Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2025-09-04 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 31 |

Bujał się w głębokim, skórzanym fotelu, patrząc z uwagą na fotografię, otoczoną brązową ramką, o postarzanym, rustykalnym uroku. Zdjęcie przedstawiało uśmiechniętą od ucha do ucha kobietę, tulącą do siebie dwóch chłopców w podobnym wieku. Jack z wolna przesunął opuszkami palców po cienkiej szybce, drewnianej ramki. W oczach kobiety było widać ogrom szczęścia i nieskończoną, matczyną miłość, którą darzyła tych dwóch, małych urwisów u swojego boku. Za nimi roztaczał się błękit oceanu. To on robił to zdjęcie, równo dwadzieścia lat temu. Szmat czasu, a miał wrażenie, że wrócili z wakacji w Long Beach najdalej, kilka dni temu. Powrócił myślami do tamtych chwil, niezmąconych smutkiem, żalem ani złością. Byli po prostu szczęśliwi.
Siedział w przestronnym gabinecie swojej kancelarii. Czekał na spotkanie z klientem, które miało się odbyć, dopiero za dwie i pół godziny. Mimo to poprosił Briana, aby nie łączył żadnych rozmów, nie miał zamiaru pracować. Odpoczywał. Ukrywał się przed rodziną i resztą świata. Potrzebował chwili dla siebie.
Odchrząknął głośno, jakby pełen zakłopotania, kiedy poczuł charakterystyczne pieczenie w kącikach oczu. Szybko zamrugał kilka razy, ścierając pojedynczą łzę, która zaczęła spływać po prawym policzku. Nie mógł pozwolić sobie na słabość, nie teraz, musiał być silny. Ostatnie wydarzenia w domu przerosły wszystkich, lecz on jako przykład przezornego ojca, był zobowiązany stanowić fundament rodziny, która na jego oczach sypała się jak domek z kart. Musiał działać, nie miał czasu na roztkliwianie się nad swoją osobą.
Wczorajsza rozmowa z Ethanem przebiegła nad wyraz spokojnie, wzorowo trzymał nerwy na wodzy. Syn mówił, on słuchał. Nie krzyczał, nie oceniał, pokornie przyjął wszystkie informacje do wiadomości. W porównaniu z górą, z którą walczyli, problem zdrady Elizabeth z Ethanem, był tylko kamykiem, który wypadł mu z buta. Jeszcze tego samego dnia, zachował zimną krew w rozmowie z niewierną narzeczoną i dał czas na wyprowadzkę. Dlatego tutaj siedział, w czasie kiedy Beth pakowała walizki. Miał nadzieję, że kiedy wróci do domu, jej już nie będzie.
Przerzucił wzrok na telefon komórkowy pozostawiony na blacie biurka, który zaczął głośno wibrować, psując błogą ciszę. Wyłączył dźwięki z tego samego powodu, dla którego zamknął się tutaj na klucz - potrzebował przerwy. Nie odebrał przychodzącego połączenia, więc dwie minuty później, po raz ósmy, znów ekran się podświetlił, na całej szerokości pojawiło się zdjęcie nestora klanu i telefon zaczął irytująco drgać, kręcąc się wokół własnej osi. Cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o wytchnienie od rodziny…
***
Samantha Evans była ostatnią osobą, której spodziewał się na kanapie w swoim salonie. Kiedy stanął w progu, gwałtownie poderwała się z miejsca, zupełnie jakby czekała właśnie na niego.
– Dzień dobry. Jakieś wieści o Audrey? – zapytał, patrząc wyczekująco. Nie znał innego powodu, dla którego mogłaby się tutaj pojawić. Kobieta się przywitała, nieśmiało patrząc mu w oczy.
– Niestety nie… – powiedziała ze smutkiem w głosie. – Dlatego twój tata zaoferował… ma znajomego, który specjalizuje się w takich przypadkach. Ktoś na… kształt… detektywa… – dukała.
