Przejdź do komentarzyZAMIAST ... I WIĘCEJ ... / III /
Tekst 39 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2018-05-31
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń919

Zamiast... i więcej... /III/


Na kilka pierwszych zajęć przezornie wpuszczono tu grupkę matek, by mogły zobaczyć czym będą zajmować się ich dzieci. Matki stały w kącie przy pianiście z minami pełnymi zachwytu i obserwowały przebieg ćwiczeń.. Było to posunięcie dydaktyczne. One i baletmistrz mieli nauczyć dzieci wykonywania bez dyskusji poleceń oraz zachowania dyscypliny – nie wolno było gapić się, rozmawiać i wychodzić do toalety. Po godzinie zajęć ogłaszano piętnastominutową przerwę.

Wybiegaliśmy wtedy z sali na podest przy schodach. Niektórzy schodzili na dół do WC lub do bufetu po oranżadę.

Później, gdy wszyscy oswoili się z obowiązującymi zasadami, matkom zabroniono wchodzenia na salę ćwiczeń. Teraz czekały na swoje dzieci w czytelni przy bibliotece, w bufecie lub na piętrze na antresoli, gdzie stał stolik a wokół niego kilka foteli i gdzie można było przynieść sobie kawę z bufetu.

Ojciec z dumą poinformował nas, że niebawem antresola będzie bardzo eleganckim miejscem, ponieważ właśnie zaprojektował nowy zestaw mebli, które tu staną. Nawiasem mówiąc, czasami długo popołudniami przesiadywał w pracowni kreślarskiej w Domu Kultury ale mi, gdy przychodziłam do tego budynku, nie wolno było samowolnie zaglądać do jego pokoju. Zresztą, w Domu Kultury istniały miejsca o wiele ciekawsze niż zarzucony papierami pokój – np. sala widowiskowa, w której regularnie odbywały się próby zespołu teatralnego złożonego w dużej części z osób dorosłych...

Tym czasem, ćwiczenia wprowadzane przez baletmistrza stawały się coraz trudniejsze i wymagały coraz większego wysiłku. Znalazły się w nich elementy tańca baletowego, jak też nauka podstaw najpopularniejszych polskich tańców ludowych - obok nich również czardasza. W moim słowniku pojawiły się teraz całkiem nowe słowa – między innymi powtarzane z upodobaniem słowo „przygrywka” / nie mylić z przykrywką /. Krótko mówiąc – było ciekawie lecz nie łatwo.

Ćwiczyliśmy swoje umiejętności w grupie, czwórkami, trójkami, w parach i pojedynczo. Po pewnym czasie miałam już swoje partnerki i partnerów do wspólnego tańca. Najbardziej nie lubiłam indywidualnych popisów, gdy cała grupa stała i gapiła się na mnie a prowadzący zajęcia patrzył na moje ewolucje taneczne bez uśmiechu i krytycznym wzrokiem. Było dobrze, jeśli nie wygłaszał żadnych zniechęcających uwag.

W międzyczasie nasze matki zapoznały się ze sobą i teraz zbierały się grupkami na plotki w różnych miejscach Domu Kultury. Kilka sprytniejszych próbowało wykorzystać tę sytuację do robienia handlowych interesów.

W tamtych czasach małe dziewczynki często ubierano w krakowski strój ludowy. Przeważnie służył do chodzenia w procesjach kościelnych ale obok tego był również traktowany jako odświętne ubranie. Największą jego atrakcję stanowił aksamitny, najczęściej czarny serdaczek sznurowany na przodzie czerwoną tasiemką. Serdaczek miał naszyte kolorowe cekiny. Jego plecy wypełniał przeważnie wzór motyla. Noszony był do białej bluzki z bufiastymi rękawami i do marszczonej, kwiecistej spódnicy przepasanej białym fartuszkiem. Do tego wszystkiego dodawano czasami barwne wstążki związane w pęczek i przypięte do ramion. Na osobną uwagę zasługiwały korale. W prawdziwym krakowskim stroju ludowym sznury korali były czerwone. Ktoś jednak wymyślił, że na koralach można zrobić interes i zaczął produkować je chyba ze szkła w różnych barwach. Przypominały malutkie bombki choinkowe. Grały wszystkimi kolorami tęczy ale były nietrwałe a przy tym drogie. Takie właśnie korale zaczęła przynosić jedna z matek, proponując innym zakupienie ich dla córek. Wszyscy oglądali je z dużym zainteresowaniem.

