Przejdź do komentarzyRozdział jedenasty
Tekst 10 z 13 ze zbioru: Taka karma
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-06-17
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń510

Matthew wygodnie usadowił się na łóżku, poprawiając laptop, który trzymał na kolanach. Starał się odnaleźć na twarzy brata jakieś wskazówki, które pomogłyby mu zrozumieć jego wczorajsze zachowanie. Powód kłótni z ojcem, na pewno nie był błahy, skoro tego samego dnia wrócił do Stanford, oddalanego o ponad tysiąc trzysta kilometrów.  

– Prawie się wczoraj wygadałem… dlaczego nie powiedziałeś, że nie chodzi o wasz romans? – zapytał Matthew z powagą. Rozmówca odwrócił wzrok.  

– Nie dbam, o to – oświadczył. – Możesz mu powiedzieć, jeśli chcesz… 

Sygnał alarmowy. Sprawa wyglądała na poważniejszą, niż sądził. 

– Co ty pierdolisz?! – zagrzmiał. – Mów, co jest na rzeczy! 

Patrzenie na Matthew, z jakiegoś powodu było dla Ethana niewykonalne. Jeździł wzrokiem po niewielkim pokoju, skutecznie omijając ekran komputera.  

– Okłamał mnie – powiedział po dłuższej chwili. 

– W jakiej sprawie? 

– Teraz to nieistotne – odrzekł. – Dowiesz się w swoim czasie, obiecuję – Ethan, pierwszy raz zwrócił się bezpośrednio do niego. Matthew poczuł się nieswojo, nie lubił niejasnych sytuacji.  

–  Co z Beth? Powiesz Megan? - zapytał. 

–  Nie wiem, nie mam teraz do tego głowy…. 

Matthew zaniemówił.  Co było ważniejsze od poukładania tematu zdrady narzeczonej?   

– Jakoś, nie było wcześniej okazji zapytać… jak ty się czujesz? – Ethan  uciekał od rozmowy dotyczącej taty. 

– Różnie…co ci mam powiedzieć….– szatyn niedbale wzruszył ramionami, opierając głowę na poduszce.  

– Teraz, chyba kiepsko, co? – zauważył.  

Matt głośno odetchnął. 

– Powinienem się już przyzwyczaić…..z drugiej strony, żyję w ciągłym bólu, Ethan. To trwa już tak długo…. tak nie da się żyć - żalił się. -  Lekarze skąpią na przeciwbólowych. Zastrzyki z metamizolu? Peter może wsadzić sobie je w dupę. To kara? Za co? Za rozrywkowy tryb życia? Teraz mam zdychać w męczarniach? Kogoś bawi ten widok? Najwyraźniej jestem zmuszony załatwić sobie coś na własną rękę, skoro nawet własna rodzina chce mnie pogrążyć! – rzucał jak z karabinu, nie kryjąc wściekłości. 

– Myślę… - podjął niepewnie Ethan - myślę, że chodzi o to, aby oszczędzić chory żołądek. Nikt nie chce dla ciebie źle, wprost przeciwnie - chłopak ostrożnie ważył każe słowo. Nie chciał denerwować Matthew. Nie lubił kiedy ten niepotrzebnie się nakręcał, w dodatku bluźniąc na osoby, które ze wszystkich sił próbowały mu pomóc. Po śmierci ich mamy, młodszy brat zrobił się jeszcze bardziej przewrażliwiony na swoim punkcie. Matthew i jego wyimaginowani wrogowie… 

–  No tak, jasne… - wymamrotał pod nosem, przewracając oczami.  Nie było sensu dłużej ciągnąć tej rozmowy. Ethan starał się być lojalny wobec brata, ale ewidentnie popierał wujka, ojca i lekarzy, dlatego Matt nie miał co liczyć na to, że usłyszy słowa aprobaty.  

– Słuchaj…. – Ethan znów robił wstęp do zmiany tematu – będę się zbierał.  Jeszcze nie spałem. Trzymaj się tam i nie rób głupot! 

Matt uśmiechnął się nienaturalnie. Brzmiało jakby właśnie go spławiał. „Idź marudzić gdzieś indziej” - pomyślał z rozgoryczeniem. Nie przeciągał dyskusji. Trzymał Ethana za słowo, że niebawem wyjaśni, co tak naprawdę zaszło między nim, a ojcem.  

– Jasne… do usłyszenia, nara.  

