Przejdź do komentarzySzalone wakacje (XVIII cz.)
Tekst 18 z 20 ze zbioru: Powieść przygodowa
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2019-04-08
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1282

Szalone wakacje (XVIII cz.)



Babcia Michalina zamilkła, wpatrując się w blat stołu. I nagle zaczęła się śmiać.

— Wyobraźcie sobie, że chłopcy i tak postawili na swoim. Zorientowałam się o tym dopiero w domu, kiedy rozpakowywałam mój plecak. Na jego dnie, w kopercie, znalazłam sto złotych, a razem z pieniędzmi kartkę o treści: „Porządek musi być, i to za wszelką cenę!!!”. Uśmiałam się. No bo jak można było być złą na chłopców? Ale wiecie co zrobiłam? Kupiłam za te pieniądze trzy ostatnio wydane tomy Alfreda Szklarskiego z jego wielotomowego cyklu książek przygodowo-podróżniczych o Tomku Wilmowskim… Poczekajcie, chyba nawet pamiętam ich tytuły. Tak. Pierwsza książka była pod tytułem: „Tomek na tropach Yeti”, druga: „Tajemnicza wyprawa Tomka”, i trzecia: „Tomek wśród łowców głów”. No, no, no, jeszcze mnie pamięć nie zawodzi… Dumna jestem z siebie… No dobra, dość samochwalstwa. Opowiadam dalej… Wtedy wiedziałam, że chłopcy przepadali wręcz za Tomkiem Wilmowskim i rozczytywali się w jego przygodach z wielkim zainteresowaniem. Sama zresztą też lubiłam czytać o podróżach i przygodach Tomka. I wszystkie tomy jakie wtedy można było kupić w księgarniach miałam w swojej osobistej biblioteczce. Chłopcy natomiast wypożyczali je w szkolnej bibliotece. Swoich własnych nie mieli. Dlatego cieszyłam się bardzo, że udało mi się kupić te książki i zrobić chłopcom niespodziankę. Po zakupie książek zostało mi jeszcze parę groszy, dołożyłam do nich trochę swoich oszczędności i nakupiłam włóczki. I wyobraźcie sobie, przez miesiąc dziergałam na drutach cztery szaliki na zimę. A dziergałam je nie tylko w domu po lekcjach. Dziergałam je nawet w szkole, na wszystkich przerwach, a nawet na niektórych lekcjach. Robiłam te szaliki naturalnie dla cioci Maryni i wuja Stacha, jak i też dla rodziców braci Potylickich. Chciałam, żeby mieli jakąś pamiątkę po mnie, skoro mi nie wyszło, z wiadomych powodów, kupić im jakieś prezenciki, będąc jeszcze w Pilczu. Potem zapakowałam szaliki razem z książkami i zrobiłam szykowną paczuszkę. Do paczki włożyłam też list napisany do wujostwa z podziękowaniem za cudowne wakacje. A do każdej książki dołączyłam karteczkę ze swoją dedykacją dla chłopaków, a na końcu karteczki napisałam: „Porządek bardzo sobie cenię”. No i wysłałam na adres Maryszczaków.

— Och, babciu — westchnęła Mira. — Cudowne to były czasy… I wszyscy byli do siebie jakoś sympatyczniej nastawieni.

— Myślę, że masz trochę racji, Miruniu. — Babcia Michalina zamyśliła się, a po chwili dodała: — Też mi się tak wydaje, że ludzie byli wobec siebie serdeczniejsi i bardziej przyjaźnie do siebie nastawieni niż dzisiaj. I to w szerokim gronie. A przede wszystkim, nie byli tak na konsumpcję nastawieni jak są w dzisiejszych czasach. Byli też bardziej związani z naturą.

— No to my, teraz, będziemy się wiązać z naturą ile wlezie — rzekła Zuza, ważąc babci Michaliny słowa. — Co nie, Mircia?

— Ma się rozumieć — stanowczo odpowiedziała Mira. — Twoje babciu opowiadania sprawiły, że odnajdujemy w sobie taką potrzebę. A nasza wspólna wycieczka za miasto była zalążkiem mojego i Zuzy przywiązania do natury, które będziemy już przez całe nasze życie w sercach pielęgnować.

