Przejdź do komentarzyDziedzictwo karłów - część 1
Tekst 2 z 9 ze zbioru: kociopisarz
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2021-04-16
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń803

Dziedzictwo karłów



Mała dziewczynka o przerzedzonych włosach, z zapadniętymi oczami, zaczyna wyliczankę.

- Na bagnie, ten, kto przez nie przejdzie, ten nie wpadnie, kto ugrzęźnie ten przepadnie. Raz, dwa, trzy, na kogo wypadnie, na tego bęc!

Czyje to dziecko? - pytają uczestnicy tej podłej wyliczanki. To nie dziecko – ktoś odpowiada.


Pierwszy dzień w nowej pracy zakończył pewien cykl w moim życiu. Podczas wszechogarniającej nudy, pewnego dnia mijającego roku, wydawałoby się zwyczajnej nocy, gdy moje ciało odpoczywało, a mózg pogrążony był w dziwnej fazie snu. Udało mi się zapamiętać z niego pewne słowa, które stały się niczym pochodnia oświecająca mroczne zakręty podświadomości,

i bez żadnych ceregieli, po przebudzeniu, wzięłam długopis i zaczęłam pisać.

Jak małe dziecko, lub świr podczas terapii, bazgrałam słowa na papierze i tworzyłam zdania, pod dziwnym przymusem. Wypływało ze mnie „coś”, jak lawina z wulkanu.


Zanieczyszczenia unosiły się z wiatrem, powietrze stawało się coraz cięższe. A ja, z dnia na dzień, oddalałam się od toksycznych pyłów i lotnych gazów. Znalazłam się po drugiej stronie wulkanu, gdzie czekała na mnie nowa przygoda, tym razem na bardzo podmokłym, grząskim terenie.


I tak z artystycznego azylu, przedostałam się do świata realnego, z koronawirusem w roli głównej. Bo jakby mogło być było inaczej w szpitalu, gdzie właśnie podjęłam pracę. Pierwszego dnia, gdy weszłam do szpitala, nie pomyślałam nawet przez chwilę, by zadać to proste pytanie: „Dzień dobry, czy krąży tu koronawirus?”

Szpital jest bardzo stary, nieklasyfikujący się do standardów unijnych. Ale co mi tam; ja byłam zmotywowana i z przymrużeniem oka patrzyłam na te niedoskonałości. Nawet ogromne, podłużne pęknięcie wzdłuż ściany pod sufitem, na sali gimnastycznej, wydawało mi się niczym modernistyczna półka na karteczki i gdybym tylko miała drabinę, mogłabym tam ukryć swoje tajne notatki.

Stoły do rehabilitacji obleczone były za dużymi białymi prześcieradłami w odcieniu szarości, które zwisały z nich jak wole bawoła. Pod nieobecność mojego kolegi zajrzałam pod jedno z nich. Znajdowały się tam, w dużej ilości, ziarenka ziemi i piasku, przechowywane niczym pamiątka z egzotycznej podróży.

Na korytarzach w szpitalu miejsca wystarczyłoby w sam raz dla kilkunastu wypasionych szczurów lub dwóch psów Husky w zaprzęgu.

Szpital ten kojarzył mi się z jakimś dziwnym, tajnym wyścigiem, lub podróżą w nieznane dookoła własnej osi, niczym kolejka elektryczna. Ktoś trzymał joystick i naciskał guziczek a pociąg pędził, mknął gdzieś i po coś. Od czasu do czasu zwalniał i zatrzymywał się na stacji, gdzie bezszelestnie wysiadali podróżni. Z tej pędzącej, bezdusznej maszyny śmierci, unosił się biały dym, którego nikt, nigdy w tym szpitalu nie widział.

Kolega po fachu, rehabilitant Petejro, zapoznał mnie z obsługą programu komputerowego, wytłumaczył i pokazał, co trzeba robić wagonie śmierci, inaczej zwanym oddziałem rehabilitacyjnym. I wszystko wydawałoby się takie piękne; pierwszy dzień w pracy, miła atmosfera, profesjonalna kadra. Czy coś mogło to nagle zepsuć? Ależ skąd pani rehabilitantce takie rzeczy przychodzą do głowy? Jak, w taki piękny dzień można myśleć o niepogodzie?


