Przejdź do komentarzyM. Sałtykow-Ssiedrin - rozdz. VII Bilans - i wypłata/13
Tekst 227 z 253 ze zbioru: Tłumaczenia na nasze
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2019-07-20
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1271

..........................................................................................................................................................................


Zaraz po przyjeździe do Gołowliowa Aniusia wniosła do tego starego Judaszkowego gniazda atmosferę najbardziej bezpardonowego koczowiska: wstawała późno, po czym nieubrana, w koszuli i w szlafroku, z rozczochranymi włosami i ociężałą od wódki głową słaniała się z kąta w kąt do samego obiadu, tak męcząco kaszląc, że Porfiry Władimirycz, `zajmujący się ` u siebie w gabinecie, za każdym razem aż wzdrygał i przelękał się. Pokój jej był wiecznie nie uprzątnięty, łóżko niezasłane, części jej bielizny i toalety walały się rozrzucone po krzesłach i na podłodze.


Początkowo widywała się z wujkiem jedynie podczas obiadu i przy wieczornym five o`cloc*) . Gołowliowski władyka wychodził wtedy od siebie ubrany w czerni, mówił mało i tylko znowu jak dawniej nużąco powoli jadł. Wyraźnie czatował, i Aniusia po kosych jego w swą stronę spojrzeniach domyślała się, że przypatrywał się - właśnie jej.


W ślad za obiadem następował wczesny grudniowy zmierzch, i zaczynało się męczliwe chodzenie po długiej amfiladzie paradnych komnat. Aniusia lubiła śledzić, jak stopniowo gasną blaski szarego zimowego dnia, jak cała okolica za oknami ciemnieje, i pokoje napełniają cienie, i jak potem dom pogrąża się w nieprzejrzanej ćmie. Właśnie pośród tego mroku czuła się lepiej i dlatego prawie nigdy nie zapalała świec w kandelabrach. Tylko w końcu długiej ostatniej sali trzaskała i pełgała taniutka lampka palmowa, tworząc swym tańczącym płomykiem niewielki świecący krąg. Przez jakiś czas trwał jeszcze w domu zwykły wieczorny ruch: z kuchni dobiegał szczęk mytych i odkładanych na suszarkę naczyń, rozlegał się stuk wyciąganych i chowanych szuflad, rychło jednak dolatywał odgłos oddalających się kroków służby, po czym następowała martwa cisza.


Krwiopijca kładł się u siebie na spoczynek, Jewpraksiejuszka właziła w swojej alkowie pod pierzynę, Prochor odchodził do czeladnej, i Aniusia zostawała całkiem sama. Chodziła tam i z powrotem, nucąc pod nosem i starając się zmęczyć i - przede wszystkim - nie myśleć o przeszłości. Idąc w kierunku ostatniej sali, wpatrywała się w świetlisty krąg, jaki tworzył płomyk lampki; wracając, siliła się rozróżnić choć jakiś punkt w gęstniejących ciemnościach. Jednak wbrew tym wszystkim staraniom wspomnienia na jej spotkanie wciąż płynęły.


Oto garderoba teatralna, oklejona tanimi starymi tapetami na przepierzeniu z desek z nieodłącznym tremo**) i jeszcze bardziej nieodłącznym kolejnym bukietem od podporucznika Papkowa II; oto scena z zakopconymi, przybrudzonymi od kurzu i dotyku, śliskimi od wilgoci dekoracjami; oto wreszcie i ona sama: kręci się po tej scenie, właśnie tylko *się miota*, wyobrażając sobie, że zachwycająco tak gra; oto cała sala teatru, która od strony sceny wydaje się tak strojna, nieledwie wspaniała, a w rzeczywistości jest tandetna, ciemna, ze zbieraniną starych mebli i lożami, obitymi wyleniałym malinowym pluszem. I wreszcie ci ober-oficerowie, rotmistrzowie, podchorążowie bez końca jeden za drugim... Potem ten ich hotel z woniejącym  korytarzem, słabo oświetlony przez kopcącą lampę naftową; jej numer, do którego zawsze po spektaklu pędem wpadała, by się przebrać na kolejne imprezy, numer z nigdy nie zasłanym łóżkiem, z umywalką pełną brudnej wody, z walającym się na podłodze prześcieradłem i zapomnianymi na oparciu fotela kalesonami; dalej ta sala bankietowa, z zapachami kuchennych swądów, z nakrytym pośrodku długim stołem; kolacja, kotlety przybrane zielonym groszkiem, gęsty tabaczny dym, ludzki gwałt, wybuchy śmiechu, ścisk, pijaństwo, rozpusta... I znowu ci ober-oficerowie, szwoleżerowie, kadeci, podporucznicy, rzeka cała...


Takie oto były te wspomnienia, związane z okresem, który kiedyś nazywała czasem swoich sukcesów, swoich zwycięstw sercowych, swej pomyślności...


Za nimi następował długi szereg kolejnych, gdzie główną rolę odgrywała noclegownia, całkiem już smrodliwa, z przemarzajacymi zimą ścianami i chwiejną starą podłogą, z przepierzeniami z desek, ze szczelin których wyzierały błyszczące brzuchy czerwnych pluskiew. A te pijane i pełne bijatyk noce, ci przejezdni właściciele ziemscy, ci hreczkosieje, pośpiesznie wyjmujący z chudego pugilaresu wytarty zielony banknocik, ci kupcy-chwaty, dodający wigoru bliźniaczkom-*aftorkom* nieledwie z batem w ręku... A ten o świtaniu ból głowy, rozsadzający czaszkę, te torsje i rozpacz, rozpacz, od której nie ma ucieczki... I jako finał - Gołowliowo...


...............................................


*) five o`cloc - z angielskiego wieczorna herbatka;


**) tremo - potrójne, trójskrzydłowe lustro, pozwalające siebie obejrzeć dokładnie z każdej strony; straszną ironią tutaj, w tej historii jest to, że obie panny Pogorielskie, widując SIEBIE wzajem dokładnie z każdej strony (oraz w osobie zwierciadlanej siostry), od samego początku swojej kariery wcale SIEBIE nie widziały :( Pytanie: co możesz zrobić, żeby na 100% wiedzieć, jak (naprawdę) wyglądasz i kim (tak w rzeczywistości) jesteś?



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×