— Bardzo się cieszę dziewczynki — powiedziała babcia Michalina i pogłaskała obie po rękach. — Same zobaczycie, ile radości może przynieść częsty kontakt z naturą.

— Babciu, a wracając do twojego opowiadania, chciałabym się dowiedzieć, czy chłopcy dotrzymali słowa i nie nabijali się z ciebie za tę twoją nieszczęsną kąpiel w gnojówce? Bo ja nie wiem, czy ja bym wytrzymała. Przecież to musiało w ich oczach strasznie zabawnie wyglądać, kiedy ciebie tam, w tym gnojowniku, stojącą zobaczyli.

— Wyobraź sobie, że jednak dotrzymali słowa — zaśmiała się babcia. — Zdawałam sobie sprawę, że sytuacja była bardzo komiczna i obrazek jaki w gnojowniku zastali musiał ich bawić niesamowicie. Ale trzymali się dzielnie i przynajmniej przy mnie nic nie wspominali. Jednak następnego dnia wieczorem, kiedy przestawałam już czuć ten ohydny odór gnojówki, sama zaczęłam ten temat. Wyczuwałam, że chłopcom bardzo chciało się powspominać wydarzenia z ostatniej nocy i mordowali się okrutnie, hamując w sobie tę chęć. Aż im kąciki ust drżały od pohamowywania śmiechu. Widząc to, w końcu im powiedziałam, że już mogą dać upust swojej skrywanej wesołości. No, to wtedy moje przyzwolenie stało się dla nich wodą na młyn. Zaczęli się jeden przez drugiego przekrzykiwać i opowiadać jakich wrażeń doznali, widząc mnie w gnojówie. A mieli co opowiadać. Śmiechom nie było końca. Sama też się śmiałam, bo z perspektywy leczniczego czasu sytuacja też i mi wydała się potwornie śmieszna. A jeżeli chodzi o drugą obietnicę, to musicie wiedzieć, że chłopcy też jej dotrzymali. Nikomu nie powiedzieli o tej gnojówkowej historii. Świadectwem tego był fakt, iż Przemek nie pastwił się nade mną w tym temacie. Stąd byłam pewna, że tak było. No, przynajmniej do mojego wyjazdu.

— Wtedy miała pani trzynaście lat… A w następnych latach jeździła pani jeszcze do Pilcza na wakacje? — Chciała wiedzieć Zuza.

— Od dziesiątego do szesnastego roku życia jeździłam co rok i byłam tam przez całe wakacje. A potem, to już tylko na miesiąc. A będąc już na studiach, na dwa tygodnie. Wtedy miałam wiele innych planowanych wyjazdów z uczelni.

— Babciu, a byłaś w Pilczu już jako dorosła Michalina?

— Byłam, i to wiele razy. Ale niestety nigdy nie byłam tam już na wakacjach. Przyjeżdżałam niekiedy w ciągu roku, lecz tylko na parę dni. Czasami sama, czasami z twoim dziadkiem Karolem. Nawet z twoją mamą odwiedzałam Pilcz parę razy. Hania była też tam ze mną na pogrzebie cioci Maryni i wuja Stacha… Zmarli prawie jednocześnie. Najpierw ciocia, a wujek z rozpaczy dwa dni po niej. Smutne. Ale co zrobić. W życiu nieraz tak bywa. W domu na wzgórzu pozostał Robek ze swoją żoną i dwójką swoich dzieci. Na początku pisywaliśmy do siebie listy, ale potem przestaliśmy. Dla jego spokoju. Jego żona była jakąś dziwną kobietą. Była straszliwie, wręcz chorobliwie zazdrosna. I wcale ją to nie obchodziło, że ja przecież jestem tylko kuzynką jej męża. Przez prawie dziesięć lat nie utrzymywaliśmy z tego powodu żadnego kontaktu. Ale na szczęście potem to się zmieniło. I to za przyczyną właśnie Robka żony. Dziwne są koleje życia... Oj, dziwne!

— A Przemek? Wyprowadził się z Pilcza? — spytała Zuza z wielkim zainteresowaniem.

— No a Przemek, to odrębne karta historii — zaśmiała się babcia Michalina. — Po studiach nigdy już nie wrócił do Pilcza. Został w stolicy i pracuje tam do dziś jako fotoreporter.