Zachowanie Sam zdradzało, że zwrócenie się do nich o pomoc było dla niej sporym ciężarem. Niepotrzebnie. Na szczęście w tej kwestii, cała rodzina była zgodna - jeśli, dzięki swoim koneksjom mogli przyczynić się do czegoś dobrego, nie wahali się udzielić wsparcia.
– Jasne, to dobrze, że możemy jakoś pomóc… – podsumował, jednocześnie uwalniając ją od krępujących tłumaczeń. Samantha odetchnęła z ulgą.
– Taty nie ma? – spytał, odwracając się za siebie, jak gdyby spodziewał się, że mężczyzna za chwilę do nich dołączy. Nie bardzo miał ochotę dotrzymywać jej towarzystwa. Bolesne skurcze żołądka, które trwały już od kilku minut sprawiały, że stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Myślał wyłącznie o tym, aby zażyć środki przeciwbólowe i położyć się do łóżka.
– Ma jakieś ważne spotkanie z klientem w kancelarii. Zostałam tutaj, bo chciałam… Matt, nie mieliśmy okazji szczerze porozmawiać…
– Pani Evans – nieuprzejmie wszedł jej w słowo. – Samatho… – poprawił się szybko, przypominając sobie, że wczoraj przeszli na „ty”. – Nie mam nic więcej do powiedzenia. Uznajmy ten temat za zamknięty, dobrze?
Kobieta zmarszczyła brwi. Chłopak starał się tego nie pokazywać, ale był już mocno zdenerwowany. Spróbowała podejść go od innej strony.
– Wiem, że w ostatnim czasie sporo się dzieje. Twoja choroba, teraz ta sytuacja. Dużo przeszedłeś… może chciałbyś o tym porozmawiać?
Matthew powoli wypuścił powietrze z ust. Poczuł się niezręcznie, Samantha wchodziła na grząski grunt.
– Nie, dziękuję… – Mięśnie wokół żuchwy mechanicznie się zacisnęły, sprawiając, że było słuchać cichy zgrzyt zębów.
– Nigdy nie zastąpię twojej mamy, ale może mogłabym cię jakoś wesprzeć, wysłuchać, służyć radą…
Zdanie zadziałało jak katalizator. Na powrót obudził się w nim zgorzkniały mizantrop, czerpiący ponurą radość z odtrącania życzliwych dłoni.
– Sam, trochę się zagalopowujesz… – warknął, zaczynając porywczo gestykulować. – Nie obraź się, ale twoje rady są zbędne. Jesteś ostatnią osobą, która powinna się o mnie martwić. Świetnie radziłaś sobie z tym przez dwadzieścia cztery lata, co się zmieniło? Nie jesteśmy rodziną i to się nigdy nie zmieni. Prawdę mówiąc… – nakręcał się – po waszym wyznaniu nic się nie zmieniło. Moją matką zawsze była i będzie Jessica Patterson. Nigdy w swoim, zdecydowanie zbyt krótkim życiu nie dała mi odczuć, że nie jestem jej dzieckiem, a niewątpliwie dawałem jej ku temu wiele powodów. Zbyt wiele. Była zdolna do poświęcenia, do którego ty nigdy nie będziesz. Nie wiem czy zrobiła to z miłości do ojca, czy z innego powodu. Wychodzi na to, że była jebanym aniołem. Może weź z niej przykład i skup się na poprawie relacji z córką, która cię nienawidzi, zamiast przychodzić tutaj… w sumie po co? – przeszył ją wzgardliwym spojrzeniem. – Liczysz na to, że będziemy wspólnie spędzać święta, a latem śpiewać przy ognisku Kumbaya? Czego chcesz? Rozgrzeszenia? To nie do mnie!
Minęła dłuższa chwila, nim Sam odpowiedziała. Jej oczy wyraźnie się zaszkliły, ale dumnie przyjęła wszystkie ciosy, nie spuszczając głowy nawet na milimetr.