Odłożył komputer na stolik przy łóżku, jednocześnie sięgając po opakowanie popularnych tabletek przeciwbólowych.  Było puste. Z impetem wrzucił kartonowe pudełko do kosza i wrócił na miejsce. Objął tułów rękami, układając się w pozycji embrionalnej.  Do pokoju zapukała Margaret. 

– Jadę do marketu, chcesz coś? – zapytała serdecznie.  

Kiedy zobaczyła go skulonego, pogodny uśmiech zastąpił niepokój.  

– Pół litra – wystękał, nie otwierając oczu.  

Kobieta podeszła bliżej.  

– Mogłabym ci w czymś pomóc?  Może powiadomić twojego wujka? 

Matthew spojrzał na nią z zainteresowaniem.  

– Pracowałaś w hospicjum, zanim tata zatrudnił cię do pomocy przy mamie, prawda? – zagadnął.  

Margaret przytaknęła, dość onieśmielona. Nie spodziewała się takiego pytania.  

– Jeśli masz tam jeszcze jakieś kontakty… nie pogardzę oxy… ale mógłby być też vicodin, fentanyl lub tramadol… 

Starsza pani zaniemówiła. Prośba Matthew, zdecydowanie wykraczała poza zakres jej kompetencji. Nie była pewna, czy mówił poważnie.  

– Maggie, daj spokój, żartuję – przyznał, widząc jej zniesmaczony wyraz twarzy. – Po śmierci mamy, ustaliłaś z tatą, że będziesz zajmować się gotowaniem i porządkiem w domu żeby nie stracić pracy. Nie musisz się tak angażować w… mój stan zdrowia, nie jestem, kolejnym twoim podopiecznym. Odpuść sobie, przecież nie będziesz miała dodatkowej premii z tego tytułu… 

Reakcja Margaret była inna, niż się spodziewał. Kobieta szyderczo parsknęła pod nosem.  

– Jak nie przestaniesz odtrącać życzliwych ludzi, którzy chcą dla ciebie dobrze, za chwilę boleśnie zderzysz się z rzeczywistością. Mocno się zdziwisz, kiedy nie będzie nikogo, jak już zdecydujesz się wyciągnąć rękę po pomoc. 

Nie czekała na odpowiedź. Wyszła, grzecznie zamykając za sobą drzwi.  

*** 

Niedzielne popołudnie upłynęło Audrey i Matthew w całkiem przyjemnej atmosferze. Kino, pyszny obiad na mieście i lody na deser, ale tylko dla Audrey, bo Matthew już od dawna nie spożywał słodyczy ze względu na marne samopoczucie. Teraz siedzieli na łóżku w jego pokoju, rozmawiając o wszystkim i o niczym, aby nieco lepiej się poznać. Matthew zdążył dowiedzieć się, że Audrey nie lubi horrorów i francuskich komedii, za to kocha romanse, Ryana Goslinga, konwalie i makaron z serem. Matt dla odmiany był fanem kina akcji, wyścigów samochodowych oraz pizzy i burgerów. Dziewczyna z zainteresowaniem słuchała opowieści o dorastaniu u boku ojca pracoholika, matki z zaburzeniami depresyjno-lękowymi i chluby rodziny, perfekcyjnego, starszego brata. Rzecz jasna, Matt nie wspomniał o chorobie, aby przypadkiem z obiektu pożądania nie zamienić się w jej oczach na męczennika dnia codziennego. Zauważył że wpadł jej w oko i zamierzał to bezczelnie wykorzystać, bo w zasadzie czemu nie? 

Dusza i ciało potrzebowały odpoczynku, więc uznał, że gra wstępna będzie znakomitą formą relaksu. Siedzieli obok siebie, opierając się plecami o zagłówek wielkiego łóżka. Matthew, niby mimochodem położył prawą dłoń na zgiętym kolanie Audrey, delikatnie przesuwając ją w kierunku pachwiny i z powrotem. Dziewczyna była bez reszty pochłonięta słuchaniem jakieś zabawnej anegdoty w jego wykonaniu, więc zareagowała dopiero, kiedy poczuła subtelny dotyk gdzieś w okolicy krocza. Spłonęła rumieńcem, zalotnie przygryzając kącik ust. 

–  No, a ty, co byś zrobiła w takiej sytuacji? - zapytał ni stąd, ni zowąd wprawiając Audrey w lekkie zakłopotanie, bo właśnie snuła fantazje na temat tych długich, szczupłych palców, które ochoczo penetrowały jej spragnione wnętrze. Dawno, żaden mężczyzna nie sprawił, że w sekundzie zrobiła się, aż tak wilgotna. Z trudem przełknęła ślinę, lustrując go wzrokiem od pasa w dół. Podniecił się równie mocno. 

