Przejdź do komentarzyJeden dzień
Tekst 2 z 3 ze zbioru: Opowiadania
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2025-05-26
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń52

Czym jest poranne wstawanie? Oddaniem się w ręce tej kościstej jędzy, głaskaniem po bolącej skroni. Poranne wstawanie to wystrzał z armaty – ogłuszający, dezorientujący. Porwanie ze światów szczęśliwości, z krain nieograniczonych możliwości, gdzie każdy jest bohaterem, gdzie jesteś tym, kim myślisz, tym, kim czujesz. Wyrwany brutalnie, bez skrupułów.

Budzę się o szóstej rano. Zawsze wstaję o tej godzinie. Nie chcę tracić czasu, nie chcę tracić dnia, który może być tym ostatnim. Jednak nie otwieram oczu. Boję się, że ona tam jest – chce mnie zabrać ze sobą, objąć, przytulić. Wyciągam ręce, by sprawdzić, czy tam jest. Wymachuję moimi spracowanymi, ciężkimi dłońmi we wszystkie strony. Macam przestrzeń. Dotykam gęstego powietrza. To nie wystarcza. Nie dotykam jej, lecz ona może tam być – niematerialna. Wytężam węch. Śmierć ma swój zapach – powietrza po wystrzale armatnim, nieprzekwitniętej wody w gęstwinie wodorostów, zgniłych liści. Czuję biel pościeli, zapach schyłku nocy. Kończy się sen, a zaczyna życie. Jeszcze jej nie ma. Jest blisko, bardzo blisko. Jednak to jeszcze nie ten czas. Mam kilka chwil, by nadal pozostać w świecie nieprzeniknionych dźwięków zaśniedziałej trąbki.

Otwieram oczy. Chwilę patrzę w sufit, by przyzwyczaić wzrok do światła słonecznego. Kolejny dzień – cud nad cudy. A może to nie kolejny cud, lecz koszmar nad koszmary? Żyję, choć nie wiem, czy chcę żyć. Wolę śnić, latać w chmurach, mieszkać na podniebnych wyspach pełnych drzew, uginających się pod ciężarem słodkich, plamistych owoców. Sen jest życiem, a życie jest koszmarem. Często tak myślę, gdy budzę się po pięknym śnie, po moich bohaterskich wyczynach, po miłosnych podbojach, uczuciach najwyższych. Leżę wtedy na plecach, przypominam sobie sen i układam jego dalszy ciąg. Staję się pisarzem tworzącym dzieło życia – a może lepiej: dzieło najpiękniejszego snu. Ech, ile przemierzyłem już krain, ile miłości mnie spotkało. Chciałbym tylko śnić, zatopić się w tę oniryczną krainę. Włóczyć się po bezdrożach i w końcu spotkać nieosiągalnego Godota – powiedzieć do Didi i Gogo, że on się zjawił, jest przy nas.

Wstaję. Teraz należę do świata żywych. Zdejmuję z siebie noc i zakładam codzienność. Wskakuję w wytarte spodnie, zakładam biały podkoszulek i flanelową koszulę. Skarpetki muszę zacerować. Igła i nici znajdują się w blaszanym pudełku po indyjskiej herbacie. Nawlekanie nitki – lekcja cierpliwości. Nakładam skarpetkę na dłoń, wbijam igłę w materiał i zaszywam tę dziurę, która się wytarła, którą wychodziłem. Zaszywam kilometry wędrówek po manowcach, setki obrazów, ludzi poznanych, słów, myśli i uczuć – tych, co wiercą dziurę nie w skarpecie, nie w ciele, lecz w sercu. Co dzień próbuję zszywać to poranione serce, jednak gdy tylko wychodzę do ludzi i próbuję żyć, te szwy puszczają, a krew rozlewa się po całym ciele, mieszając z sokami trawiennymi i zżerając ciało od środka. Marny ze mnie szwacz. Gdyby tylko pojawiła się ta, która jest wirtuozem, i zszyła moje rany... Ach, jakie to wtedy byłoby szczęście. Poranek byłby snem – budziłbym się, otwierał oczy i patrzył na nią, na mój cały świat. I byłoby życie. Tak, prawdziwe życie, a nie daremna ucieczka przed tą czarną jędzą, która czyha na mnie za każdym zakrętem. Nasze ciała złączone w jedność. Jedno słońce, jedno życie, jedno szczęście. Nieprzerwany sen.

