Przejdź do komentarzyKto to napisał?
Tekst 16 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2013-10-18
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3607


KTO TO NAPISAŁ?


Czytać lubiłam od wczesnego dzieciństwa. Robiłam to jednak wolno, często przerywając lekturę i zastanawiając się nad poszczególnymi jej fragmentami. Ten sposób miał swoje zalety. Dzięki temu do raz przeczytanego tekstu nie musiałam wracać – pamiętałam go doskonale.

Dlatego nie mogłam zrozumieć tych, którzy kilka razy wracali do tej samej książki.

Stosunkowo późno zwrócono mi uwagę, że oprócz opowiedzianej historii jest jeszcze ktoś kto ją napisał czyli autor i jego nazwisko też należy zachować w pamięci. Od tego momentu zaczęłam w specjalnym zeszycie notować tytuły przeczytanych książek wraz z nazwiskami ich twórców.

Umiejętność czytania ma tę właściwość, że mimochodem i bez wyraźnej potrzeby rozszyfrowuje się napisy, które rzucają się w oczy. Robimy to w najróżniejszych sytuacjach – w czasie spaceru, jazdy autobusem, stojąc w kolejce w sklepie, na dworcu i wszędzie, gdzie może być kolejka, gapiąc się na przejeżdżające samochody upstrzone reklamami, reklamy rozwieszone na murach itp.

Naturalnie, czyta się również bazgroły na ścianach – anonimowe, przeważnie wulgarne, czasami dowcipne. Dawniej, te bardziej dyskretne, traktowane jako poufny przekaz na ogół umieszczane były na drzwiach w publicznych toaletach. Jeden z takich poufnych przekazów utkwił mi w pamięci i po dziś dzień czasami zastanawiam się - o co anonimowemu autorowi mogło chodzić? Został umieszczony w toalecie budynku szkolnego, w którym małe dzieci uczyły się razem z dorastającą młodzieżą. Napis brzmiał: „wszyscy mają dupy a ja nie”.

Kolejną nurtującą mnie sprawą związaną z lekturami był cytat czyli dosłowne przytoczenie czyichś słów. Pierwszy raz usłyszałam, że coś takiego jest w tym okresie, gdy na nic nie było mi to jeszcze potrzebne.

Zafascynowana odkryciem istnienia cytatów a przy tym czując wagę tego słowa, postanowiłam wykorzystać świeżo uzyskane informacje, tylko nie bardzo wiedziałam jak się do tego zabrać?...

Graficzna konstrukcja cytatu była dla mnie jasna – to, co przepisuje się z czyjegoś tekstu musi być umieszczone w cudzysłowie. Następnie należy podać imię i nazwisko autora oraz tytuł utworu, który jest źródłem cytatu. O tym, że w pracach naukowych cytować można również dane w formie wykresu, schematu, rysunku czy tabeli jeszcze nie wiedziałam. Póki co, musiałam rozwiązać problem cytatu literackiego.

Zdecydowałam, że umieszczę go na luźnej kartce papieru. W tym celu wyrwałam podwójną kartkę z zeszytu.

Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że cytat nie będzie długi, więc wystarczy mi połowa podwójnej kartki. Pomyślałam jeszcze chwilę i zmniejszyłam kartkę do jednej czwartej, żeby łatwiej dało się przechowywać cytat. Gdybym przy tych czynnościach była obserwowana przez kogoś znającego się na rzeczy, pewnie dowiedziałabym się, że właśnie zrobiłam fiszkę. Nikogo jednak takiego nie było w tym momencie.

Następnym moim wnioskiem była myśl, że cytat musi pochodzić z odpowiednio poważnego źródła. Na szczęście, na wierzchu biurka leżało parę książek należących do wujka. Sięgnęłam po pierwszą z nich, przepisałam pierwsze lepsze zdanie, zamknęłam je cudzysłowem i z dumą podpisałam: Anatolij Winogradow, Potępienie Paganiniego.

W przedpokoju usłyszałam czyjeś kroki, więc błyskawicznie odłożyłam książkę na miejsce i próbowałam ukryć gdzieś kartkę. Przyłapała mnie na tym mama.

