| Autor | |
| Gatunek | romans |
| Forma | proza |
| Data dodania | 2025-11-11 |
| Poprawność językowa | - brak ocen - |
| Poziom literacki | - brak ocen - |
| Wyświetleń | 29 |

Wróciła do domu koło ósmej rano. Spędziła wczorajszą noc w samochodzie, błąkając się po mieście bez celu – każda brudna ulica, latarnia, czy rażący neon, były świadkami jej zbliżającego się upadku. Jej misternie budowany świat właśnie się walił.
Po wczorajszej, druzgocącej konfrontacji z Agnieszką, nie była w stanie spojrzeć Sebastianowi w oczy. Dzisiaj – też nie, ale wiedziała, że musi to zakończyć, ponieważ czas nie leczył ran, lecz jedynie zaostrzał toczącą się w nich gangrenę.
W salonie zobaczyła dużą, spakowaną walizkę, która należała do Sebastiana – tym razem, bynajmniej nie wybierał się w kolejną, służbową podróż.
Spodziewała się krzyków, ciskanych przedmiotów i męża w amoku. Zamiast tego zaskoczyła ją groźna, uporządkowana cisza.
Mężczyzna był w sypialni. Stał przed otwartą, podręczną torbą, która leżała na łóżku, spakowana z wojskową precyzją. Właśnie umieszczał w niej ostatni stos starannie złożonych, koszulek polo. Wyglądał spokojnie, wręcz metodycznie, co było sto razy gorsze niż histeria.
– Dlaczego ty się pakujesz? – zaczęła, omiatając wzrokiem puste szuflady i szafy. – To ja się wyprowadzę.
– Daj spokój – powiedział, powoli odwracając się w jej stronę. Jego wzrok był pełen nieskrępowanego obrzydzenia.– Nie byłbym w stanie dalej tutaj mieszkać, spać w tym łóżku.
Liwia poczuła, jak maska na jej twarzy pęka. Ten spokój był jej śmiertelnym wyrokiem.
– A więc moja żona, to nimfomanka, tak? – zadrwił z udawanym tryumfem w głosie. – Kiedyś taki scenariusz to był mokry sen każdego nastolatka, ale teraz?
Liwia odwróciła wzrok. Ugodziło ją to, z jaką lekceważącą łatwością Sebastian spłycał sedno sprawy.
– Ilu ich było? Mam liczyć w dziesiątkach, czy setkach? – wiedział, że trafił w czuły punkt, więc z satysfakcją kontynuował natarcie. – A tak na poważnie, Liwio. Badałaś się chociaż, czy powinienem zacząć od wizyty u wenerologa?
Kobieta spojrzała niego z mieszanką palącego wstydu i upokorzenia.
– Nie musisz się martwić, jestem zdrowa – mruknęła, czując narastający ciężar i pieczenie pod powiekami. Nie chciała przed nim płakać, nie w tym momencie, ale nie umiała dłużej zwodzić swojej skruszonej psychiki.
Sebastian zarzucił granatową torbę na ramię, kierując się do wyjścia z sypialni. Przystanął w progu, patrząc na jej lśniące od łez policzka.
– Wiesz, Liwio? Patrząc na to z boku, to strasznie mi szkoda tego chłopaka. Musiał naprawdę mocno cię kochać. Co to jest dwadzieścia pięć lat? Miał całe życie przed sobą.
Rozżalenie Sebastiana było opanowane, ale miażdżące – nie krzyczał o swoją krzywdę, lecz rozliczał ją za utracone życie innego, zupełnie obcego człowieka, a to było dla niej najsurowszą karą.
– Zszył ci czoło.
Liwia sama nie wiedziała, dlaczego mu o tym powiedziała. Sebastian był już w przedpokoju, prawie przy drzwiach wyjściowych. Odwrócił się, odruchowo dotykając niewidocznej blizny tuż nad prawym łukiem brwiowym.
– Słucham?
– To był Grzegorz. Ten miły i zdolny, młody człowiek, tak go wtedy nazwałeś – wydusiła Liwia, a jej słowa były ostatnim, desperackim aktem przyznania się do winy.
Sebastian zastygł. Ręka, którą trzymał torbę, opadła lekko, ale jego postawa pozostała chłodna i nieugięta.
– Mój prawnik będzie z tobą w kontakcie – Sebastian chwycił dużą walizkę na kółkach, poprawił ciężką torbę na ramieniu i wyszedł, już na nią nie patrząc.
Drzwi zamknęły się cicho, niemal bezszelestnie. Sebastian zabrał ze sobą ład i porządek, pozostawiając Liwię w chaosie, który sama stworzyła. W tej samej chwili
jej mąż dołączył do cmentarzyska twarzy, pogrzebanych w mrocznych zakamarkach jej skrzywionego umysłu.
