Przejdź do komentarzyZAMIAST ... I WIĘCEJ... / I /
Tekst 37 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2018-05-29
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń720

ZAMIAST... i WIĘCEJ... / I /


W stosownym ku temu okresie moim wielkim marzeniem było przedszkole. Wydawało mi się, że bez przedszkola życie jest niepełne, zubożone o jakiś szczególnie istotny element. Rzecz jasna - moja przyjaciółka miała to szczęście, że do przedszkola chodziła. To, co opowiadała o tej instytucji skłaniało mój umysł do snucia najróżniejszych fantazji. Nic więc dziwnego, że ciągle zgłaszałam konieczność podjęcia działań w interesującej mnie sprawie. W końcu mama zniecierpliwiona taką natarczywością, któregoś dnia zdecydowała się pójść ze mną do jakiegokolwiek przedszkola i dowiedzieć się, co można dla mnie zrobić? Widać jednak było, że nie napawa jej to entuzjazmem, chociaż udawała, że akceptuje mój pomysł. Ponieważ chciała załatwić sprawę przy okazji robienia zakupów, więc wybrała przedszkole w pobliżu sklepów - inne niż to, do którego chodziła moja przyjaciółka.

Tak, czy owak budynek od razu spodobał mi się. Był parterowy, z nisko umieszczonymi dużymi oknami wychodzącymi na trzęsawisko, cmentarz i kościół oraz na jakąś właśnie rozpoczętą budowę. W moim odczuciu tchnął nowoczesnością i postępem. Nie wiem co według mnie było w nim postępowego, skoro kilka lat później został potraktowany jako zawalidroga i rozebrany. Wtedy jednak stał i budził moje nadzieje.

Obie udałyśmy się do kierowniczki przedszkola. Rozmowa była krótka. Właściwie wszystko załatwił opis sytuacji mieszkaniowej i rodzinnej.

- Nie ma o czym mówić – stwierdziła kierowniczka. - Mieszkacie z rodzicami. Jest niepracująca babcia... Przedszkola są dla dzieci z tych domów, gdzie wszyscy w rodzinie pracują i nie ma z kim dziecka zostawić.

To sprawę wyjaśniało – na przykład: rodzice mojej przyjaciółki pracowali w różnych godzinach, toteż przedpołudniami korzystała ona z przedszkola, a po południu musiała siedzieć u nas...

Mama nie była specjalnie zmartwiona odmową. Nic dziwnego – przecież to nie ona została pozbawiona możliwości chodzenia do przedszkola. Jeśli idzie o mnie, to

chyba uznałam, że jestem dyskryminowana z powodu niepracującej babci, chociaż

słowa dyskryminacja jeszcze nie znałam. W każdym razie, ogarnęły mnie uczucia, które mogą pojawić się u osób dyskryminowanych i znających słowo dyskryminacja.

Po tej niefortunnej próbie temat przedszkola został zarzucony. Starano się jednak jakoś wynagrodzić mi to zepchnięcie na margines. Kołem ratunkowym stał się Dom Kultury – instytucja uruchomiona stosunkowo niedawno. Początkowo bywaliśmy tam z powodu biblioteki, która wówczas posiadała największy księgozbiór w mieście. Później sytuacja nieco się zmieniła.

Dom Kultury umieszczony został w starym budynku – a dokładniej mówiąc w tym co po starym budynku pozostało. Był to budynek poszpitalny, malowniczo ulokowany w parku na skraju lasu. Z powodu swojego charakteru dysponował rozległymi pomieszczeniami. Jednak ciągle wymagał przeróbek i uzupełnień, bowiem w czasie ostatniej wojny został solidnie nadwyrężony. Na szczęście ocalały piękne weneckie okna na parterze od strony stawu. Już tylko z tego powodu budynek wart był odbudowy. W przejściu wzdłuż okien z widokiem na park urządzono niewielki bufet z herbatą, kawą, oranżadą, ciastkami i kanapkami. Za nim, w obszernym pomieszczeniu stworzono salę widowiskową z prawdziwą sceną, kulisami i niewielkim zapleczem z boku. Na okrągłym placyku po drugiej stronie ulicy przed budynkiem stało kilka huśtawek dla dzieci, a dalej, gdzie grunt był nieco podmokły wylewano zimą małe lodowisko. Przy placyku znajdowała się pętla tramwajowa. W razie złej pogody można było czekać na tramwaj wewnątrz budynku, sprawdzając przez okna czy nie nadjeżdża. Później biegło się do niego na przełaj przez placyk, przy huśtawkach. Motorniczy zazwyczaj czekał na nadbiegających pasażerów.