Co ty tam chowasz?... - zainteresowała się.

Nic... To tylko kawałek papieru... - mówiąc to starałam się nadać swojemu głosowi obojętny ton.

Coś kręcisz... Chyba chcesz skłamać... - przyjrzała mi się uważnie.

Mogłam powiedzieć prawdę ale wstydziłam się. Mój cytat nie był doskonały i nie nadawał się do pokazywania. Uważałam, że brakuje mu jakiejś myśli ogólnej dotyczącej czegoś ważnego. Był zwykłym, nie wiele znaczącym zdaniem. Wyjaśnianie, dlaczego je zanotowałam – a takie pytanie




pewnie padłoby – nastręczało zbyt dużo kłopotów.

Chyba pisałaś jakieś głupoty – ciągnęła swoje mama widząc, że trzymam w ręce ołówek kopiowy. - Dlatego nie chcesz pokazać co tam masz...

Wzruszyłam obojętnie ramionami:

Dopiero miałam zamiar coś przepisać...

Nie pisz żadnych bzdur, bo jeszcze ktoś znajdzie i będzie wstyd – pouczyła mnie, sięgnęła do szafy po to, po co przyszła i wróciła do kuchni.

Zadowolona z tego, że udało mi się uniknąć dalszych dociekań schowałam cytat do portmonetki, tak, żebym zawsze mogła do niego sięgnąć i postanowiłam, że następny będzie lepszy.

Po jakimś czasie moja portmonetka padła łupem złodzieja. W szkole ktoś wyciągnął mi ją z teczki. Zawierała parę groszy i cytat.

W domu czytali wszyscy. Każdy miał swoje ulubione lektury, do których zaglądał w wolnej chwili. Nie było jednak zwyczaju omawiania ich z innymi. Co najwyżej ktoś czasami wspomniał, że po to, czy po tamto warto sięgnąć, bo ciekawe.

Najczęściej wymienianym w domu tytułem były „Dzieje grzechu” Stefana Żeromskiego – skandaliczna powieść napisana w 1908 roku, uważana za pozbawioną sensu, idei i opowiadająca o destrukcyjnej sile miłości. Z jej treścią zapoznałam się dopiero jako osoba dorosła, ponieważ ostrzegano mnie, że pomimo znakomitego nazwiska nie jest to tekst odpowiedni dla młodzieży.

O powieści Żeromskiego często wspominała mama. Było to związane z historyjką z jej szkolnych czasów, a więc musiało mieć miejsce w latach trzydziestych. W tamtych czasach książka w ręce dorastających dziewcząt, oczywiście, nie mogła wpaść. Traf jednak chciał, że miejscowy teatr pokusił się o wystawienie adaptacji powieści. Spektakl przeznaczony był wyłącznie dla widzów dorosłych. Informujący o tym napis umieszczono na afiszach. To musiało podziałać na wyobraźnię młodych osób. Dziewczyny postanowiły ukradkiem sięgnąć po ten zakazany owoc. Najbardziej dorośle wyglądającą wysłały po bilety. Na salę zdecydowały się wejść w ostatniej chwili, po trzecim dzwonku, kiedy światło będzie już przygasać. Wyglądało, że wszystko idzie po ich myśli ale tylko do momentu, gdy zaczęły przeciskać się między fotelami na swoje miejsca. Mama zawadziła o czyjeś nogi, potknęła się a mężczyzna, do którego nogi należały przytrzymał ją, żeby nie upadła. Podziękowała, rzuciła na niego okiem i z przerażeniem stwierdziła, że jest to nauczyciel z jej szkoły. Po jego zdziwionej minie widać było, że rozpoznał ją.

Gdyby zdarzyło się to wcześniej, pewnie kazałby dziewczynom opuścić teatr. Ten moment był jednak najmniej odpowiedni na robienie zamieszania, ponieważ kurtyna zaczęła podnosić się w górę. Nauczyciel odwrócił wzrok a gimnazjalistki potulnie zajęły swoje miejsca, których nie opuszczały już do końca sztuki. Spektakl obejrzały ale później było im strasznie wstyd. Na szczęście nikt nie próbował robić z tego zdarzenia afery.