– Nie oczekuję, że mi wybaczysz… podjęłam taką decyzję, jaka wydawała mi się wówczas najsłuszniejsza. Wiedziałam, że twój tata lepiej cię wychowa, nawet samotnie i zapewni wszystko, czego ja nie byłam w stanie…
– Aaa… nie no, jak tak to spoko! Nie było tematu! Gorzej jakby trafiło na bezdomnego, co nie? – rzucił prześmiewczo.
Znów nastała cisza, w czasie trwania której Samantha się zamyśliła.
– Masz rację. Niepotrzebnie próbuję zaklinać rzeczywistość – odrzekła ze stoickim spokojem. Następnie zabrała swoją torebkę i po prostu wyszła.
Matthew stał bez ruchu, ciężko oddychając. Nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć dlaczego zachował się w ten sposób. Przecież ona chciała tylko porozmawiać. Ból był już nie do wytrzymania. Może dlatego się na niej wyżył.
– Kurwa! – przeklął na głos, wymierzając solidny kopniak w stojący na jego drodze podnóżek.
***
Ostre światło zachodzącego słońca wpadało przez otwarte okno. Zasłonił oczy dłonią, próbując się podnieść. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem, bo mięśnie były zbyt wiotkie. Za drugim razem usiadł, ale przyjemny błogostan ponownie otępił jego zmysły i szybko wrócił do pozycji horyzontalnej. Leżąc na wznak, spojrzał na wibrujący telefon. Uruchomił aplikację, w której otrzymał wiadomość od doktora Millera z potwierdzeniem wystawienia recepty. Wybrał numer telefonu ojca. Umówili się, że w drodze powrotnej ze spotkania z klientem wstąpi do apteki i wykupi lek przeciwbólowy, który właśnie się skończył, a tego dnia Matt potrzebował go bardziej niż zwykle. Jeden sygnał, drugi i jeszcze kilka – poczta głosowa. Zaklął pod nosem, rzucając smartfon na łóżko.
Ucieszył się ze swojej zapobiegliwości. W czeluściach szafy znalazł jeszcze kilka zakamuflowanych skrętów, dzięki czemu mógł się teraz cieszyć stanem błogiego odrętwienia. Stłumiony odgłos dał mu znać, że otrzymał kolejne powiadomienie lub smsa. Spojrzał na wyświetlacz.
– Ja pierdolę… na dziś koniec – przetarł oczy, chichocząc pod nosem. Już dawno nie doświadczył halucynacji. Telefon ponownie zaczął dygotać. Chłopak powoli przeliterował nazwę nadawcy i tekst pod spodem. Kilka minut później, wciąż wpatrywał się w wiadomość, zastanawiając się, czy jest prawdziwa. Urządzenie niespodziewanie zaczęło drgać rytmicznym tempem. Na ekranie pojawiła się wielka ikona słuchawki oraz imię i nazwisko, które doskonale znał.
– Cześć… tak… dobrze… zaraz będę… do zobaczenia, cześć. – Rozłączył się, przesuwając ręką po głowie. Jeśli to też były omamy, pierwszy raz miały tak realistyczny przebieg.
***
– Siostro z innego ojca! – Matthew rozpostarł ramiona, mocno całując dziewczynę w policzek, niczym rodowity Włoch na powitanie w gronie rodziny. Audrey się skrzywiła i odsunęła, przepuszczając go w drzwiach.
– Czyli wszystko już wiesz… – spostrzegła, z niesmakiem wycierając twarz.
Chłopak spojrzał na nią urażonym wzrokiem.
– Brzydzisz się własnego brata? – rzucił półżartem. – Daj spokój, wyszliśmy z tego samego łona. Co w rodzinie to nie zginie. Są kraje, w których nasz wybryk jest bardziej legalny aniżeli to, co pewnie teraz robi twój były ze swoim chłopakiem w jego lofcie…
– Matt… – Audrey zakryła oczy dłonią, wydając z siebie przeciągły jęk. Wiedziała, że to niemożliwe, ale robiła wszystko, aby wyrzucić z pamięci ich ostatnie spotkanie w barze. To, co robili Tim i Jeremy za zamkniętymi drzwiami mieszkania, również jej nie interesowało.