Według mnie był to przedmiot magiczny, przeznaczony tylko dla wybranych. Ja do wybranych nie należałam, ponieważ nie miałam krakowskiego stroju i nic nie zapowiadało bym w przyszłości go dostała. Zamiast niego nosiłam coś, co mogło udawać strój ludowy – białą bluzkę i marszczoną, z naszytymi w dole tasiemkami spódniczkę z czerwonej żorżety. Tak więc, kolorowe korale nie należały mi się, chociaż tłumaczyłam mamie, że one oraz czarny serdaczek z cekinami zrobią ze mnie prawdziwą krakowiankę i w takim razie może by w to zainwestować? Osiągnęłam

tyle, że babcia uszyła mi biały fartuszek.

Inną ciekawą rzeczą, jaka pojawiła się na tym nielegalnym rynku była niewiadomego pochodzenia guma do żucia. Czegoś takiego w państwowych sklepach nie sprzedawano. Przypominała dropsa zapakowanego w szary papierek. To akurat w

ogóle nie interesowało mnie, chociaż zostałam dla zachęty poczęstowana taką pastylką. Z resztą, z powodu gumy do żucia już po paru pierwszych zajęciach wybuchła awantura. Za którymś razem, po przerwie baletmistrz nagle odkrył, że co najmniej połowa ćwiczącej grupy coś żuje. Przerwał zajęcia okrzykiem „stop” i ze srogą miną zadał pytanie skierowane do ogółu: co macie w ustach? Gdy ktoś wyjaśnił mu, że niektórzy dostali gumę do żucia, natychmiast wezwał na salę matki - te, które miał pod ręką, czyli siedzące na podeście przy schodach. Zaczęło się przesłuchanie. W obecności matek, wśród których była również i moja, dzieci przyznały się, że gumę dostały od pani sprzedającej ją. Baletmistrz wpadł w szał.

- Czy panie wiedzą czym grozi żucie gumy w trakcie ćwiczeń tanecznych! - krzyczał w stronę matek. - To są małe dzieci i w czasie zajęć ja za nie odpowiadam! A jak się które udławi i udusi?! Kto dostał gumę?! - zwrócił się do nas.

Po tych słowach nastąpiło komisyjne sprawdzanie wszystkich i wypluwanie gumy. Tu trzeba dodać, że o całkowicie rozpuszczalnej gumie nikt wtedy nawet nie słyszał. Problem pojawił się, gdy przyszła moja kolej.

- Nie masz gumy?- spytał baletmistrz.

- Już nie – powiedziałam.

- A miałaś? - ciągnął swoje.

- Miałam ale połknęłam – przyznałam się beztrosko.

- Jak to połknęłaś?! - wrzasnął. - Przecież tego się nie połyka! A jak ci zaszkodzi?! Jak umrzesz od tego?!

Dopiero teraz przestraszyłam się. Gdybym nie wstydziła się, to pewnie wybuchnęłabym płaczem. Matka starała się uspokoić mnie. Tym czasem baletmistrz kazał swojej asystentce odszukać panią sprzedającą gumę. Po kilkunastu minutach wróciła z nią i awantura znowu zaczęła się. Znałam tę kobietę i ona też chyba mnie znała. Była znajomą matki mojej przyjaciółki. Miała córkę w naszym wieku. Jak na złość, baletmistrz wyciągnął mnie jako przykład dziecka już poszkodowanego...

Zaatakowana kobieta zaczęła wykrzykiwać coś na temat mojej głupoty i łakomstwa. Przestała, gdy baletmistrz oświadczył, że nie chce już widzieć na swoich zajęciach ani jej , ani jej córki. Zaczęła prosić go, by zmienił zdanie ale był nieubłagany. Stwierdził, że nie zamierza mieć kłopotów z jej powodu...

Pewnie w Domu Kultury sprzedawano jeszcze coś, na co nie zwróciłam uwagi. Jednego byłam pewna – moja mama, oprócz rzeczy oferowanych w bufecie, niczego tam nie kupowała.



  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
A mój krakowski serdaczek był z czarnego aksamitu i miał wyszywane bajecznie kolorowe stylizowane kwiatki z cekinów i drobniusieńkich barwnych koraliczków.

Do tego nosiłam białą koronkową haftowaną haftem richelieu z bufiastymi rękawkami bluzeczkę, białe wełniane rajtuzy oraz suto marszczoną czerwoną minispódniczkę z dwoma czarnymi aksamitnymi paseczkami na zakładce, uszytą mi przez Mamę.

Lakierki nosiłam zawsze "po starszej siostrze", i były one albo czerwone, albo czarne, albo białe - i prosto z Czechosłowacji. To był piękny bucik nie do zdarcia.

Gumę do żucia pierwszy raz żułam - i po raz pierwszy grałam w gry komputerowe - w Kazaniu nad Wołgą
© 2010-2016 by Creative Media
×