Sięgając z biegiem czasu do coraz poważniejszych lektur stwierdziłam, że dość często zawierają one niezrozumiałe dla mnie słowa. Czasami takie słowo miało swoje wyjaśnienie w postaci przypisu, a czasami nie. W moim odczuciu były to słowa szczególne - na ogół obcego pochodzenia. Ich używanie miało o czymś świadczyć.

Najlepszym tego dowodem był nasz sąsiad, który wdając się w nieco dłuższą rozmowę towarzyską natychmiast zaczynał przemawiać dość zawiłym i nie koniecznie zrozumiałym dla mnie językiem. Mama nie mogła tego słuchać.

Ten to już nie wie w jakim języku mówić?... Czy po łacinie, czy po francusku?... Wykręca wszystko w niemożliwy sposób.

Ojciec natomiast uważał, że jest to godny pochwały wyraz aspiracji człowieka, który w danym momencie nie ma jeszcze odpowiedniego wykształcenia ale stara się je zdobyć.






Stwierdzenie ojca przemówiło mi do przekonania. Ja też byłam w bardzo podobnej sytuacji. Bawiłam się więc nowymi słowami, próbując wprowadzać je do swojego słownika. Nie byłam jednak w tym aż tak dobra jak nasz sąsiad, który w pewnym momencie, nie wiadomo dlaczego, o normalnych młodych ludziach zaczął mówić: młodociani.

O to, co warto by przeczytać pytałam różne osoby. Rady bibliotekarek nie satysfakcjonowały mnie – wszystkim proponowały to samo. Z mojego punktu widzenia najbardziej intrygujące były teksty, o których wcześniej nie słyszałam. Stanowiły coś w rodzaju odkrycia, jeśli okazały się dobre. Jeden z nich wpadł mi w ręce przez przypadek – zwabił mnie tytuł, okładka i to, że książka była przeceniona, więc na moją kieszeń. Były to „Strachy” Marii Ukniewskiej – powieść egzotyczna pod względem środowiskowym. Jej akcja rozgrywała się w okresie międzywojennym, w podrzędnym teatrzyku rewiowym widzianym od strony kulis oczami bohaterki – młodej dziewczyny walczącej z nędzą i poniżeniem w warunkach brutalnej konkurencji zawodowej. Książka została napisana w 1938 roku. Dopóki nie trafiła do moich rąk, o jej autorce nic wcześniej nie wiedziałam. Być może dlatego, że napisała tylko tę jedną powieść. Na prawdę nazywała się Maria z Brejnakowskich Kuśniewiczowa, w młodości była tancerką, w latach 1939 – 1950 przebywała we Francji. Jej mężem był znany komunistyczny polski prozaik, eseista i poeta Andrzej Kuśniewicz, człowiek z dobrym wykształceniem / studiował w Akademii Sztuk Pięknych oraz prawo i nauki polityczne na Uniwersytecie Jagiellońskim /, pracownik służby dyplomatycznej w okresie międzywojennym. O jego powojennej współpracy ze służbami bezpieczeństwa, która trwała podobno od 1953 roku i służyła rozpracowywaniu środowisk emigracyjnych dowiedziałam się wiele lat później.

Na razie, po przeczytaniu książki zachwycona nią pobiegłam do przyjaciółki pochwalić się swoim odkryciem.

Jak się nazywa autorka?... Maria Łupniewska?... Pierwszy raz słyszę – zdziwiła się.

Nie Łupniewska tylko Ukniewska... A najlepiej przeczytaj. Mogę ci pożyczyć – powiedziałam.

Przeczytała i wpadła w jeszcze większy zachwyt niż ja – nie mogła przestać o tym mówić. Po „Ani z Zielonego Wzgórza” była to druga powieść, która zrobiła na niej tak silne wrażenie.