Liwia w skupieniu analizowała tekst, ale litery nie łączyły się w żadne, znajome wyrazy. Widziała nieskończenie długi ciąg znaków, zastanawiając się, na co właściwie patrzy. Z trudem przełknęła gęstą ślinę, czując wilgoć na roztrzęsionych palcach, którymi kurczowo trzymała pismo.
– Jest za porozumieniem stron. Jesteś zwolniona ze świadczenia pracy i dostaniesz trzy, pełne wynagrodzenia – Aleksander mówił powoli i wyraźnie, mimowolnie stając się uosobieniem chłodnej, bezdusznej biurokracji, choć w jego tonie wciąż brzmiała nuta przyjacielskiej troski.
Liwia potakującą skinęła głową i złożyła kartkę na pół. Wstała, chowając swoją kopię wypowiedzenia do torebki. Nie miała czego, więcej tutaj szukać.
– Liwio – Kamiński niepewnie przesunął na jej stronę biurka podłużną, prostokątną ulotkę. – Mają tam, naprawdę dobrych specjalistów. Powinnaś wrócić do terapii.
Liwia spojrzała na swojego szefa z nieukrywanym żalem, niechętnie biorąc broszurę do ręki.
– Nie mam przecież pracy – fuknęła, pobieżnie oglądając krótki prospekt reklamowy.
Aleksander zmarszczył czoło, widząc jej rezygnację.
– Sebastian nie zostawi cię bez środków do życia, poza tym masz czyste akta. Szybko coś znajdziesz.
Liwia poczuła, że jej cierpliwość się wyczerpuje. Całe jej ciało pragnęło ucieczki, musiała natychmiast opuścić to miejsce, by odzyskać równowagę. Odkładając broszurę na biurko, zmierzyła go spojrzeniem pełnym lodowatej obojętności, starając się zakończyć tę rozmowę jednym, ostrym cięciem.
– Masz rację. Tak zrobię – odpowiedziała, a w jej głosie pobrzmiewała wyraźna irytacja. – Do zobaczenia, Olku. Dziękuję, za to, że próbowałeś mi pomóc.
Odwróciła się gwałtownie. Nie czekała na żadne pożegnanie, słowa pocieszenia czy współczucia. Po prostu ruszyła w stronę wyjścia, gotowa zostawić za sobą ostatni rozdział tego życia i ostatniego świadka jej nieuchronnej hańby.
Ledwo otworzyła drzwi, gdy korytarzem wstrząsnął gwałtowny hałas. Oboje zastygli w bezruchu.
Nieopodal recepcji zobaczyli zrozpaczoną kobietę, niemal oszalałą z furii, którą Robert Sadowski próbował bezskutecznie uspokoić.
— A jak sobie coś zrobi?! Jak mogliście, do diabła, nie zauważyć, że uciekł?! Pozwiemy was, jeśli włos mu z głowy spadnie! — Krzyk kobiety był rozdzierający.
– A może tutaj coś się wydarzyło i nie chcecie o tym mówić?! – W tej samej chwili dołączył do niej mężczyzna o równie zacietrzewionej minie, podbijając histerię.
— Kuba na pewno się znajdzie, proszę mi wierzyć, to się zdarza — Robert odpowiedział łagodnie, ale Liwia wiedziała, że pod tym sztucznym opanowaniem kryje się panika.
Wtedy Sadowski dostrzegł Liwię. Ich spojrzenia się spotkały, a w oczach Roberta natychmiast zapłonęła paląca złość. Czuł, że widzi sprawczynię – wiedział, że to wszystko jej wina.
– Jakub uciekł z ośrodka? – rzuciła do Kamińskiego, który przyglądał się scenie na korytarzu z równym oniemieniem, co ona.
Mężczyzna w ułamku sekundy poczuł na sobie miażdżący ciężar odpowiedzialności. Ta placówka była jego twarzą, a lęk rodziców – kolejną porażką. Musiał niezwłocznie przejąć stery i posprzątać ten bałagan. Spojrzał na Liwię, a w jego umyśle natychmiast odżyła świadomość jej zgubnej roli w całej sprawie.
– Na ciebie już pora – rzucił oschle, a ton był daleki od przyjacielskiej otuchy, którą raczył ją chwilę wcześniej. Teraz był to sygnał alarmowy, rozkaz, który nie znosił sprzeciwu. – Wyjdź, proszę tylnym wejściem. A ja pójdę to załatwić.
Liwia, niezdolna do protestu, stała chwiejnie. Rozpacz rodziców i palący wzrok Sadowskiego wystarczyły, by wymusić na niej posłuszeństwo. Ostatnie resztki jej samokontroli pękły. Zabrała torbę i ruszyła w kierunku, który wskazał Kamiński, pieczętując tą ucieczką swoją winę.
Liwia prowadziła samochód w transie. Od chwili, gdy Sadowski spojrzał na nią wzrokiem pełnym pogardy, a Kamiński wręcz wyrzucił ją z kliniki, wiedziała jedno: nie wróci do domu, dopóki nie znajdzie Jakuba.