–  Hmmm? - mruknęła, wymuszając neutralny wyraz twarzy. Nie miała bladego pojęcia, o co pytał. Jej myśli skupiały się na zniewalająco niebieskich tęczówkach i pełnych ustach, które chciała całować bez końca.  Obydwoje zastygli w bezruchu, czekając na rozwój wydarzeń. Patrzeli na siebie do momentu, w którym Matthew nie zrobił kolejnego kroku. Bez ogródek wsunął lewą rękę pod bluzkę Audrey, masując niewielkie piersi. Prawa dłoń stanowczo przyciągnęła delikatny podbródek, by mógł w końcu ją pocałować. Nie protestowała. Wygodnie położyła się na matercau, pozwalając, by przygniótł ją ciężarem swojego ciała. Pieszczoty były tak nieprzyzwoicie przyjemne. Czuła, że eksploduje, a to miał być dopiero wstęp do miłosnego uniesienia.  Leżała na wznak, w trakcie gdy Matt rozpinał guzik  jej obcisłych jeansów. Chwilę później delektowała się finezyjnym masażem ud, najpierw po zewnętrznej, potem wewnętrznej stronie. Jęknęła cicho pod nosem, w tym samym momencie do jej uszu dotarł dźwięk obcasów rytmicznie stukających po litej, drewnianej powierzchni. Wzdrygnęła się, zaraz potem słysząc piskliwy, kobiecy śmiech do złudzenia przypominający chichot małej, rozbrykanej świnki morskiej, która właśnie otrzymała wymarzony posiłek. Dźwięk dochodził zza drzwi, choć miała wrażenie, że ktoś wszedł po pokoju.  

–  Nie jesteśmy sami?! - w mgnieniu oka zebrała się do pozycji siedzącej, odruchowo zakrywając się rękami, jakby była naga.  

–  To macocha.  Spokojnie, nie wejdzie. - Matthew próbował uspokoić ją pocałunkami. Początkowo działało, jednak po chwili, Audrey znów nabrała wątpliwości.  

–  Nie…nie…nie mogę się skupić - zerwała się z łóżka na ponowny odgłos kobiety, która najwyraźniej rozmawiała przez telefon o czymś niesłychanie zabawnym.  

Matt nerwowo przesunął dłonią po czole. Próbował namówić Audrey, by do niego wróciła, lecz bezskutecznie.  

–  Zaczekaj, pojedźmy do mnie… - zaproponował, czując ogromną złość do samego siebie, że nie zabrał jej od razu do swojej kawalerki w centrum. Audrey pokręciła głową.  

–  Nie, Matty…przepraszam…czuję się…niezręcznie wiedząc, że ktoś jest tuż obok, wybacz…będę się zbierać. Zdzwonimy się wieczorem, na razie…. - miotała się,  poprawiając ubranie. Czuła, że robi coś niewłaściwego, jakby kosztowała zakazanego owocu.  

–  Jaa pierrrdoooolee… -  warknął do siebie, bezradnie patrząc jak wychodzi. Opadł na plecy, uświadamiając sobie, że na tym etapie musi dokończyć zabawę sam… 

*** 

Jego wzrok mówił wszystko. Strzelał iskrami i jedyne czego żałował, to że te iskry nie były w stanie porazić człowieka, na którego patrzył.  Nie musiał niczego mówić, aby młodszy brat wiedział, że mocno  się naraził.  

– Peter... wiem, wiem – mówił, ospale przecierając ręką zmarnowaną twarz.  Leniwie przeciągnął się na krześle, ciężko wzdychając. – Dałem ciała. 

– I to jeszcze jak! – obruszył się Peter. – Powiedziałeś mu wszystko?  

– A, co miałem zrobić? Usłyszał najważniejsze fragmenty rozmowy z Sam… zresztą brnięcie w kolejne kłamstwa nie byłoby fair. 

– Myślisz, że pójdzie z tym do Matta? 

– Powiedział, że nie – westchnął. – Ja pierdolę, kurwa mać! 

Ukrył twarz w dłoniach, wydając z siebie stłumione jęknięcie. Ostatnie wydarzenia, zaczynały go przerastać. Peter, niewiele mógł mu doradzić. Prawdę mówiąc, nie miał żadnego pomysłu na wyjście z tej sytuacji.  