— Jak to? Myślałam, że on studiował na Akademii Rolniczej? — zdziwiła się Zuza. — Chyba dobrze słuchałam pani opowieści?

— Tak, Zuzieńko, dobrze słuchałaś. — Babcia Michalina pogładziła ją po włosach. — Okazało się, ku wielkiemu utrapieniu cioci Maryni i wujka Stacha, że Przemek po dwóch latach studiów na Akademii Rolniczej, przeniósł się do stolicy na dziennikarstwo. Przemek zawsze żartował, iż ojciec sam sobie jest winien, że on podjął taką decyzję. No bo w prezencie za zdany egzamin wstępny na uczelnię kupił mu wspaniały aparat fotograficzny. I od tamtej pory, aparat fotograficzny wydał mu się maszyną o wiele bardziej interesującą niż wszystkie maszyny rolnicze do kupy wzięte. A potem, jak żartobliwie mówił, jeszcze to udane, wesołe zdjęcie czwórki niedoszłych przestępców z Michałem na czele, zaważyło na tym, iż coraz częściej myślał o fotografowaniu. Kochał życie i kochał ludzi, dlatego pragnął ważne w życiu momenty utrwalać na kliszy. I ludzi w przeróżnych sytuacjach. Wujek Stach próbował wybić mu z głowy jego zamiar. Prosił, tłumaczył, błagał, krzyczał. Nic nie działało. Przemek się uparł. I wtedy to on ojca prosił, tłumaczył i przekonywał do słuszności swojej decyzji i do pomocy w zrealizowaniu jego własnych pragnień. Wujek w końcu się poddał i machnął na Przemka ręką, konkludując jego decyzję słowami: „Na głupotę nie ma lekarstwa. Trzeba z nią żyć”. Bo Przemek taki był, że jak już sobie coś wymarzył i czegoś zapragnął, to nie było mocnych, by go odwieźć od tego. Nieraz żartował, że to jego pragnienie jest tak silnym uczuciem, i tak pociągającym, że on daje mu się wodzić jak Michał Krasuli po pastwisku, nie bacząc na czyhające przeszkody. Nawet te najbardziej cuchnące. I widzicie, ten mój wstydliwy wypadek z Krasulą, a później moja kąpiel w gnojówce miały być utrzymane w tajemnicy, a stały się anegdotami rodzinnymi. Tak to już na wsi jest. Prędzej czy później, wróble i tak wszystko wyćwierkają. Ale myślę, że to wcale nie jest złe. Naturalnie jeżeli to nikogo bezpośrednio nie krzywdzi. Bo z czasem… z perspektywy czasu, wszystkie tego typu historie stają się bardzo śmieszne, więc można je wykorzystywać do rozbawiania innych. Bo przecież im więcej powodów do śmiechu, tym lepiej. Śmiech to zdrowie. Dlatego nigdy nie byłam zła na chłopców, że wypaplali nasze tajemnice i natrząsali się później z nich i ze mnie. A Przemek często to robił. Lubował się wprost w ich opowiadaniu. Kiedy studiował już w stolicy, do tego stopnia zachłysnął się wielkim miastem i miejskim rejwachem, że coraz rzadziej przyjeżdżał do Pilcza. Ale pisał listy. A w tych listach zawsze wspominał o różnych, dramatycznych historiach z naszego życia, opisując je oczywiście w sposób humorystyczny. Ciocia nieraz czytała mi jego listy. To mnie samej te opisywane przez niego historie wydawały się bardzo śmieszne, chociaż byłam w nich wówczas główną ofiarą.

— A co z Kamilem i Emilem? — pytała dalej Zuza.

— Kamil, gdy poszedł do wojska, gdzieś na Mazurach, poznał tam dziewczynę. Zakochał się w niej i po odbyciu dwuletniej służby wojskowej ożenił się z nią. No i przeprowadził się na Mazury na stałe. Jego żona odziedziczyła po swoich dziadkach olbrzymie gospodarstwo rolne, więc gospodarzą na nim do dziś. A Emil, dwa lata po Kamilu przeprowadził się na Mazury również. Na weselu Kamila poznał jakąś miejscową dziewczynę i się z nią ożenił. Prowadzą wspólne gospodarstwo z rodzicami jego żony. Czasami odwiedzają Pilcz. Kilka razy nawet spotkałam się z nimi w Pilczu. Ciągle tacy sami. Tryskają humorem i chętnie opowiadają o naszych wspólnych wakacjach, zwłaszcza swoim dzieciom. Każdy z nich ma trójkę dzieci.