Pomimo swojej kruchości, Jakub był zbyt opanowany, za bardzo ciekawy świata i spragniony wrażeń, by tak po prostu zrezygnować. Kuba, w przeciwieństwie do Grzegorza, nie był skłonny do rozstania się z życiem. Liwia nigdy nie brała takiego finału pod uwagę; wiedziała, że jej wpływ na niego może być destrukcyjny, ale nie śmiertelny. Ucieczka była wyrazem buntu, ale nie kapitulacją.
Zjechała na pobocze tuż za przejazdem kolejowym. Deszczowy, mglisty dzień powoli dobiegał końca. Wysiadła z samochodu i dalej ruszyła pieszo. Stara cegielnia. Opuszczona, zarośnięta chaszczami, z wielkim, popękanym kominem stojącym niczym pomnik. Miejsce idealnie odosobnione, a jednocześnie pełne brudnej, postindustrialnej historii. To tam Jakub z Mają spędzali czas, malując graffiti na zniszczonych murach i snując plany na przyszłość.
Znalazła go w największej hali. Siedział na stercie starych, spękanych cegieł, obok resztek dawnego pieca. Był cały i zdrowy, choć jego twarz wyrażała zupełne wyczerpanie – fizyczne i emocjonalne. Wpatrywał się tępo w ścianę, na której widniało ledwo widoczne, zatarte serce podpisane inicjałami M + J.
– Jakub? – zawołała Liwia, a jej głos rozniósł się echem po ogromnej, zrujnowanej powierzchni.
Chłopak odwrócił się gwałtownie. Jego oczy były czerwone od bezsenności, lecz teraz biło z nich czyste zdziwienie.
– Co ty tutaj robisz? Już myślałem, że więcej się nie zobaczymy – odpowiedział, a na jego zeschnięte usta wstąpił delikatny uśmiech. – Czyli jednak słuchałaś. Myślałem, że zanudzam cię tymi opowieściami.
– Nie, po prostu mam wyjątkowo dobrą pamięć do bzdur. Zbyt łatwo cię rozszyfrować, Jakub — odpowiedziała nonszalancko, krzyżując ręce na piersi. — Twoja publiczność już zrobiła wystarczająco dużo krzyku. Rodzice dostają szału w klinice, musisz wrócić.
– Ucieknijmy razem – rzucił znienacka, bez wahania, a jego głos, choć cichy, był gorący od desperackiej ekscytacji.
– Co? Odbiło ci? – Liwia parsknęła, jej ton miał w sobie pogardę dla jego niedojrzałości i narastającą panikę.
– Co masz do stracenia, Liwia? Wiem, że coś do mnie czujesz, inaczej byś tutaj nie przyjechała.
Wstał powoli, zmniejszając dystans między nimi. Patrzył na nią oskarżycielsko i z nadzieją.
– Daj spokój Kuba, to nie czas na żarty.
Cofnęła się instynktownie, starając się zdusić niepokojące, znajome ciepło, które zawsze budził w niej ten chłopak.
– Nie żartuję. Wyjedźmy. No co? Przecież nie proponuję ci ślubu i wierności, aż po grób – zaśmiał się cicho, z ironicznym zwycięstwem w głosie. — Wiem, że też tego chcesz.
Po chwili stagnacji Liwia podeszła, czule wtulając się w jego ramiona. Objęła go mocno i rozpaczliwie. To nie był akt miłości ani uzdrowienia. Był to akt wzajemnej kapitulacji na granicy patologii.
Jakub był jej odbiciem – zagubiony, zraniony, szukający intensywności tam, gdzie czekało tylko zgubienie. A ona? Dla niego była potrzebną siłą, azylem, który oznaczał znane, choć bolesne, bezpieczeństwo. W jego oczach nie widziała już naiwnego oddania, lecz gotowość do trwania w toksynie. W tym ciepłym uścisku nie było uzdrowienia, była tylko rozpaczliwa, gorzka symbioza. Dwie dusze, niezdolne do życia w świetle, które znalazły swoje ostatnie schronienie w mroku drugiej osoby. Była to siła przywiązania ofiary do oprawcy, cykl, którego nie umieli (i nie chcieli) przerwać, bo tylko w tym chorym ogniu czuli, że w ogóle istnieją.
Wiedziała, że ucieczka z Jakubem nie będzie żadnym nowym początkiem, lecz kontynuacją tej chorej relacji trwania w bezładzie.
Więc ruszyli przed siebie, a wraz z nimi podążały cienie. Zaborczy ton Grzegorza i cichy krzyk Mai. Liwia i Jakub tworzyli swój własny, pokręcony świat nieszczęśników. Byli zagubieni, niepogodzeni z losem i na zawsze związani niewidzialną nicią z tymi, których skrzywdzili. Czas mógł upłynąć, ale ich rany pozostawały żywe, rzucając cień na każdą wspólną drogę.