– Słuchaj – Pete niepewnie się odezwał. – Wczoraj spędziłem godzinę na rozmowie z mamą… jest pewna myśl … 

Jack spojrzał na niego z zaciekawieniem, choć wyraz twarzy mógł wskazywać na zniechęcenie.  

– Tylko nie mów, że powiedziałeś im o powrocie Samanthy… – Nie miał już siły się denerwować. Głos był wyprany z emocji.  

– Nie, absolutnie – zaprzeczył od razu. – Zależałoby im, abyś odwiedził ich z Matthew. Oboje tego potrzebujecie, musicie się odciąć, odpocząć… 

– Daj spokój – Jack machnął ręką. – Przecież dopiero, co od nas wrócili.  Poza tym mam pracę. 

– Twój wspólnik może się tym zająć, od tego go masz. Kancelaria nie zawali się przez tydzień twojej nieobecności. 

Jack nie miał wątpliwości, że brat ma rację. Przez cały czas szukał wymówek, dzięki którym mógłby odsunąć wizję krótkiego urlopu w odległą przyszłość. Główny problem stanowiło poczucie obowiązku, zakrawające o pracoholizm. Zrozumiał, że został postawiony przed faktem dokonanym i w zasadzie nikt nie pytał go o zdanie.  

Minęła chwila, w czasie której analizował wszystkie `za` i `przeciw`.   

Peter wyciągnął z kieszeni kartkę z rezerwacją. Nieźle sobie to zaplanował. Wyglądało na to, że jedynym zadaniem jego i Matthew, było spakowanie walizek.   

*** 

Clearwater to niewielkie miasto położone w zachodniej części Florydy, nad Zatoką Meksykańską. Słynie głównie z piaszczystych plaż oraz pięknych widoków. Wspaniała lokalizacja na rodzinne wakacje, czy jak w przypadku Johna i Susan Patterson, idealne miejsce na spędzenie zasłużonej emerytury.  John był prawnikiem, a konkretniej sędzią Sądu Rejonowego Seattle, jego małżonka natomiast zajmowała kierownicze stanowisko w jednej z większych korporacji w tym samym mieście.  Oboje ciężko pracowali, aby było ich stać na dwupiętrową willę przy samej plaży, w turystycznej miejscowości.  John od ponad roku, a Susan od maja bieżącego roku, mogła cieszyć się brakiem zawodowych zobowiązań.  Chociaż od rodzinnego miasta dzieliło ich ponad pięć tysięcy kilometrów, starali się na bieżąco uczestniczyć w życiu dwóch synów; regularny kontakt telefoniczny oraz obowiązkowe przyjazdy na święta, czy urodziny. Wyjątek stanowił okres urlopowy, w czasie którego, to oni zapraszali do siebie Petera lub Jacka z rodziną.  Sami woleli jeździć na wakacje we wrześniu, październiku lub listopadzie – wtedy ruch w turystyce był najmniejszy, dzięki czemu w spokoju mogli zapuścić się w najodleglejsze zakamarki globu. 

Przyjazd Matthew i Jacka, o tej porze również stanowił wyjątek. Początek grudnia to czas przedświątecznej gorączki w domu i w pracy. Susan i John byli perfekcjonistami, więc zanim wyruszyli do najbliższych, musieli mieć absolutną pewność, że gwiazdkowe prezenty zadowolą, nawet najbardziej wybrednych członków rodziny. Niekiedy, poszukiwania idealnego upominku trwały nawet dwa miesiące! Jack oprócz, rzecz jasna przygotowań do świąt Bożego Narodzenia, był zobligowany dopiąć na ostatni guzik wszystkie formalności w kancelarii. Znajdował się w na tyle komfortowej sytuacji, że  bez problemu mógł zlecić wykonanie sporej części zadań osobom trzecim, i tak też zrobił. Mimo wszystko, nie miał ochoty na wakacje w środku zimy.  W tej chwili chyba nikt z rodziny nie myślał o świętach i towarzyszącej im beztrosce. Sprawy zawodowe, także zdawały się być przykrywką od prawdziwego powodu, który spędzał mu sen z powiek. Pochłonęły go problemy rodzinne, z którymi musiał  się uporać w pierwszej kolejności. 

Susan, również od kilku dni nie mogła spać spokojnie.  Prawdę mówiąc, od czasu ich powrotu z uroczystości Dziękczynienia, trapił ją stan zdrowia Matthew. Kobieta była ucieleśnieniem empatii i współczucia, więc nie mogła nie wtrącać się w życie swoich dzieci i wnuków, kiedy działo się coś złego. Uważała, że najgorsze, co mogłaby zrobić wraz z mężem, to zostawić ich sprawy własnemu biegowi. John był mniej wylewny, ale całkowicie zgadzał się z małżonką w tej kwestii.  