— Aha, wspominała pani, że Mira ma na wsi dwóch kuzynów z trzeciego pokolenia. To znaczy co, to są chłopcy ze strony Przemka, czy Robka? No nie, co ja gadam! Przemka przecież nie ma na wsi. Znaczyłoby, że to są chłopcy ze strony Robka, tak? — Zuza chciała wiedzieć na już i tym razem nie zamierzała odpuścić. — Proszę bardzo mi… to znaczy nam, powiedzieć.

— Ze strony Robka, oczywiście. Przemek okazał się być wielkim globtroterem i z obiektywem podróżuje po całym świecie. Nigdy się nie ożenił. Robek ma dwoje dzieci. Syna i córkę. Syn jego w wieku dwudziestu pięciu lat wyjechał do Kanady, do swojego kolegi ze szkoły, który w Kanadzie był już pięć lat. No i też tam został. Tam też założył rodzinę. I tak jak słyszałam, nawet bardzo dobrze mu się powodzi. Ma swoją własną firmę budowlaną. Natomiast córka Robka została na gospodarce razem z Robkiem. Wyszła za mąż i wraz z mężem i Robkiem prowadzą do dziś dnia gospodarstwo po cioci Maryni i wujku Stachu. To właśnie córka Robka ma dwóch synów w waszym wieku… Poczekajcie, niech sobie przypomnę… A tak, starszy nazywa się Michał i ma czternaście lat, a drugi, Maks, a ten jest o rok młodszy, czyli ma trzynaście lat.

— O rany, ale super! — wyrwało się Zuzi, ale zaraz się zreflektowała i czerwony rumieniec oblał jej lico. Chcąc zatuszować swoje zawstydzenie, szybko zaczęła paplać dalej: — Śmieszne, co za wysyp Michałów. Pani była na użytek Przemka Michałem, moja babcia nazwała mojego ojca Michałem, a teraz jeszcze i w Pilczu jest Michał, to znaczy znów jest Michał, bo pani pierwsza była Michałem.

— Nie znam twojej babci ze strony ojca, dlatego nie wiem, skąd jej się wziął pomysł, by nazwać swego syna, a twojego ojca, Michałem. Może to imię po prostu jej się podobało. Za to wiem, dlaczego Robka wnuk nazywa się Michał. Tak zażyczył sobie Przemek. A zażyczył sobie dużo wcześniej, o jedno pokolenie wcześniej. To znaczy, chciał tak nazwać Robka syna, gdyż był jego chrzestnym, ale wtedy Robka żona się na to nie zgodziła. Udało mu się za to, już bez problemu, przeforsować to imię dla Robka wnuka. Żony Robka już wtedy nie było. Wyjechała na odwiedziny do syna do Kanady, i nie bacząc na jakiekolwiek zobowiązania wobec najbliższych w Pilczu, też tam na stałe została. Wprawdzie jej syn był temu przeciwny i nakłaniał ją do powrotu, jednak nic z tego nie wyszło. Bo jak się okazało, ona poznała tam jakiegoś faceta z Meksyku i zakochała się w nim bez pamięci. I żeby zejść synowi z oczu, wyjechała z nim do innej prowincji, zrywając całkowicie kontakt ze swoim pierworodnym. Z Robkiem nawiązała kontakt dopiero po dwóch latach, w sprawie rozwodu… Tak że widzicie, jak to w życiu bywa… Od tej pory znów zaczęłam bywać w Pilczu, gdyż Robek bardzo mnie o to prosił… No więc, kiedy Danuśka, córka Robka, wychodziła za mąż, matki jej nie było w Pilczu już ponad rok. Byłam na weselu Danuśki i pamiętam jak Przemek pocieszał Robka, iż powinien być zadowolony, że pozbył się problemu. Bo muszę przyznać, iż Robek nie był szczęśliwy w małżeństwie. Na szczęście los uśmiechnął się do niego, bo po kilku latach poznał swoją obecną żonę, Marcysię. Wspaniała kobieta. Uwielbiam ją. Tak serdecznego i rodzinnego człowieka trudno jest spotkać w dzisiejszych czasach. Cieszę się bardzo, że Robek wreszcie jest szczęśliwy… No i żyją sobie teraz tam na gospodarstwie w Pilczu w szóstkę, zgodnie i beztrosko.