W naszą rozmowę ni z tego, ni z owego wtrąciła się jej mama. Nigdy nie udzielała nam porad w sprawie lektur ale tym razem coś ją do tego skłoniło. Nagle oświadczyła, że kiedyś zachwyciła ją książka pod tytułem: „Dzikuska” , tylko nie pamięta kto to napisał, niemniej jednak jest to tak ładna powieść, że powinnyśmy poszukać i przeczytać ją.

Zainteresowana postanowiłam przy najbliższej okazji spytać o książkę w bibliotece.

Na szkolną bibliotekę raczej nie należało liczyć - jej zasoby były skromne i skupiały się na tym, co zalecano jako lektury szkolne. Pozostawała jeszcze biblioteka publiczna, do której należałam – tam zbiory były znacznie większe.

Ku mojemu zdziwieniu bibliotekarka na moje, wydawałoby się, proste pytanie zareagowała nietypowo. Spytałam zwyczajnie: czy jest może książka, której autora nie znam ale wiem, że ma tytuł „Dzikuska”? Po tych słowach na chwilę zapadło milczenie. Pracowniczka biblioteki spojrzała na moją kartę z nazwiskiem, przeniosła wzrok na mnie, znowu wróciła do karty, po czym wolno wycedziła przez zęby:

Jak ci nie wstyd o coś takiego pytać?

Osłupiałam. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w mojej głowie było hasło: „Dzieje grzechu”, Stefan Żeromski. Po prostu uznałam, że to, o co pytam jest z pewnością literaturą tego rodzaju, czyli jakąś skandaliczną powieścią. Całkowicie zbita z tropu wzięłam pierwszą lepszą książkę i nie próbowałam wyjaśniać sprawy. Być może był to błąd z mojej strony... W tym błędzie posunęłam się jeszcze dalej – opowiedziałam o zdarzeniu przyjaciółce i zakazałam wspominać coś o tym mamie. Była nie mniej zaskoczona niż ja ale chyba posłuchała moich zakazów – nikt nigdy więcej nie wrócił do tytułu: „Dzikuska”. Pewnie powiedziała matce, że biblioteka nie ma tego.




Jakoś niedługo po tamtym zdarzeniu, w przecenionych książkach znowu znalazłam ciekawą rzecz - „Prządki księżycowe” Mary Stewart. Była to dobra powieść dla młodzieży, znakomicie łącząca wątek romansowy z kryminalnym. Jej pierwsze angielskie wydanie ukazało się w 1958 roku. Akcję autorka umieściła w egzotycznej scenerii greckiej wyspy Kreta. Opisy skalistego wybrzeża, jasnych plaż i małej wioski rybackiej nad Morzem Śródziemnym budziły tęsknotę za niezwykłymi podróżami. Niestety, wakacje w Grecji należało wtedy traktować jako czystą fantazją. Musiałam zadowolić się tym, że było akurat upalne lato, żar lał się z nieba a ja mogłam, popijając kompot, pogrążyć się w pasjonującej lekturze, leżąc na tapczanie przy otwartym oknie i zaciągniętych kolorowych zasłonach, przez które wlewało się do pokoju łagodne światło.

Jeśli zaś chodzi o problem „Dzikuski”, to oczywiście sprawdziłam sprawę dokładnie ale dopiero, gdy byłam starsza i miałam lepszy dostęp do informacji.

Autorką była Irena Zarzycka. Swoją powieść napisała w 1927 roku. Jest to historia miłości studenta, malarza Witolda Leskiego i tytułowej Dzikuski – Ity Kruszyńskiej. Rzecz dzieje się na kresach wschodnich, w Stryju – w mieście położonym dzisiaj na obszarze Ukrainy. Tytułowa bohaterka wychowana bez matki, traktowana pobłażliwie przez braci, zaniedbana przez ojca, mając piętnaście lat jest rozpuszczoną, nie dającą się ujarzmić dziewczyną. Jeden z braci sprowadza nauczyciela, który ma zadbać o jej edukację. Ten poświęca dziewczynie całą swoją uwagę ale nauka nie idzie łatwo. Jednak dzięki miłości, jaka zaczyna łączyć tych dwoje Ita zostaje wychowana i wprowadzona na salony jako urocza, bezpretensjonalna panna.

