| Autor | |
| Gatunek | publicystyka i reportaż | 
| Forma | proza | 
| Data dodania | 2017-04-22 | 
| Poprawność językowa | - brak ocen - | 
| Poziom literacki | - brak ocen - | 
| Wyświetleń | 2978 | 

W końcu czerwca 1979 studenci 3. roku filologii rosyjskiej Uniwersytetu Gdańskiego - w tej liczbie także ja - wylatują na swój drugi już w trakcie studiów, miesięczny kurs językowy do ogromnego tego niezwyciężonego Sojuza.
Główne nasze zajęcia odbędą się pod okiem lingwistów-Rosjan na Uniwersytecie Kazańskim im. Włodzimierza Ilicza Lenina (tak, TEGO Ilicza), jednak zanim tam dotrzemy, czeka nas tygodniowe upojne randez-vous z 7-milionową w tamtych czasach... Moskwą.
Jeśli choć trochę znasz polsko-rosyjską historię, sztukę, literaturę, film etc. - rozumiesz bez dodatkowych słów i bez tłumacza, jak głębokim przeżyciem jest spotkanie oko w oko i twarzą w twarz z TAMTYM światem.
Lecimy radzieckim odrzutowcem (polskich wciąż jeszcze nie produkujemy) z naszego Okęcia. W trakcie lotu moje koleżanki (a jest nas-dziewczyn około 40) co i rusz - przepraszam - rzygają, jak te koty, ale poza tym wszystko jest bene, molto, molto bene :)
W Moskwie mamy napięty harmonogram zwiedzania: obowiązkowy Plac *Czerwony* (który to plac notabene NIGDY tak naprawdę *czerwony* nie był, ponieważ jego nazwę *Krasnaja Płossiać` my-Polacy nadal i wciąż, i wkołomacieju dookoła Wojtek źle, źle i jeszcze raz źle! *tłumaczymy* beztrosko sobie od stuleci; dosłowne tej staroruskiej nazwy brzmienie, adekwatnie i *po naszemu* - to PLAC PIĘKNY. Krasnaja dziewica, krasne lica, krasnoludek - to, kolejno, po staropolsku: piękna dziewica, piękne lica, *pięknyludek*, i jakakolwiek czerwoność czegokolwiek w tych i tym podobnych przydawkach jest polskim naszej ignorancji wymysłem) - ten PLAC PIĘKNY zwiedzamy wraz z jego przyległościami czyli z olśniewającym, drewnianym-malowanym i bez jednego gwoździa Soborem Wasyla Błogosławionego, nieco dalej jest ta słynna w stylu heart futur zamrażarka- Mauzoleum Lenina (tak, TEGO Lenina), gdzie przeszło godzinę wraz z innymi turystami z całego świata czekaliśmy długą kolejką na te swoje dwie-trzy minuty oko w oko i twarzą w twarz z tow. Iliczem, jeszcze dalej zaś, już za murami czekało nas spotkanie z tym całym z cerkwiami i zabytkowymi gmachami strasznym Kremlem (*kreml* po rosyjsku - to polska starówka; każde stare miasto w Rosji ma swój kreml! i te nasze nad Wisłą gadki o TYM Kremlu są przeraźliwie monotematyczne).
Następnego dnia jedziemy autokarem do Trietiakowskiej Galerii, ufundowanej w XIX stuleciu przez moskiewskiego genialnego kupca, P. Trietiakowa - i tam, jak zaczarowane, spędzamy cały Boży dzień. W drodze powrotnej za kilka kopiejek zwiedzamy obowiązkowo - naturalnie - zbudowane jeszcze przed wojną moskiewskie bajeczne metro oraz wszystkie jego możliwe i niemożliwe stacje. Miasto powala na łopatki już *na dzień dobry*.