Pogoda w Clearwater była nie najgorsza, jak na tę porę roku.  Rzecz jasna, nie można było liczyć na tropikalne upały, ale z powodzeniem nadawała się na rejs łódką, trening windsurfingu, czy choćby spacer wzdłuż plaży.  

Od czasu przyjazdu Matthew do dziadków minęło kilka dni. Chłopak zawsze miał dobry kontakt z seniorem rodu i żałował, że dopiero teraz postanowił spędzić z nim więcej czasu. Gdyby się tak głębiej nad tym zastanowić, John był chyba jedyną osobą, z którą łączyły go szczere i pozytywne relacje. Może to dlatego, że byli tacy sami? 

Podczas swojego pobytu w tym urokliwym miejscu Matthew był w nadspodziewanie dobrym nastroju. Jego samopoczucie fizyczne również uległo diametralnej poprawie. Nie miewał nieznośnych bólów głowy ani mdłości, które towarzyszyły mu, na co dzień w Seattle.  Być może miało to związek ze zmianą klimatu lub dopiero teraz zaczęły działać lekarstwa, które brał od, nieco ponad dwóch tygodni. W każdym razie, czuł się wyśmienicie i miał nadzieję, że pozostanie tak, jak najdłużej. 

Tego wieczoru wszyscy zebrali się na tarasie domu, by wspólnie zjeść kolację i porozmawiać o bieżących wydarzeniach. Jak dotąd, jeszcze nikogo nie opuścił szampański nastrój.  Żywiołową pogawędkę, co chwilę przerywały salwy donośnego śmiechu. 

– Matthew, pozwól na sekundę... chciałbym o czymś z tobą porozmawiać – zagadnął tajemniczo John, przyjaźnie uśmiechając się do wnuka.  

Matt wstał od stołu, podążając za żwawym staruszkiem, który zdążył już przejść przez taras i wejść w głąb salonu.  Chociaż, nie zastanawiał się jaki temat miał zamiar z nim poruszyć, zdziwiło go, że chciał to zrobić na osobności. Kiedy Matthew był przekonany, że za chwilę obaj usiądą na miękkich pufach postawionych w centrum okazałego pokoju, mężczyzna niespodziewanie wyszedł z pomieszczenia, kierując się na piętro domu. Zdezorientowany, poszedł za nim, aż dotarł do ogromnej sypialni. Stanął w progu, zastanawiając się, po co dziadek go tutaj przyprowadził. Mężczyzna, zwrócony do niego tyłem, otworzył jedną z szuflad lakierowanej komody. Matthew stał zbyt daleko, aby dostrzec, co znajdowało się w środku, ale mógłby przysiąc, że dziadek dźwignął podłużną klapkę, która wyglądała jak podwójne dno. Niedługo potem wszystko stało się jasne, bo John trzymał w ręku małą, kwadratową puszkę, której zawartości na pewno nie chciał wystawiać na światło dzienne. 

– Pomyślałem sobie, że... w czasie rozmowy możemy sobie nieco umilić wieczór… – napomknął, powoli ukazując zawartość metalowego pudełka.  

Matthew nie wierzył własnym oczom – zdecydowanie nie znał dziadka od tej strony. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że w opakowaniu był susz marihuany. Zamarł, nerwowo rozglądając się na boki, jakby próbował  upewnić się, czy to czasem nie jakaś niewybredna prowokacja. Ktoś ewidentnie chciał sprawdzić jego reakcję na tę niemoralną propozycję. W głowie mu się nie mieściło, że robi to ta sama osoba, która kilkanaście minut wcześniej, wyrwała mu z ręki lampkę wina, a wczoraj zakazała palenia papierosów, nie tylko w domu, ale i w zasięgu wzroku. 

– To jakiś żart? Podpuszczasz mnie? 

– Przestań! – zaśmiał się, wyciągając z kieszeni opakowanie papieru, służącego do przygotowania skrętów.  

