Autor | |
Gatunek | romans |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-09-04 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1001 |

Mirka nawet nie zdążyła zaprotestować, kiedy Leleniukowa zaprowadziła ją do jeszcze jednego baraku. Pomieszczenie było wykafelkowane, czyste, ale zimne. Na szynach przy stropie wisiały haki i łańcuchy.
– No to do roboty!
Pod oknem, na dużym, drewnianym stole z blatem obitym srebrzystą blachą leżała gęś. Zamiast głowy u końca szyi zwisał krwawy strzęp. Mirka zbladła.
– Ma tu dla kurażu, bo nie zwyczajna – Leleniukowa podała jej z uśmiechem szklankę wypełnioną w jednej trzeciej żółtawym płynem.
Mirka wypiła. Chwilę nie mogła złapać oddechu. Pociemniało jej w oczach.
– Hi, hi! Z własnego udoju – zaśmiała się Leleniukowa. – Ma tu fartuch, bo się upapra. Będzie dla narzeczonego na jutro na obiad. Trza sparzyć. Trzyma!
Mirka posłusznie chwyciła ptaka za nogi, a Leleniukowa, trzymając w ręku szlauch polała gęś wrzątkiem z bojlera.
W budynku mieszkalnym śniadanie już było gotowe. Matka zdecydowała, że zjedzą wszyscy w salonie. Posprzątała trochę, znalazła jakiś obrus i rozłożyła na stole.
Jedli chleb z wędliną i sałatką z ogórków i pomidorów, którą znaleźli w słoiku w spiżarce. Sławka usiłowała nakarmić Jagódkę serkiem, kiedy drzwi się otworzyły i wpadł Zdzisio, tupiąc nogami i zostawiając mokre plamy.
– Mamo! Mamo! Głodny jestem! – Przypadł do Sławki.
W pokoju zapanowała cisza.
Sławka przekazała Jagódkę babci, posmarowała kromkę chleba masłem, położyła na to plaster szynki i dała Zdzisiowi. Kiedy chłopczyk gramolił się na krzesło, napychając buzię kanapką, Kazek wziął Sławkę za rękę. Ta popatrzyła na niego ze łzami w oczach. W tym momencie do pokoju wszedł Maciek.
– Dzień dobry!
– Witamy, pozwoliłam sobie trochę tutaj porządzić – powiedziała pani Grajcarzyk.
– I bardzo dobrze!
– Zapraszamy pana na śniadanie. Chyba, że pan już jadł.
– Z przyjemnością.
– Przepraszam, ale myśmy się nie przedstawili. Olgierd Grajcarzyk, moja żona Marta, córka Sławomira z wnuczką Jagódką… narzeczony Sławki, Kazimierz Miłowicz z synem Zdzisławem. A właśnie, gdzie jest Mirka?
– Pani Mirosława pokłóciła się z gęsią i teraz dochodzą do porozumienia – zaśmiał się Maciek. – Maciej Rudawiecki. – Panowie uścisnęli sobie ręce. – To ja jeszcze coś na dobrą znajomość.
Maciek wyciągnął z szafki flaszkę i kilka kieliszków.
– Panie również nie odmówią.
– Ja dziękuję – wzbroniła się Sławka. Inni nie odmówili.
– Państwa zdrowie po tej przygodzie.
– Ciocia jest jeszcze u krówek, musi powyrywać gęsi piórka na poduszki, bo ją podziobały – zaczął opowiadać Zdzisio, kiedy przełknął kanapkę.
– Co ty mówisz? – zdziwiła się pani Grajcarzyk.
– Mocne! – powiedział Kazek.
– Dobre! – ocenił pan Grajcarzyk. – Własne?
– Nie, miejscowe, nierejestrowany wyrób regionalny. Można powiedzieć rękodzieło ludowe. Żubrówka z trawy samodzielnie zbieranej.
– A krówki były? – spytał syna Kazek.
– Krówki, takie duże, czarno-białe.
– Robiły „muuu”?
– Nie, jadły cały czas. Jedna zjadła mi jabłko z ręki.
– Oj! Bałeś się?
– Nie, piłem mleczko od krowy. Pani wzięła garnuszek, pociągnęła za taki woreczek i siknęło mleko. I taką ciepłą bułkę z masełkiem.
– Rozpieści nam pan dziecko – powiedziała Sławka, tuląc cały czas Zdzisia.
– Zawsze tu są takie zimy? – spytała pani Grajcarzyk.
– Mieszkam tu już sześć lat, ale taka burzę śnieżną widziałem po raz pierwszy. Rano przecież nie było śniegu i był lekki mrozik. A to, co było pod wieczór, to jakiś kataklizm.
– Drzewa w lesie powyrywało – wtrąciła Sławka.
– Linie energetyczne są zerwane, maszty telekomów gdzieś pewnie powywracane, mnie rozwaliło elektrownię wiatrową, drugą właśnie włączyłem, więc będzie prąd. Skąd i dokąd państwo jechali?
– Z Druskiennik na Litwie do Krakowa, chcieliśmy przenocować w Augustowie, ale nie dało się dalej jechać.
– Konie już przecierają drogę, za chwilę ruszy traktor i wyciągniemy auto. Mam nadzieję, że odkopią krajówkę do poniedziałku. Państwo aż z Krakowa?
– Tak, a pan stąd?
– Nie, też z Krakowa, ale mam tu niedaleko dalszą rodzinę. Nie mogłem już znieść tego smogu, a tu mi się bardzo podoba. Była okazja wydzierżawić ten majątek… A jestem rolnikiem z wykształcenia.
– A nie kupił go pan?
– Nie było za co, teraz to pomału spłacam. Mój poprzednik splajtował tu na świniach, nie wiem, czy państwo słyszeli o afrykańskim pomorze?
– Coś niecoś.
– Bank mu to zajął. Potem nikt tego nie chciał, kiedy się tu zgłosiłem, dali mi z pocałowaniem ręki. Wolą, żeby ktoś spłacał niż żeby leżało odłogiem. A i praca dla parunastu osób jest.
Rozmowa się przeciągała, kiedy do salonu wpadła Mirka.
– No, wreszcie jesteś, słyszeliśmy, że gęś cię napadła – zaśmiał się pan Grajcarzyk.
– To mnie napadła, ciocia mnie broniła – powiedział zgodnie z prawdą Zdzisio.
– Napadła, napadła, nie przypuszczałam, że taki ptak może być taki silny. Wywróciła mnie i uszczypała w rękę. Przez kurtkę, a mam siniaki. Ale to był największy błąd w jej życiu. Ta-dam! – I dumnie wyciągnęła z worka na plecach oskubaną i wypatroszoną gęś. – Sama skubałam. Będzie jutro na obiad. Zaraz się biorę za pieczenie.
– Coś ty, dziecko! To trzeba umieć.
– Najpierw chyba powiesić na mrozie, żeby skruszała – dorzucił ojciec.
Liczba ekspertów od przyrządzania gęsi rosła, ale Mirka przerwałą dyskusję.
– Pani Leleniukowa dała mi przepis, spróbuję. Panie Maćku, mogę?
– A pewnie!
– W ogóle pani Leleniukowa dużo mówiła. I ciekawie.
– Coś ty taka rozentuzjazmowana!
– Mikstura Leleniuka działa, domyślam się. – Śmiał się Maciek. Ale panie Kazimierzu, my tu gadu-gadu, a droga przekopana, chodźmy do pańskiego auta.
Przed domem stał traktor.
C.d.n.
oceny: bezbłędne / znakomite