Kolejne dni to Wystawa Osiągnięć Gospodarczych z jej tysiącem dziedzin i sukcesów, fontannami, pomnikami, alejkami, kwietnymi dywanami, okazałymi pawilonami i rzeźbami (słynna czołówka Mosfilmu - to tylko jedna z nich). Wożą nas po całej Moskwie; zwiedzamy wieżę telewizyjną z kawiarnią, wirującą pod samym niebem, w Ostankinie, podziwiamy stadion olimpijski w Łużnikach, spacerujemy bulwarami nad rzeką Moskwą, gdzie po obu jej stronach stoją cierpliwi wędkarze i łowią te swoje taaaakie ryby (zapytałam jednego z nich, czy rzeka jest czysta, a on na to - że DA :) Oglądamy też Panoramę Bitwy pod Borodino - tej bitwy, w której stary generał Kutuzow wraz z Dziadkiem Mrozem spuścili lanie cesarzowi Bonaparte, a potem ta sama Moskwa (wówczas drewniana) powitała Francuzów gigantycznym pożarem, że kamień na kamieniu się nie ostał. Nękani głodem, straszliwym zimnem, chorobami i niedostatkiem wszystkiego starzy ostrzelani żołnierze w tych zaspach (w tym masa Polaków) marli, jak te muchy, tysiącami...
Tymczasem jednak dzisiaj mamy już lipiec, i w Kazaniu wszędzie kwitną lipy. Milionowa stolica Tatarstanu (właśnie urodził się milionowy obywatel!) pachnie polskim miodem, a sielskie w naszej dzielnicy, parterowe, co najwyżej 1-piętrowe, domy - najczęściej drewniane i bogato rzeźbione - wyglądają żywcem, jak ze snów.
My mieszkamy - wraz z innymi grupami studentów (także *naszych* z krakowskiego UJ), ale też z Węgier, Bułgarii, NRD i Czechosłowacji - w kilkunastokondygnacyjnym *drapaczu chmur* tuż nad Wołgą, i widok z naszego piętra jest... brak słów... Ekstaza.
Poczucie totalnej egzotyki jest wszędzie obecne; w hotelu menu *azjatyckie*, i na ulicach często spotykamy w narodowych strojach i grupy mężczyzn, i kobiety; tam meczet, owdzie straganiarze-Azjaci z mową prosto z *Koranu*, w kolorowych tiubetejkach na głowie, opaleni, skośnoocy, obrotni. Wszędzie napisy dwujęzyczne: cyrylicą i *sznureczkiem* - z prawa na lewo.
Poza codziennymi, bardzo forsownymi psychicznie zajęciami w laboratorium językowym na uniwersytecie - mamy też przecież i kapitalne rozrywki: wożą nas np. parostatkiem po bezkresnej tutaj, szerokiej na 15 km na wysokości Kazania Wołdze; w czasie tej kilkugodzinnej podróży na środku rzeki zerwała się ni z gruszki okropna burza, i pierwszy raz w życiu na dalekim brzegu widziałam... trąbę powietrzną? tornado? Kapitan kazał nam wszystkim zejść pod pokład, ale ja... zostałam i stamtąd obserwowałam żywioły te nadwołżańskie fascynująco-paraliżujące... Statek zdążył bohatersko zwiać przed apogeum sztormu, ale... było gorąco! Bardzo!
Lato tutaj jest upalne (toż to serce kontynentu, i klimat suchy, jak pieprz), więc często chodzimy się kąpać... w tej Wołdze... Czasami myślę, że wszystko to... mi się tylko śni...
Byliśmy też w miejscowym, przepysznym, w bardzo wschodnim stylu, od złota i adamaszków kapiącym teatrze. Sztuka była... ukraińska... z elementami czarownej jakiejś ni to legendy, ni to baśni; na scenę nawet *padał prawdziwy deszcz-ulewa*, i konno w skok wjeżdżali świetni rycerze... Muzyka, piękne ukraińskie stroje i dumki znad Donu... Ja jednak śpię... Nie budźcie mnie...