Promienie słońca muskały mi jeszcze zdrowe policzki, przypudrowane markowym pudrem. Posuwistym krokiem pokonywałam wąskie korytarze szpitala-wagonu i poznawałam swoich pacjentów-podróżników, do których chodziłam pierwszego dnia pracy, z brodatym Petejro. Koniuszek jego siwej brody był cienki, jak mysi ogonek, który spoczywał na rękojeści wyrostka mostkowego, a swą szerokością przykrywał jabłko Adama na szyi. Broda mojego kolegi dodawała mu lat i zapewne była łapaczem lub siedliskiem koronawirusa.

Około południa, w przedziale numer 102, znalazłam pacjenta podróżnika, leżącego na podłodze, wołającego o pomoc. Weszłam do przedziału i po wstępnych oględzinach, zorientowałam się, że podróżnik nie zrobił sobie krzywdy.

Z pomocą opiekunek, podniosłam dziadka z połogi i posadziłam w fotelu. Po krótkim czasie podróżnik znowu puścił się w rejs, a pociąg wciąż kręcił się po swoim torze. Dziadek podróżnik-wędrowniczek, na pierwszym lepszym zakręcie, tracił równowagę i lądował na ziemi.


Po południu, na zebraniu, na którym omawialiśmy naszych pacjentów, dowiedziałam się, że dziadek podróżnik-wędrowniczek ma potwierdzonego koronawirusa. Dziewczyny spojrzały na mnie bardzo wymownie, jakby już widziały wirusa, który spoczywał na moim lewym barku i bezczelnie machał nogami, by zwrócić na siebie uwagę.

Koronawirus był siłą napędową i motorniczym pociągu, który ustalał rzeczy wedle swojego widzi mi się. Nikt tutaj nie wiedział o pędzącym pociągu.

Białe ręczniki i pidżamy, ułożone w kosteczkę na mobilnym stoliku, w wąskich korytarzach, roznosiły plotki, które nie wiedząc czemu, trafiały właśnie do mnie.


Dowiedziałam się, między innymi, że świat czeka nowa pandemia, ewenement na skalę światową; pojawi się nieznana dotąd ludzkości, wiruso-bakteria, która zwać się będzie V-Bac 2021.

Informacje te docierały do mnie, po czym wylatywały z pędzącego pociągu, przez malutkie, otwarte okienka.

Nikt mnie tu nie uprzedził, że ja też będę pacjentem-podróżnikiem tej kolei. Przecież zostałam zatrudniona jako obsługa podróżujących, do cholery jasnej!


Wagony były szaroczarne, sufity kremowe, ze świecącymi diodami, które mieniły się niczym gwiazdy, jedne świeciły całą długością fali, a inne nagle gasły. Przedziały, w większości, były dwuosobowe. Tylko podróżująca elita zajmowała jednoosobowe kabiny, za uiszczeniem dodatkowej opłaty. Piętro niżej krążył wagon znacznie dłuższy, przeznaczony dla większej liczby towarzyszy podróży.

Na drzwiach w przedziałach, w których przebywali zakażeni, widniał rysunek z żółtym trójkątem, w którym narysowane były dwie myjące się ręce.

Po obiedzie dziadek podróżnik-wędrowniczek, którego podnosiłam z podłogi, został przywiązany do swojego fotela, by nie roznosił zarazy, podczas swoich pieszych podróży donikąd.

Na jego drzwiach pojawił się rysunek z dwoma myjącymi się rękami.

Na drugi dzień, na moim oddziale, a jego wagonie, było już osiem zakażonych pasażerów. W większości pacjenci mieli gorączkę i kaszel, a jedna podróżniczka miała typowe objawy choroby lokomocyjnej; mdłości i wymioty. Piętro niżej, w większym wagonie, zarażonych było już dwadzieścia siedem osób, w tym kilka z obsługi pociągu.


Wszyscy z obsługi nosiliśmy maseczki, lecz nikt nie miał dodatkowych zabezpieczeń w postaci rękawiczek, kombinezonów i innych środków ochrony osobistej. Wszędzie natomiast znajdowały się środki dezynfekcyjne do mycia rąk. Każdy przyjmował je za najlepszy środek do walki z koronawirusem.

Mycie rąk można tu było porównać do czynności kompulsywnych. Szorowaliśmy swoje dłonie, wchodząc i wychodząc do wagonu, przedziałów, a gdy nagle zabrakło środka myjącego, to niektóre dziewczyny i tak szorowały ręce na sucho, nie zdając sobie z tego sprawy. Gdy ktoś zwrócił im na to uwagę, wybuchały śmiechem, po czym płakały mówiąc „Czuję się jak maszyna, automat”.

Na oddziale znowu zaczęły siać zamęt ręczniki i piżamy. - Co ty tu robisz? - usłyszałam stłumiony głos, który jak echo wracał i budził niepokój.

