Przejdź do komentarzySzipot 2019 cz.2
Tekst 49 z 51 ze zbioru: poważne historie
Autor
Gatunekpublicystyka i reportaż
Formaartykuł / esej
Data dodania2019-10-22
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1067

Wielu ludzi przyjeżdża tu na dni kilka. I jest do przetrwania w tym miejscu zadziwiająco dobrze przygotowanych. Więc wyłazimy z namiotu, a pada deszcz i co wtedy? Powstają więc konstrukcje z plandek rozpiętych między drzewami na skraju polany, pod którymi można rozstawić krzesła, stoliki, palić ogniska. Z bali buduje się ławki – sam biorę udział w tworzeniu takowej. Podstawa wspiera się na dwóch drzewach, a całość ogarnia z dwóch stron ognisko. Nieopodal, nieco wyżej na stoku, ławka zostaje wybudowana wokoło ogniska.

Aby takie konstrukcje powstały potrzebny jest sprzęt. Może w poprzednim tekście pisałem o tej pile, a może nie. Wania przywozi ze sobą piłę łańcuchową ( taką: moja – twoja), z rękojeściami na obu końcach, umożliwiającą cięcie bali o grubości uda dorosłego faceta. Piła daje się spakować do pudełka wielkości dwóch pudełek papierosów. Tym razem przywiózł ze sobą też siekierę, która po odkręceniu siekiery od styliska zawiera w rękojeści piłę szablastą i długi nóż z otwieraczem do konserw i wgłębieniem do cięcia drutu, obie te dodatkowe dokręca się do rękojeści. Po co otwieracz? – u nich wciąż produkuje się konserwy bez kluczyka. Szukam logo wytwórcy, bo to nie jednorazowy wytwór, ale produkcja seryjna. Nie ma logo, a u nas na byle gównie jest logo wytwórcy. Sprzęt lekki i poręczny, choć obuch ma owalny, co utrudnia wbijanie gwoździ.

Przy wielu namiotach, nad ogniskami stoją trójnogi z zawieszanymi kociołkami. Słyszałem też o mini  palenisku, w postaci złożonej wielkości dużej czekolady. Po rozłożeniu 4 dziurkowane blachy na wspornikach umożliwiają przygotowanie posiłku na garści chrustu – tam, a u nas paliwem mogłyby być masowo u nas występujące reklamy.


Łażę do sklepu na dole dwa razy dziennie i widzę zadziwiające rzeczy. Na dróżce prowadzącej ku polanie stos nadpalonych książek. Kto? Po co? Nikt z pytanych nie potrafi mi odpowiedzieć.

Spotykam ludzi z dużego miasta. Idąc na polanę jedzą pizzę. Po to przyjechali w Karpaty, by jeść pizzę?

Spotykam też dwóch Polaków poznanych rok wcześniej. Cześć – cieszę się na ich widok. Oni twierdzą, że są z Kijowa, a potem przyznają, że owszem, udają Ukraińców.

Kiedy odprowadzam Zena na busik do Wołowca i chcę rozmienić banknot 500 gr. – oczywiście najłatwiej to zrobić w kramie z nastojką i winami, trafiam przy nim na wycieczkę tak na oko 15 – to latków. Dostają takie 25 – cio gramowe stakańczyki  do spróbowania, a potem nabywają te półtoralitrowe butle wina z jagód po 70 gr. I nikogo nie kłuje w oczy, że dzieci i alkohol. Mnie też, ja jestem normalny – mając 15 lat już znałem smak alkoholu. Tu nie ma nadregulacji życia społecznego.

A taka butla na stoisku przy drodze tam i z powrotem, tyle że niżej/dalej od polany kosztuje już tylko 60 gr ( czyli niecałe 10 zł). Tam jednak na wystawce stoi  z siostrami i innymi przetworami owocowymi.


Droga pod górę to niezłe wyzwanie. Rowerzyści opancerzeni i przygotowani mijają nas po drodze. Raz w górę, raz w dół. Wobec nonszalancji władz na polanę wjeżdżają i zjeżdżają, i wjeżdżają i jeden z nich to filmuje. Spokojnie, bez problemów się mijamy.

Na dole, we wsi, gdzie sklepy i hotele, jest parking z usługami w okolicy. Wyciąg narciarski, lot motolotnią i wjazd quadem na polanę. Lubię hałas, ale nie jako ryk silnika tego pojazdu koło mojego namiotu, gdy ja zasypiam, jest ciemno i mocno wieczorowo. Tak, nie musisz się wspinać – mogą cię przywieźć. Pewną panią transportowaną do bazy widziałem w ten sposób ze dwa razy. Taki sposób.

Przyjechali też motocykliści i wjechali pod tą górę, a potem rozbili obóz. Potem ktoś tam do nich przyjeżdżał, ktoś wyjeżdżał, a poruszali się oczywiście motorami.

No i w dzień rozpalenia watry przyjechały 3 quady, ale te to raczej służbowo, choć uniformów nie mieli.


Warunki klimatyczne nieco się zmieniły. Całą Europę dopadła susza, więc słyszeliśmy ostrzeżenia o licznym występowaniu żmij. Po drodze życzliwi pytali: jedziecie w góry, do lasu? A macie gumowce? I na polanie, w czasie jednego ze spacerów spotykam młodzieńca ze żmiją w ręku ( żywą). Mówi: ona oczeń wkustna. Daje mi powąchać zwierza – żmija pachnie takim błotem owianym wiatrem.