– Tylko nie myśl sobie, że popieram narkotyki! – zasygnalizował pewnym siebie głosem. – Uważam, że zapalenie jointa, raz na jakiś czas to nie przestępstwo. Oczywiście, twoja babcia twierdzi inaczej, dlatego nie waż się jej mówić, bo będę spał na kanapie. Ojcu też nic nie mów. Zawsze miał z tym problem, a przecież sam nie jest idealny… 

Chłopak zawiesił wzrok na niewielkim zawiniątku, które John pozostawił na komodzie. Mężczyzna  znów położył na  małej bibułce odpowiednią ilość suszu i zwinął na kształt rynienki, delikatnie uklepując liście palcami. Następnie zwinął bletkę, tworząc coś na podobieństwo papierosa.  Schował pełen jeszcze woreczek marihuany do metalowego pudełka, z kolei pudełko z powrotem do schowka. Starannie wytarł mebel, aby w żadnym wypadku nie pozostawić resztek narkotyku. Kiedy upewnił się, że wszystko posprzątał, podał jednego ze skrętów wnukowi. 

– No nie mów, że nigdy nie paliłeś! – burknął, z udawanym wyrzutem, na co Matthew zaśmiał się pod nosem, pokornie biorąc papierosa do ręki.  

Ostatecznie uznał, że nawet jeśli propozycja dziadka okaże się pułapką, nie będzie zgrywał świętoszka. Robił w swoim życiu gorsze rzeczy i cała jego rodzina doskonale o tym wiedziała. 

– Gdzie ty chcesz to zapalić? – zapytał.  

John bez zawahania wskazał balkon w sypialni, który znajdował się po przeciwnej stronie do tej, na której był taras. Matthew domyślił się, że dziadek miał już wszystko, wnikliwie zaplanowane. Jego żona nie pochwalała nałogu, więc lata ukrywania się, uczyniły go mistrzem kamuflażu. 

Spędzili na balkonie, co najmniej kilkadziesiąt minut, w czasie których zdążyli porozmawiać  o studiach, pracy, przeszłych i obecnych wydarzeniach, kolegach, kobietach i pogodzie. Kiedy byli już dostatecznie rozluźnieni, John odważył się poruszyć temat, który był  dla Matthew kompletnym tabu. 

– Słuchaj... rozmawiałem z wujkiem, wiem jaka jest sytuacja... przestań się buntować i rób co każą – głos brzmiał poważnie, a ton był rozkazujący.  

Matthew odetchnął głośno. 

– Dziadku…zmień temat, proszę – odpowiedział, unikając kontaktu wzrokowego.  

Mężczyzna nie dawał za wygraną. 

–  Matt…Peter zna się na swojej robocie. Mogłem opłacić mu każde studia, ale jebaniutki wybrał medycynę,  porwał się na stypendium, i co? Jako jeden z nielicznych pierwsze cztery lata ukończył z wyróżnieniem, sam dałbym mu się pokroić, jeśli byłoby trzeba. 

Matthew zaśmiał się cicho. Po chwili John kontynuował wzniosłe przemówienie.  

– Kocham swoje dzieci najbardziej na świecie… – powiedział bez ogródek. Zarówno John jak i jego młodszy syn, nigdy nie byli zanadto uczuciowi, więc to kolejna nowość dla Matthew, który dotąd miał dziadka za wyrafinowanego służbistę.  

– Jeszcze bardziej kocham wszystkie swoje wnuki – dokończył, zawieszając na nim wzrok.  

Matthew kochał dziadka i z pewnością, on darzył go równie mocnym uczuciem, ale w tej chwili brał poprawkę na wszystkie, rzewne wyznania, jakie padały z jego ust.  

– Do szaleństwa  kocham Steviego, Natalie, Ethana i ciebie, Matthew. Uwierz mi, że zrobiłbym dla was wszystko. W tej chwili, mam w dupie twoje zdanie, bo popełniasz ogromny błąd, synu. Jeśli przerwiesz leczenie, umrzesz, a jeśli umrzesz  nigdy sobie tego nie wybaczę. Dlatego zgodzisz się na wszystkie ich eksperymenty i widzimisię. Dopilnuje tego, choćbym miał osobiście cię ubezwłasnowolnić! 

Po tym monologu Matthew z uśmiechem zawiesił rękę na ramieniu dziadka, który stał przed nim ze śmiertelnie poważną miną. Miał ochotę mocno go uściskać. 

–  Ja też cię bardzo, mocno kocham. Jeszcze porozmawiamy na ten temat, ale wracajmy już do reszty, bo zaraz zaczną nas szukać, a jesteśmy kompletnie zjarani, dziadku. 

– Nie waż się puścić pary z ust... – zagroził staruszek, po czym chwiejnym krokiem ruszyli do wyjścia z pokoju. 

***

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×