- Przecież nie masz żadnych szans z koronawirusem, bez dodatkowych środków ochronnych. Będziesz musiała nas nosić jako tarczę antycovidową – żałośnie przemówiła piżama, przeznaczona dla pacjentów podróżników. Właśnie te piżamy, białe w niebieskie groszki, zapinane na srebrne napy, służyły nam jako środki ochrony osobistej, a na koniec ceremonii antycovidowej musieliśmy zarzucić jeszcze fartuch plastikowy, fason à la kuchenny.

Jak miło było patrzeć w domu na ekran telewizora, gdzie pokazywali inne szpitale we Francji, w których personel medyczny, od stóp do głów, zabezpieczony był w środki ochrony osobistej. Pewne jest, że mojego szpitala nigdy nie pokażą w telewizji, chyba, że wyjdzie na jaw pędzący w kółko pociąg, znajdujący się na moim oddziale.


Dostałam nowe zlecenie na rehabilitację dla nowej podróżniczki Madame Buderne, która przebywa w naszym wagonie od kilku dni. Cierpiała na achondroplazję, czyli karłowatość i wiele innych chorób współistniejących, m.in. zaburzenia pamięci i funkcji poznawczych. Motywem przyjęcia do szpitala były powtarzające się upadki.

Nie marnowałam czasu i czym prędzej udałam się do Madame Buderne. W wąskim korytarzu dostrzegłam bardzo małą osóbkę, stojąca przed swoim przedziałem. Była to karlica, Madame Buderne, mierząca 130 cm. wzrostu, z dziewczęcą twarzą kontrastującą bardzo ze swoim wiekiem.

Włosy miała czarne, przerzedzone, z mnóstwem kołtunów, z których jeden stał na baczność na czubku jej głowy i wyglądał jak mała antenka. Dwie malutkie, niebieskie kule podtrzymywały jej gruszkowate ciało.

Karlica powiedziała mi, że była kiedyś w Polsce i odniosła wrażenie, że to dziki kraj. Uśmiechnęłam się i zapytałam, kiedy to było. Karlica zmarszczyła swoje czoło, aż przerzedzona, tłusta grzywka lekko drgnęła:

- Myśli mi się o wiele lepiej, kiedy świeci księżyc – odpowiedziała na odczepne.

Od czasu do czasu spotykałam karlicę, przemieszczającą się po wąskich korytarzach. Chód jej przypominał stąpanie kaczki, a odległość z jej przedziału do restauracji-warsu pokonywała w dwadzieścia minut

Wszyscy podróżujący mieli zakaz opuszczania swoich przedziałów, co najmniej przez tydzień. Madame Buderne niestety tego nie pamiętała, nie mogła również nigdy odnaleźć swojego przedziału. Za każdym razem, gdy błądziła, ktoś musiał ją odprowadzać.


Pewnego razu, gdy spotkałam ją zagubioną, tuż przed drzwiami wyjściowymi, zapytała mnie znienacka, czy zwróciłam uwagę na jej zniekształcone stopy.

- Nie – odpowiedziałam.

- Stopy moje wyglądają jak płetwy, bo dużo chodziłam po bagnach.

- A gdzie Pani pracowała? - zapytałam, by zmienić temat.

Pracowałam przez 30 lat w Telbune

- A czym się Pani zajmowała?

- Robiłam to co inni ludzie, a potem poszłam na emeryturę. Dzisiaj jestem bardzo zmęczona, bo w nocy, chodząc po korytarzach pomyliłam się w wyliczance.

- W wyliczance? - zapytałam zdziwiona.

- Tak, w wyliczance. Ale z tego, co pamiętam, pani sala gimnastyczna była jedynką.

- Moja sala była jedynką?! - otworzyłam ze zdziwienia szeroko oczy.

- Proszę się nie martwić, bo źle jest tylko wtedy, gdy wypadnie czwórka.

- Czwórka? A w co Pani gra?

- To jest bagienna wyliczanka. U dziadka podróżnika-wędrowniczka wypadła właśnie czwórka, ale muszę to jeszcze sprawdzić, bo myślę, że wczoraj pomyliłam się w liczeniu.

Zatrzymałam się, by dojść do siebie, a karlica człapała do przodu. Dogoniłam ją, odprowadziłam do jej przedziału i pożegnałam się.

- Do widzenia – odpowiedziała Madame Buderne najczystszą polszczyzną. Odwróciłam się na pięcie.

- To Pani zna język polski? Karlica uśmiechnęła się lekko i zniknęła w swoim królestwie.



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×