Potem przejeżdża Petro, lekarz weterynarii. Mówi, że po powrocie czeka go badanie żmij, bo w hodowli prowadzonej nieopodal Lwowa pierwszy miot osiągnął stadium rzeźne i on ma sprawdzić, czy mięso nie ma pasożytów w środku, kleszczy i czy nadaje się do jedzenia. Kto będzie odbiorcą tego mięsa? Dziwi się kleszczom, a ja to sobie i jemu racjonalizuję. Tak, kleszcz co prawda preferuje zwierzęta stałocieplne, ale kiedy taka żmija wygrzewa się na ścieżce, to czy nie osiąga temperatury przy której dla kleszcza staje się atrakcyjna? I może nie żeruje na niej jak na psie przez  dni 3, ale pije z niej przez dni 7? A żmija sobie nie wygryzie kleszcza  i ten jest na takim stworzeniu bezpieczniejszy. Poza tym kleszcz napity na żmii to dopiero musi być prawdziwy charakterniak.

Ostrzegano nas też przed tą malowniczą roślinką, barszczem. I widać go tam naprawdę wiele. Pytam o to Petra, czy skoro ona taka toksyczna, to czy nikt nie pomyślał o jej wykorzystaniu w jakimś pozytywnym celu? Każda nieomal trucizna w małej dawce, małym stężeniu ujawnia jakieś pozytywne działania, miłe aspekty. Nie – odpowiada – barszcz nie ma w sobie nic pozytywnego. Dziś wiemy, że rozpowszechnili ją sowieci. Ukraińcom opowiadano, że to Amerykanie w ramach walki z ZSRR rozpylali jej nasiona. Stonkę i barszcz na nas zrzucali. Taka komunistyczna legenda, bo dziś wiadomo, że taką fajną, szybko rosnącą i nie obawiającą się pasożytów roślinkę sowieci znaleźli w Kazachstanie i postanowili ją spopularyzować jako roślinę pastewną.

W górach jej nie widziałem, ale na nizinach jest jej mnóstwo. Trudno jej nie zauważyć.


Inna pogoda niż rok wcześniej sprawia też, że pojawiają się owady. Komary przyleciały z ciepłych krajów i chcą się zaprzyjaźniać. Potem jednak znikają. Wciąż gdzieś obok jednak kręcą się muchówki, te udające osy. Siedzę przed namiotem i przylatują do mnie zainteresowane moim potem. Pozwalam i to ciekawe jest doświadczenie, gdy taki osobnik siada mi na nodze i tą trąbeczką zlizuje pot  z mojej nogi. A potem następny. I jeszcze jeden. Ale kiedy za tymi muchówkami przylatuje coś wielkiego, może to szerszeń – duże to jest naprawdę – nie daję zgody na bliski kontakt, odganiam.

Rok wcześniej obyło się bez deszczu i bywalcy imprezy mówili, że to rok był pod tym względem niezwykły. Tym razem ze dwa razy przelatuje taki zwilżający deszczyk. Takie nic. Aż  tu w czwartek biją pioruny i z nieba leją się ogromne ilości wody. Siedzimy przy ognisku, gdy przybiega Ira: ratujcie mnie, podmywa mi namiot! Namawiam Wanię i idziemy go jej okopać. Ira jest sama z dzieckiem. Zaraz potem kolejna prośba i też jest to matka z dzieckiem, ale tu już nie trzeba okopywać namiotu, bo ten zalany – wyjmijcie to co najbardziej potrzebne, by u kogoś spędzić noc. No dobra, rzucę okiem na to co tam u mnie słychać. Jasna kurwa! Jestem zalany! I nie mam gdzie się przenieść – nie potrafię o taką przysługę prosić Ukraińców. Wylewam wodę z namiotu, a potem suszę śpiwór i karimatę przy ognisku długo w noc, ale i tak idę spać w mokrym. Afrika radzi: pij dużo, to nic ci nie będzie. Piję trochę, ale i tak spanie w mokrym śpiworze nie kończy się zdrowotnym dramatem. Kiedy pojawia się słońce suszę swoje i do południa jestem wyprowadzony na prostą.

Noc po watrze, z soboty na niedzielę, też przychodzi burza. Słyszę ją i co jakiś czas sprawdzam  stan suchości w namiocie, ale tym razem już bez dramatów. Robert, który krytykował mnie w piątek rano tym razem niechętnie przyznaje, że woda odwiedziła go podczas snu.


Pijesz, palisz i siedzisz przy ognisku, więc rozmawiasz z tymi, którzy też tam siedzą. Albo rozmawiasz przy różnych okazjach. Pytam na przykład Petra o to, czy – nieświadomie, w dobrej wierze, dla ułatwienia, bo takie pamięć podsuwa – używane przez nas, przybyszy z Polski rusycyzmy ich nie wkurwiają? Tak, wkurwiają, lepiej mówcie do nas po polsku. Dla mnie to nie jest żadne rozwiązanie, bo w ten sposób nic się nie nauczę. Tania, przy innej okazji, mówi, że prawie nie rozumie tego co do niej mówię, a Roberta rozumie. Cóż, odpowiadam, Robert ma nieco mniejszy zasób słów, więc łatwiej. Ja ich rozumiem, a czasem nie, domyślam się tylko.

Rok wcześniej pytałem ich o odpowiednik naszej kuciapki, jakieś ich archaizmy. Tym razem zmieniam kierunek indagacji. Tłumaczę na aktualnych przykładach. Oto nieopodal rozbiła się rodzina  z dzieckiem i psem. Pies brzydki, ale wyrazisty, od razu widać, że jest psim odpowiednikiem B. Topy albo Experta z INKWIZYCJI – to nie amant. Początkowo szczeka na wszystkich przechodzących nieopodal swego namiotu, potem już tylko na obcych, mieszkających dalej. Doskonały przykład – dla mnie to czujnik ruchu. Jak to jest po waszemu? Dalnik ruchu.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×