– Gdzie byłaś, jak cię nie było? Cały czas tutaj? – zapytał, z pełną swobodą kierując się do lodówki. Nie czuł skrępowania, bo znał to miejsce jak własną kieszeń. Audrey pomieszkiwała u Tima, który już jakiś czas temu przeprowadził się do Jeremiego.
– U kuzynki w Fort Collins. Moja mama nawet nie wie, że mam z nią kontakt. Musiałam wszystko sobie poukładać w głowie…
– Jechałaś… dwadzieścia godzin w jedną stronę żeby sobie pomyśleć? – zdumiewał się, zabierając z półki plastikowe pudełko z dwiema kanapkami w środku. – Mogę? – Uniósł przedmiot, pokazując jej swoje znalezisko. Dziewczyna przytaknęła. – Po paleniu robię się strasznie głodny…
– Jesteś… zjarany?! – Zlustrowała go wzrokiem pełnym niedowierzania.
– Mam medyczne uzasadnienie – odpowiedział, podnosząc ręce do góry jak zbir, do którego policjant mierzy z broni.
Audrey się zaśmiała, krzyżując ręce na piersi.
– Tak, na pewno… jaskra?
– Rak.
Chciała znów parsknąć, ale poważna mina Matthew sprawiła, że momentalnie się opanowała.
– Co ty gadasz? – wydusiła oniemiała.
Chłopak machnął ręką i jak gdyby nic, wzruszył ramionami. Ekspresowo odpakował kanapkę, biorąc duży kęs.
– Życie bywa przewrotne – odparł, przeżuwając.
– Bardzo mi przykro… – Z wrażenia usiadła na stojącą w pobliżu sofę. Ciężko było jej ukryć zakłopotanie, zmieszane z przygnębieniem. Nie wypadało drążyć tematu.
– Daj spokój. – Przewrócił oczami. – Zamierzasz się w końcu odezwać do matki? Mój tata skombinował już jakiegoś Sherlocka Holmesa, który miał pomóc w twoich poszukiwaniach…
– Tak… – odrzekła nieobecnym głosem, wciąż próbując dojść do siebie po tym, co usłyszała.
Nie bardzo wiedziała, jak zachować się w tej sytuacji. Matt dokończył treściwy posiłek, po czym usiadł na wysokim hokerze, ustawionym przy kuchennej wyspie. Wyciągnął pomarańczową fiolkę z kieszeni kurtki, którą wciąż miał na sobie, czytając napis na białej etykiecie.
– Niepotrzebnie cię tutaj ściągnęłam – powiedziała, czując piętrzące się wyrzuty sumienia. – Może odwieźć cię do domu?
– Jezu, Audrey! – westchnął. – Przecież nie przekręcę się w tej kuchni! Wrócę tak, jak przyjechałem, taksówką. Zdaje się, że chciałaś porozmawiać? – Przeniósł na nią wyczekujący wzrok. Był zirytowany jej przesadnym poruszeniem.
– Tak, po prostu… teraz mi głupio, że kazałam ci specjalnie przyjechać…
– Nie przyjechałem specjalnie dla ciebie, po drodze byłem w aptece… – Wskazał na opakowanie, które miał w ręku. Narastające poczucie winy sprawiło, że dziewczyna prawie zapomniała jaki temat chciała poruszyć w pierwszej kolejności.
– Mówiłeś komuś – mamrotała pod nosem – o tym co… do czego doszło…
– O robótkach ręcznych? – zachichotał, potęgując jej zawstydzenie.
Matthew uwielbiał swawolną grę słów i reakcję ludzi na jego niesztampowe poczucie humoru. Audrey patrzała ponuro, czekając na jednoznaczną odpowiedź.