— Cieszę się, bo bardzo polubiłam Robka, och, przepraszam wujka Robka, i byłoby mi przykro słyszeć, że źle mu się życie ułożyło — powiedziała Mira, wpatrując się w babcię. — Z twoich babciu opowieści wynika, że z niego to bardzo dobry człowiek… Och, babciu, wspaniałe miałaś wakacje tam w Pilczu. Nie to co my.

— No jak to? Wy też macie zawsze wspaniałe wakacje. No chociażby w zeszłym roku, byłyście z rodzicami w Tunezji. Przecież to wymarzony kraj na urlop. — Babcia Michalina postanowiła wreszcie zagadnąć dziewczynki na obiecany córce Hani temat.

— A gdzież tam! Do kitu był ten urlop — żachnęła się Mira.

— No a przecież rodzice wasi znów planują urlop w Tunezji. Mówią, że tak wspaniałego urlopu jeszcze nie mieli. Że Tunezja to przepiękny kraj. Nigdy sama nie miałam okazji tam być i zobaczyć na własne oczy piękno tego kraju, ale nie mam powodu, aby im nie wierzyć. — Babcia Michalina przystąpiła do przekonywania dziewczynek. — Od moich znajomych podobne opinie słyszałam. Oni co roku lecą tam, choćby na tydzień. I za każdym razem to sobie chwalą. Może już zapomniałyście, jakie piękne widoki tam są? Może w tym roku będzie wam się jeszcze bardziej podobało?

— Z pewnością nie. Nasz kraj nam się bardziej podoba, i to pod każdym względem — broniła swojej racji Mira. — Już nasz kochany Jan Kochanowski mawiał: „Cudze chwalicie, swojego nie znacie…”

— „Sami nie wiecie, co posiadacie” — dokończyła Zuza.

— Dziewczynki, to już nic nie rozumiem. — Babcia udała zaskoczoną. — Przyznaję, że nasz wielki poeta i myśliciel miał rację, ale z tego co wiem, to chyba każda dziewczynka w waszym wieku, to aż by piała z zachwytu, gdyby mogła wylądować w Afryce… A wy, nie?

— Nie, babciu, my nie. — Mira zrobiła smutną minę. — Nam się tam nie podobało. Było sztywno i głupio. No owszem, trzeba przyznać, że Tunezja to piękny kraj, ale co nam po Tunezji, jak my jeszcze własnego kraju nie znamy dobrze? My wolałybyśmy gdzieś u nas spędzić urlop z rodzicami. Ale oni napalili się na Tunezję jak szczerbaty na suchary… Przepraszam babciu za tę niezbyt elegancką metaforę, ale jestem zła, że oni nas zmuszają do tego wyjazdu. I jeszcze liczą na to, że my będziemy szczęśliwe… Babciu, no właśnie… dlatego miałybyśmy dwie prośby do ciebie. Czy nie mogłabyś im przetłumaczyć, że jeżeli chcą lecieć do Tunezji, to niech sobie lecą, ale niech nam pozwolą samym w domu zostać. I tu jest właśnie nasza druga przeogromna prośba do ciebie. Czy mogłabyś im powiedzieć, że nas przypilnujesz i że mają się o nas nie martwić? Bo wiesz, jeżeli to ty im tak powiesz, to jest szansa, że oni się zgodzą. A my ze swojej strony obiecujemy, że będziemy grzeczniutkie i potulne jak dwa baranki i na pewno nie będziemy ci sprawiać żadnych problemów.

W kuchni na pierwszym piętrze przy ulicy Moniuszki 8 zapanowała milcząca konsternacja. Dziewczynki z szeroko otwartymi oczami wpatrywały się w babcię Michalinę, a babcia wodziła oczami raz po jednej, raz po drugiej i nie wiedziała co ma powiedzieć. Wreszcie się uśmiechnęła i przerwała to męczące milczenie.