Zajęcia nasze jednak mamy tylko *we własnym sosie*, a tak bardzo liczyłam na codzienny kontakt z żywym językiem i z tą miejscową ludnością :( Na własną więc rękę, po obowiązkowych wykładach, ćwiczeniach i planowych rozrywkach *urywałam się* - co było surowo zakazane - na miasto; zwiedzałam okoliczne ulice, spacerowałam wzdłuż nadwołżańskich wałów, gdzie była dzika plaża,ciągnąca się aż het! *do Gdańska* :)
I tak poznałam *moją* Anię Andriejewą, studentkę ostatniego roku medycyny, która akurat wyszła *przewietrzyć* swojego pieseczka-kundelka. Kto zainicjował rozmowę? Może ja? Zapytałam: - A sobaćka nie kusajetsa? I chyba tak to się zaczęło...
Ojciec Ani był nie Tatarem, a Marijcem (narodowość taka), światowej zresztą sławy kardiochirurgiem, mama zaś pracowała w bibliotece uniwersyteckiej - i była Rosjanką. Poznałam ich wkrótce osobiście, bo kilka dni później Ania zaprosiła mnie do swojego (z rodzicami i siostrą) mieszkania w typowym bloku, stojącym pośród innych, identycznych i szaro-buro-nijakich, jak wszystkie nasze środkowoeuropejskie, powojennie wydźwignięte z popiołów i tej odwiecznej naszej słowiańskiej biedy.
Rodzice Ani - ludzie niezwykle gościnni, skromni i serdeczni. W jednym z trzech pokoi wszystkie ściany po sufit zapełnione regałami z tysiącem ksiąg, wszystkie okna bez żadnych firanek ni zasłon, umeblowanie spartańskie: żelazne łóżka, telewizor, prosty okrągły stół, zastawiony miejscowymi przekąskami i potrawami, drewniane krzesła, łazienka bez okna, telefon na półeczce w przedpokoju, w kuchni pralka, lodówka, kuchnia gazowa... słowem nic, co by świadczyło o światowej renomie profesora Andriejewa...
Któregoś dnia Ania zaprosiła mnie na swój nocny dyżur w klinice swojego Ojca, więc po kolacji znowu uciekłam z naszego hotelu (choć nikt mnie nie gonił :) - i w ten sposób poznałam oddział kardiochirurgii w stolicy Tatarstanu, z jego bardzo schorowanymi pacjentami, pielęgniarkami i dwiema stażystkami: Anią *moją* i jej z roku koleżanką Nuriją, Tatarką. W piwnicach w laboratorium długo jeszcze w nocy krzyczały biedne małpy, na których eksperymentowano operacje na otwartym sercu...
I wciąż miałam odczucie, że to jednak tylko jakiś dziwny sen...



 Krwawa sygnatura. Sekret Caravaggia na Malcie
 Krwawa sygnatura. Sekret Caravaggia na Malcie tak dużo
 tak dużo



 
   



 nowe teksty
 nowe teksty
Moja Agnieszka kończyła liceum wieczorowe, już na początku lat `90. I miała duży problem z rosyjskim. Żeby uzyskać dopuszczenie do matury miała napisać dwa wypracowania. Akurat w Kielcach bawił Iwan - sam mówił, że spod Moskwy, ale bardziej wtajemniczeni twierdzili, że z Kazachstanu - zdolny kuśnierz. Po zastosowaniu wysokoprocentowych bodźców zgodził się napisać te wypracowania. Pierwsze napisane przez niego zostało ocenione na 2 ( wtedy najniższą ocenę). Nauczycielka stwierdziła, że po prostu tego wypracowania nie rozumie. Problem był w języku, a nie w przekazie. Iwan więc poprosił o podręcznik: jakim rosyjskim wy się posługujecie? W celu, by napisać coś co będzie zrozumiałe dla rusycystki.Drugie wypracowanie było już za piątkę.Bo pani od rosyjskiego zrozumiała co się do niej po rosyjsku pisze.
A najsmaczniejsze jest to, że przekonywałem Iwana napitkiem z ruskiego spirytusu - piercowką - po którym ja rano wstałem jak młody bóg, a on chorował po tym chlaniu 3 dni.