie jesteście półżywi ze zmęczenia. Jazda. - Wojownik skinął na kaprala. Cała trójka zniknęła im z oczu.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×