Gotowy do poszukiwań sensu, otwieram drzwi i ruszam do tak zwanego świata. Bez śniadania – choć mówią, że to najważniejszy posiłek dnia. Ja natomiast nakarmię się liściastym powietrzem, śpiewem leśnych ptaków, szumem północnego wiatru. To mi daje siłę. Nie potrzebuję frykasów. Wystarczy zapach wiosenny i uśmiech życzliwego człowieka. Jestem wtedy syty.

Wychodzę z domu, a raczej z mojej tymczasowej kwatery. Mieszkam u znajomych, w ich domku letniskowym. W nocy jest strasznie zimno. Śpię pod dwoma kocami, lecz gdy się przebudzę, czuję, jak chłód wkrada się pod kołdrę i zdziera ze mnie resztki promieni słonecznych, tak skrzętnie zbieranych i ukrywanych za dnia.

Tak więc wychodzę. Przekraczam próg mojego tymczasowego domostwa. Wchodzę w kolejny dzień. Słońce jeszcze zaspane, delikatnie muska moją skroń. Idę po wydeptanej, leśnej ścieżce. Skręcam w głęboki, gęsty las. Nie wiem, dokąd idę, nie wiem, gdzie chcę dojść. Byle dalej – tam, gdzie mogę znaleźć ten tajemniczy i ponoć niezwykle piękny kwiat paproci. Ptaki wyśpiewują pieśni pochwalne na cześć wstawania nowego, starego słońca. Ja natomiast odliczam godziny do jego zachodu i wędrówki w fantasmagorie. Idę, żując skórkę chleba znalezioną na dnie torby. Mijam stary, rozłożysty dąb, który zapewne pamięta lata wielkich monarchów. Słyszę szum strumyka i czuję, jak pali mnie pragnienie. Podążam za wołaniem źródlanych duszków. Czysta, chłodna woda. Nachylam się i smakuję orzeźwienia. Gaszę pożar ciała. Och, jaka ulga. Czuję życie. Jestem – w końcu jestem. Czuję to, czuję siebie. Życie dociera do opuszków. Budzę się ze snów starożytnych. Mam ochotę wskoczyć do tej życiodajnej wody i pluskać się jak dziecko – beztrosko i radośnie. Cudne poranki przypominające zmartwychwstanie.

Ruszam dalej. Nadal nie wiem gdzie, dlaczego i dokąd. Obudziłem się ze snu, lecz jeszcze nie obudziłem się z niepewności, z zawieszenia między światami. Świat jest piękny – to wiem. Codziennie zachwyca mnie jego nadzwyczajność, różnorodność, nieopisywalność. Jestem częścią tego świata, lecz źle wkomponowanym elementem, który szpeci obraz, wprowadza wrażenie dysharmonii.

Wracam. Czuję wyczerpanie i głód. W mojej tymczasowej kwaterze czekają na mnie ziemniaki upieczone w żarze ogniska. Przysmak nad przysmaki. Odrobina soli, trochę masełka i rozpływam się w powietrzu. To jest mój cały posiłek. Więcej mi nie potrzeba. Potem kubek herbaty i brat śmierci – sen. Lecz przedtem codzienny rytuał. Spisuję na śnieżnobiałej kartce zdanie opisujące dzień, a raczej czas, z którym walczyłem. Zawsze jest to dla mnie problem. Tyle myśli plącze się w głowie. Udało się przeżyć kolejny dzień – sukces. Ale czy na pewno przejście przez kolejny dzień jest sukcesem? Sam już nie wiem. Czy lepiej żyć, czy oddać się w ręce tej zakapturzonej jędzy, czyhającej na moje potknięcie? Jaki był ten dzień? Jakie zdanie najbardziej do niego pasuje? Zapisuję na kartce: „Otulony w niepewność otwieram drzwi do zlęknionej duszy.” Czytam kilka razy moje zapisane myśli. Podpalam słowa i zamykam dzień.


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Szymon Słupnik Starszy z wysokości swojej
osiemnastometrowej platformy w pobliżu Aleppo, na której przez czterdzieści lat wiódł był żywot pustelnika, nawoływał: "Bracia! Cierpliwie znoście zgryzoty i niedole, aby uniknąć wiecznej męki!"
© 2010-2016 by Creative Media
×