— Nie przypuszczałabym, że aż tak bardzo jesteście przeciwne urlopowi w Tunezji. Wiecie, ja mogę naturalnie z waszymi rodzicami porozmawiać i to o co mnie prosicie im powiedzieć, ale czy oni się zgodzą nie mogę zagwarantować. W każdym razie usilnie będę próbowała ich przekonać. Powiem im, że jesteście już na tyle duże, że śmiało możecie zostać pod moją opieką.

— Babciu, jesteś kochana! — Mira zerwała się od stołu i rzuciła się babci w ramiona, wyściskując ją wylewnie. — Jak zwykle, zawsze można na ciebie liczyć.

— Ja również dziękuję pani, pani Michalino! — Zuza promieniała ze szczęścia.

— Na razie mi nie dziękujcie. Najpierw muszę porozmawiać z waszymi rodzicami. Będzie ciężko… Ale teraz tak sobie myślę, że może będę miała jeszcze jeden argument. Raczej nie do odparcia…

— Jaki?! — Obie dziewczynki aż wrzasnęły z podniecenia.

— Poczekajcie, moje drogie. Tak żeście mnie zaskoczyły, że muszę najpierw to wszystko sobie w głowie poukładać. Zastanowić się i wyciągnąć wnioski. A potem ułożyć jakiś plan działania i dopiero na końcu przystąpić do jego realizacji… Zrobimy tak: jutro pod wieczór przyjdę do was z gotowym już planem i porozmawiam z waszymi rodzicami. Jaki będzie efekt tej naszej rozmowy, trudno przewidzieć. Mam jednak nadzieję, że uda nam się dojść do porozumienia. Tak że bądźcie dobrej myśli i na razie o nic mnie nie pytajcie. Jutro się o wszystkim dowiecie.

— Co ja bym bez ciebie zrobiła? — Mira wpatrywała się w babcię jak w święty obrazek.

— Co my byśmy zrobiły… chciałaś chyba powiedzieć? — doprecyzowała Zuza, obejmując postać babci maślanymi oczami. — Czasami czuję, że ja również jestem pani wnuczką. I to uczucie mnie bardzo cieszy.

— Mnie też Zuziu. — Babcia Michalina uśmiechnęła się serdecznie. — Zawsze jestem i będę dla was. W każdej sferze waszego życia możecie na mnie liczyć, kochane moje wnuczki.

Wspaniała atmosfera zapanowała w kuchni babci Michaliny. Dziewczynki były wniebowzięte wynikiem rozmowy z babcią, a babcia była roztkliwiona miłymi słowami dziewczynek. I żeby przedłużyć miły nastrój, babcia zrobiła pyszną herbatę z sokiem borówkowym i podała na stół rogaliki kupione na targu. Siedząc przy stole i racząc się tym co na nim było, Mirze nagle przyszło na myśl, że może by tak coś przygotować dla rodziców na jutrzejszy wieczór. Na wieczór, który zaważy o ich wakacjach.

— Babciu, a może byśmy coś upiekły na jutrzejsze spotkanie? — odezwała się po chwili. — Przy jakimś smakołyku przyjemniej będzie się siedziało, no i rozmowa będzie owocniej przebiegała.

— Masz rację, Miruniu — zgodziła się babcia. — No to co? Co pieczemy? Poczekajcie, zaglądnę tylko do szafki. Muszę sprawdzić, czy mam wszystko, co do pieczenia potrzeba… Mąkę mam… cukier jest… margaryny wystarczy… masła też… jajek mam osiem… ser też jest. W porządku. To wiecie co, proponuję sernik z rodzynkami… Zaraz… a rodzynki? Są. No jak? Sernik może być?

— Pewnie! Babci sernik smakuje znakomicie — ucieszyła się Mira. — Rodzice będą zachwyceni.

— Mój tatko przepada wręcz za sernikiem — ucieszyła się też Zuza. — Rozmawiając z nim przy serniku na kontrowersyjny temat, od razu się zyskuje parę punktów przewagi.

— No, to jak się sprawy tak mają, to zabierajmy się żwawo do pieczenia! — wesoło zawołała babcia Michalina.