W uruchamianie Domu Kultury zaangażowało się wiele osób – wśród nich również mój ojciec. Dostał tam pomieszczenie biurowe, gdzie urządził pracownię kreślarską, w której kreślono plany dotyczące przeróbek i renowacji w tym budynku.

Trwające remonty widziało się, słyszało i czuło już od progu – przede wszystkim zapach świeżego drewna, lakierów i farb oraz pasty do podłóg z terpentyną w składzie, a także ciągły, roznoszący się echem po korytarzach stukot młotków.

To wszystko wzbudzało naszą ciekawość i zachęciło do częstego odwiedzania tego miejsca.

Ku mojej radości, w bocznym korytarzu na parterze otwarto świetlicę.

Świetlica zajmowała dwa pokoje. W pierwszym z nich, oprócz biurka i szaf

znajdowało się jeszcze kilka stolików z krzesłami przy nich. Tutaj pani zwana świetliczanką wypożyczała różne gry planszowe, które przechowywała w szafach. Z grą można było usiąść przy stoliku lub pójść do drugiego pokoju i rozłożyć się z tym na dużym dywanie wyściełającym pokój. W pokoju z dywanem czasami odbywały się też zajęcia dla maluchów prowadzone przez drugą panią świetliczankę.

Najczęściej dzieciaki siedziały kołem na dywanie, śpiewały i klaskały w ręce.

Do świetlicy przyprowadzał mnie dziadek. Nie mając co robić, czasami przyłączał się do wspólnej zabawy. Na ogół sprowadzało się to do czytania na głos wypożyczonej z biblioteki książki w pokoju z dywanem. Były w nim przy ścianie wysokie stopnie, które mogły służyć za ławeczki. Dzieciaki natychmiast siadały wokół nas i też słuchały. Panie świetliczanki cieszyły się, że mają chwilę spokoju, bo dzieci są zajęte. Niekiedy bawiliśmy się w stawianie pieczątek z rysunkami zwierząt. Któregoś dnia do świetlicy zajrzał ojciec. Była to chyba niedziela, bo ja, mama i on przyszliśmy z lasu, gdzie jeździliśmy na sankach po niedawno przekopanym torze saneczkowym. Dzień był mroźny, więc w drodze powrotnej zaszliśmy do Domu Kultury, żeby ogrzać się i zastanowić, czy wracamy tramwajem, czy też idziemy pieszo? Rzecz jasna – czym prędzej pociągnęłam rodziców chociaż na kilka chwil do świetlicy. Sanki zostawiliśmy w szatni. Panie świetliczanki widząc nas razem, skorzystały z okazji, by spytać czy może chciałabym tańczyć, bo właśnie zaczął się nabór do zespołu tanecznego? W moim wieku taka decyzja musiała być poparta zgodą rodziców. Ojciec nie miał nic przeciwko temu, a tak naprawdę to chyba chciał, żebym zaczęła uczyć się tańca, pozwolił mi jednak samej zdecydować. Nie za bardzo wiedziałam na co wyrażam zgodę... Poza tym,trochę bałam się tej nowej sytuacji... W końcu, po zastanowieniu powiedziałam: tak. Panie zapisały moje dane w zeszycie, po czym zaczęły mnie mierzyć.

- Muszę podać twoje rozmiary – wyjaśniła jedna z nich – bo chcemy

przygotować dla ciebie strój do ćwiczeń. Przyjdź za dwa dni do przymiarki.

Po dwóch dniach, gdy przyszłam z dziadkiem moja sukienka była już gotowa. Zrobiono ją z czarnej, atłasowej podszewki błyszczącą stroną do wierzchu. Krój miała prosty – krótki stanik z małym rękawkiem rozpinany z tyłu na całej długości i jeszcze dalej, aż na spódnicy też krótkiej i marszczonej; od dołu doszyte były do niej szorty z gumkami w nogawkach. Sukienka leżała na mnie prawie idealnie i wymagała tylko jakiejś niewielkiej poprawki. Z przodu, na staniku miała wyszyte białą nicią kółko a w nim albo literę albo numerek – dzisiaj już nie pamiętam - do identyfikowania właścicielki. Na ten widok poczułam się wreszcie dowartościowana. To oznaczenie było bardziej poważne niż przedszkolne grzybki, biedronki, motylki i tym podobne rzeczy. Dobrano mi też czarne baletki wiązane tasiemkami w kostce. Żałowałam tylko, że nie będę mogła zabrać tego do domu, by pochwalić się moim strojem przed przyjaciółką. Po zajęciach miał pozostawać w szafie w świetlicy, ponieważ tak naprawdę był własnością Domu Kultury.



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×