– Mój brat myśli, że tylko cię pocałowałem. Poza tym, nikt nie wie. To będzie nasz pikantny sekret… – Wymownie poruszył brwiami, posyłając jej szelmowskie spojrzenie.
– Czy ty potrafisz być poważny? – burknęła.
– A ty wyluzowana? – odpowiedział niechętnie. – I co teraz?! Boisz się, że zajdziesz w ciążę?! – zakpił.
Miał niezwykle podzielną uwagę, więc chwycił do ręki telefon. Najpierw skrupulatnie przeanalizował skrzynkę odbiorczą wiadomości tekstowych, a potem uruchomił przeglądarkę.
– Dobrze wiesz, że gdybym cię nie powstrzymała, to skończyłoby się inaczej.
– Ale zadziałał twój instynkt dziewicy… – zironizował, już na nią nie patrząc. Usłyszał jak głośno nabiera powietrza do płuc.
– Audrey, czy będziesz teraz unikać wszystkich mężczyzn w obawie przed tym, że któryś może okazać się twoim przyrodnim bratem?! – Odłożył smartfon na marmurowy blat, chwilowo okazując jej zainteresowanie. – Po co chcesz się tym zadręczać?! Było, minęło, nikt więcej się nie dowie! To twój jedyny problem?!
– Chwilowo tak.
– Zazdroszczę – fuknął i znów utkwił nos w telefonie.
– Łatwo ci mówić, bo nie spotkał cię taki zawód miłosny jak mnie. Nie masz pojęcia, jak coś takiego może zrujnować samoocenę. Umawiałeś się kiedyś z dziewczyną, która zostawiła cię dla innej dziewczyny?
– Przykra sytuacja, ale wciąż uważam, że są gorsze problemy…
Audrey nic nie odpowiedziała, bo jej przyrodni brat miał rację. Sam znajdował się w dużo gorszym położeniu. Nastała chwila ciszy. Dziewczyna zawiesiła na nim współczujący wzrok. Nie była w stanie wyrzucić z głowy informacji o chorobie. Ludzie z rakiem kojarzyli jej się raczej z łysiną, wystającymi kośćmi i trupio bladą cerą. Matthew nie prezentował żadnego z powyższych, ale jej uwagę przykuł jeden szczegół.
Chłopak wyczuł na sobie wścibski wzrok, więc od razu zareagował.
– Wkłucie centralne – mruknął znad ekranu. – To do podawania chemii – dodał, poprawiając cienka rurkę, która wystawała, nieco powyżej obojczyka. Z powrotem ukrył ją pod swetrem, patrząc na Audrey pobłażliwie.
Dziewczyna momentalnie się speszyła.
– Przepraszam… ja… nie chciałam… po prostu…
Matthew uśmiechnął się łagodnie, sięgając do kieszeni po kartonowe opakowanie.
– Wyluzuj… – powiedział, podając jej skręta.
Audrey obrzuciła go pytającym wzrokiem. Raz, czy dwa zdarzyło jej się poczęstować jointem na imprezie, ale nie była pewna jak zachować się w tej sytuacji. Matthew cicho parsknął.
– Ze mną nie zapalisz? – zachęcał.– Byliśmy już ze sobą tak blisko, że…
– Proszę, przestań! – Audrey szybko wzięła zawiniątko, licząc na to, że Matthew zamilknie i nie skończy zdania. Podteksty dotyczące ich wspólnie spędzonego wieczoru w Hazlewood przyprawiały ją o mdłości, tymczasem Matthew świetnie się bawił. Podziwiała jego dystans i sposób, w jaki potrafił wyprzeć z umysłu wszystkie, przykre doświadczenia. W rzeczywistości, to tylko zasłona dymna. Starał się przekonać samego siebie, że radzi sobie ze wszystkimi niepowodzeniami, jakie na niego spadły. Pod fasadą pewnego siebie kawalarza, krył się nieszczęśliwy outsider.