Wszystkie trzy kobiety ochoczo przystąpiły do przygotowania wypieku sernika. Sernika, który miał być specjalną kartą przetargową w sprawie wyjazdu do Tunezji. Specjalną, gdyż oddziałującą na zmysł smaku. Co w myśl zasady: „przez żołądek do serca”, może mieć niebagatelne znaczenie na wynik rozmowy. Babcia Michalina podzieliła prace przygotowawcze i po czterdziestu minutach sernik w stanie surowym wkładała już do piekarnika. Potem dziewczynki pomogły babci ogarnąć kuchnię, i kiedy były już gotowe, z piekarnika zaczął się wydobywać wspaniały zapach i roznosić się po całej kuchni.

— Uwielbiam takie kuchenne zapachy — rozkoszowała się Mira. — Bardzo pozytywnie wpływają na człowieka i wprowadzają w miły nastrój.

— No, też tak myślę — rzekła Zuza, kręcąc się jakoś niespokojnie na taborecie.

Zuzę najwyraźniej coś jeszcze męczyło i nie dawało spokoju. Zerkała niepewnie to na Mirę, to na babcię, wreszcie nie wytrzymała, i zatrzymując wzrok na babci, zawstydzona nieco, wypaliła:

— A co z tymi kuzynami Miry? Oni wiedzą, że mają kuzynkę w mieście?

— Wiedzieć, to na pewno wiedzą, ale nigdy jakoś nie było okazji, aby się poznali nawzajem — odpowiedziała babcia w zadumie. — Ale nic straconego… Tak myślę.

Kiedy dziewczynki opuszczały mieszkanie babci Michaliny, sernik był już gotowy i wyglądał przepysznie. Babcia chciała nawet poczęstować je po kawałeczku, ale dziewczynki odmówiły. Chciały, aby go babcia przywiozła dla rodziców w całości. Same zadowoliły się jego zapachem, który wraz z babcią Michaliną odprowadził je do drzwi wyjściowych.

Następnego dnia w szkole dziewczynki przeżywały ogromne męczarnie i ciągle zerkały na zegarek. Nie mogły się doczekać wieczoru. Lekcje dłużyły im się niesamowicie. Tym bardziej, że żaden z nauczycieli nic od nich nie chciał, gdyż ze wszystkich przedmiotów były już sklasyfikowane i oceny na koniec roku miały wystawione. A że obie uczyły się bardzo dobrze, toteż oceny miały bardzo dobre. Z tego też względu, już przynajmniej od tygodnia na wszystkich lekcjach miały zupełną labę. Nie musiały się martwić klasówkami ani niespodziewanymi odpytkami. Nie musiały więc też być skoncentrowane na tym, co dzieje się na lekcjach. Mogły swobodnie zajmować się rozmyślaniem. A w tym dniu to szczególnie miały o czym rozmyślać. Nic więc dziwnego, że czas im się dłużył jeszcze bardziej. Każda lekcja wydawała im się ciągnąć w nieskończoność. A tego dnia miały akurat (aż!) sześć lekcji. Sześć lekcji mnożąc przez nieskończoność… Rany, cóż za okropny wynik im wychodził. Beznadzieja. Umęczone były okrutnie. Na szóstej lekcji nie miały już nawet siły na zegarek spoglądać. Wreszcie, kiedy ich umęczenie sięgnęło zenitu, stwierdziły nagle z wielką ulgą, że chyba same niebiosa się nad nimi ulitowały i łaskawie zmieniły wynik, ponieważ sześć lekcji w końcu minęło.

Dziewczynki dotarły do domu prawie biegiem. Już po drodze postanowiły idealnie posprzątać obydwa mieszkania. I te na parterze, i te na drugim piętrze. Pracy miały więc bardzo dużo, a czasu tym razem — na odwyrtkę — bardzo mało. Zaledwie dwie i pół godziny do powrotu rodziców. Pracowały więc w pocie czoła. Sprzątały najpierw mieszkanie Miry, a potem spuściły się dwa piętra niżej i sprzątały mieszkanie Zuzy. Ledwie zdążyły schować odkurzacz do pawlacza i wiadro z mopem zanieść do łazienki, usłyszały w zamku zgrzyt klucza. Rodzice Zuzy weszli do mieszkania.

— Wow, a cóż tu tak pachnie? — pytał już od progu tato Zuzy.