Sprawdziłam ale nie przeczytałam. To już nie było dla mnie. Ciągle jednak nie mogłam zrozumieć o co wtedy mogło chodzić bibliotekarce? Teraz żałowałam, że nie zadałam jej dodatkowego pytania. Może powiedziałaby coś, co choć w przybliżeniu wyjaśniałoby sprawę.

Poza tym, był to już okres, gdy inne lektury bardziej przemawiały do mojej wyobraźni – chociażby

„Jednorożec” Iris Murdoch - historia kobiety uwięzionej we własnym domu, odbywającej karę za zbrodnię, która nie została popełniona / powieść z 1963 roku /. Trudno określić kim właściwie jest osoba, wokół której toczy się akcja powieści – ofiarą własnych obsesji, opętaną kobietą, wiedźmą czy też wcieleniem niewinności ujarzmionej przez bezlitosnego męża. Ktoś ładnie opisał walory malarskie tej powieści – autorka ubiera swoją bohaterkę w gustowne, egzotyczne stroje, umieszcza w odludnym zamku otoczonym zarośniętym angielskim ogrodem, wyposaża wnętrza w zużyte tkaniny, spłowiałe jedwabie, ciężkie zasłony, w łoża z baldachimami i w ogóle tworzy obraz łączący w sobie upodobania niemieckich romantyków i francuskich surrealistów. Powieść zrobiła na mnie spore wrażenie ale podziałała przygnębiająco. Poczułam się nieswojo w tym świecie. Na szczęście była to tylko literatura. Postanowiłam czym prędzej otrząsnąć się z takich odczuć przy pomocy innej lektury.

Przypadek chciał, że wpadł mi wtedy w ręce utwór z okresu międzywojennego autorstwa Marii Kuncewiczowej - „Cudzoziemka”. Zaczęłam czytać i od razu pomyślałam: „zamienił stryjek siekierkę na kijek”. Historia dotyczyła losów córki polskiego emigranta, która wychowała się w Rosji a do Polski przybyła w wieku 16 lat. Powieść psychologiczna i obyczajowa skomponowana ze wspomnień, dygresji i retrospekcji głównej bohaterki opowiadała o poczuciu obcości, zmarnowanym życiu, braku realizacji pragnień, zaprzepaszczeniu talentu i niespełnionej miłości. Główna bohaterka, Róża Żabczyńska zdając sobie sprawę, że jej życie dobiega końca, w ciągu jednego dnia dokonuje podsumowania tego, co w nim zdarzyło się i uświadamia sobie jakim bezwzględnym tyranem była dla innych z powodu niezrealizowania swoich pragnień. Nieustanne ataki złośliwości bohaterki przeplatane niespodziewanymi wybuchami rozpaczy zostały w powieści przedstawione bardzo sugestywnie. Zapoznanie się z portretem osobliwej neurasteniczki – Róży Żabczyńskiej nie poprawiło mojego nastroju. Trzeba było szukać dalej.

Obie powieści – Iris Murdoch i Kuncewiczowej wypożyczyłam z biblioteki. Zdecydowałam się






wyszukać coś na własną rękę – naturalnie, w książkach za półdarmo, przeznaczonych właściwie na makulaturę. To co znalazłam wyglądało okropnie – bez obwoluty, w szarej, poplamionej płóciennej oprawie. Miało za to frapujący tytuł - „Człowiek, który był czwartkiem”. Jej autorem był angielski pisarz – Gilbert Keith Chesterton. Była to sensacyjna opowieść o prowokacji, dezinformacji i manipulacji. Pochodziła z 1908 roku a więc z okresu, gdy nikt jeszcze nie przeczuwał tego, co miało zdarzyć się później – a mianowicie: dwóch wojen światowych.