— Nasza praca tak pachnie — odpowiedziała Zuza, otwierając szafkę w przedpokoju, skąd zamierzała wyciągnąć świeże ręczniki. — No dobra, nie będę ściemniać. To nowy mamusi nabytek do odkurzacza tak pachnie. Rozpyla po mieszkaniu sosnowy zapach. Ale… żeby tak pachniało, musiałyśmy najpierw odkurzacz włączyć, więc kiedy już go włączyłyśmy, to i przy okazji odkurzyłyśmy całe mieszkanie. I nie tylko. Podłogi na mokro też wymyłyśmy.

— Lodzia, coś się święci, mówię ci — odgadł tato Zuzy. — Poszarpańce, które nazywają odlotowymi bluzuniami, już mają. Nie musiałyby więc już tak ciężko pracować. Najwyraźniej kroi się coś nowego. I kto wie, czy nie bardziej poważnego… Boże, mój głodny żołądek może tego nie znieść. Lodzia, daj mi najpierw coś przekąsić, bym nieco energii pozyskał… i mógł dzielnie stawić czoła nowym problemom naszej córki i córki naszych przyjaciół.

— Rany, tatko, uspokój się. Aż tak źle nie będzie! — Zuza próbowała uspokoić ojca. — Po prostu spodziewamy się wizyty babci Michaliny. I to z tego względu posprzątałyśmy obydwa mieszkania na cacy. Nie możemy przecież przewidzieć, w którym akurat mieszkaniu ona nas wszystkich razem zastanie… A właśnie, zaplanowaliście już może wspólny obiad, albo chcecie dzisiaj jak ostatni egoiści jeść osobno?

— Co ty na to, Lodziu? — zapytał tato Zuzy.

W tym samym momencie w mieszkaniu Bardeckich rozległ się dzwonek telefonu.

— Halo, mieszkanie Bardeckich — powiedziała mama Zuzy po podniesieniu słuchawki. — Aaaa, to ty Haniu… tak są obydwie u nas… Że co? Że u was pachnie na porządki? To wyobraź sobie, że u nas też… Nie, nic się nie stało nadzwyczajnego, przynajmniej do tej pory, jedynie to, że nasze córki spodziewają się wizyty twojej mamy… Co mówisz…? Aha, nie ma sprawy, wspinamy się do was… Co mam wziąć? No jasne, sałatkę zrobimy u ciebie. Popędzę tylko Michała do piwnicy po słoik ogórków kiszonych… No to na razie… Zaraz będziemy.

Mira i Zuza po chwili targały na drugie piętro produkty przygotowane przez mamę Zuzy i chichrały ze szczęścia. Dziewczynki nie kryły zadowolenia. Na razie wszystko szło po ich myśli.

Kiedy weszły do mieszkania Czarneckich, już od progu wyczuły uwielbiany przez siebie zapach smażonych kotlecików mielonych. Uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo i weszły do kuchni. W kuchni zastały miły, rodzinny widok. Pani Hania stała przy kuchence gazowej i przewracała na patelni kotleciki, a pan Jerzy siedział przy stole i obierał ziemniaki.

— Cześć, rodzice! — zawołała Mira i cmoknęła najpierw mamę w policzek, potem tatę.

— Dzień dobry, pani Haniu, dzień dobry, panie Jerzy! — Zuza również się przywitała.

— Bardzo dobry dzień! — odpowiedzieli jednocześnie rodzice Miry z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Tak dobry, że nie mogę wyjść z podziwu — dodała pani Hania. — Dziewczynki, jesteście wspaniałe! Bo nie ma nic lepszego, jak po całym dniu pracy, wejść do posprzątanego i pachnącego domu. Dziękujemy wam z całego serducha. I mamy nadzieję, że zrobiłyście to z dobrego serca, a nie z chęci…

— Ależ serca nasze są dobre. Tak dobre, że aż walą dobrocią… niczym dzwon Zygmunta. — Mira, wymyślając na szybko byle co, chciała przerwać mamie i odwieść ją od jej płonnej (choć nie do końca) nadziei. — Ooo… słyszysz jak walą?

— Słyszę. Ale to wcale nie wasze serca… ani też Zygmunt, tylko Bardeccy do drzwi — zaśmiała się pani Hania. — Idź otwórz.

— Ja otworzę! — zawołała Zuza i pobiegła do przedpokoju...



cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×