Bohaterem był pewien zakamuflowany agent policji tropiący organizacje anarchistyczne. Przez przypadek trafia on do Naczelnej Rady Anarchistów stojącej na czele wszystkich anarchistów świata. Postanawia od wewnątrz rozpracować to elitarne towarzystwo, gdzie nikt nie jest tym za kogo się podaje i wszyscy noszą jakieś maski. Powieść jest rozprawą filozoficzną o iluzji i prawdzie, a także o chaosie i porządku, oraz o granicach między dobrem a złem. Wszystko to zawarte zostało w szalonej fabule pełnej zaskakujących zdarzeń. To mi odpowiadało – mój nastrój wreszcie się poprawił. Końcowa maskarada i taniec w angielskim parku w rezydencji Niedzieli – przywódcy Naczelnej Rady Anarchistów nawet wywołała jakieś skojarzenia z moim jedynym szumnym karnawałowym doświadczeniem z wczesnego dzieciństwa.

O książkach można by długo rozprawiać. Czytało się z różnych powodów – dla zabicia czasu, dla przyjemności, dlatego, że w szkole kazali przeczytać lub wypadało coś znać. Właściwie w moim przypadku przyjemność z czytania skończyła się w momencie, gdy musiałam zająć się pogłębianiem i porządkowaniem swojej wiedzy na temat literatury. Nie mogłam pozwolić już sobie na rozmyślania nad książką, przytłoczona nadmiarem lektur.

Istota rzeczy leżała jednak w czymś, co ledwie dawało się wyczuć i co do czego nie można było mieć pewności. Chodziło o przypadek, który rządził lekturami. Niektóre rzeczy same wpadały w ręce, podczas, gdy innych nie można było dostać pomimo starań. I wcale nie dotyczyło to literatury, która jest na indeksie książek zakazanych. Sprawa wyglądała to tak, jakby ktoś dobierał lektury pod kątem własnych potrzeb, zupełnie niejasnych dla czytającego, a ten miał cieszyć się z tego, że książka jest interesująca. Takim sposobem, na przykład o istnieniu Witolda Gombrowicza dowiedziałam się bardzo późno – właściwie dopiero wtedy, gdy nie wypadało nic nie wiedzieć na jego temat.

Ostatnią rzeczą, którą przeczytałam i odebrałam w dawnym stylu była „Czarodziejska góra” Tomasza Manna /1924/ - opisująca losy młodego Niemca Hansa Castorpa.

Bohater powieści przyjeżdża do sanatorium „Berghof” w Davos by odwiedzić swojego kuzyna Joachima Zimsena. Zaplanowany na 3 tygodnie pobyt przedłuża się do 7 lat, ponieważ lekarze stwierdzają u niego objawy gruźlicy.

Sanatorium „Berghof” jest w powieści symbolem chorej Europy - obrazem jej duchowego kryzysu w przededniu rozpętania Wielkiej Wojny, również obrazem jej kondycji moralnej i intelektualnej w XX wieku.








  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Świetna metaliteratura, gdzie wspomnienia o perypetiach czytelniczych w najbliższym kręgu (ojciec, mama, szkolna przyjaciółka, pani bibliotekarka) oraz refleksje nt. własnych "młodocianych", często przypadkowych lektur przeplatają się z celnymi recenzjami na temat kolejno odkrywanych, coraz bardziej znaczących literacko tytułów, od romansów i powieści przygodowych po epikę filozoficzną.

Czas historyczny narracji - to lata przedwojenne (młodość rodziców) i szeroko rozumiana dzisiejszość, odkąd tylko 1-osobowe "ja" zaczęło na poważnie się pasjonować beletrystyką.
avatar
Wyartykułowane werbalnie - i to jeszcze "na piśmie" - refleksje czytelnika na temat przeczytanych lektur są niczym innym jak tych lektur recenzjami, ogromna większość tych recenzentów jednak milczy, i to dlatego stara jak świat literatura nie zna samej siebie. Już starożytny sprzed dwóch i pół tysiącleci Pindar napisał w swojej odzie pytyjskiej znamienne słowa: "Człowiek jest snem o cieniu." Ludzie - i o nich literatura - to sen cienia...
© 2010-2016 by Creative Media
×