Przejdź do komentarzyRozdział dwudziesty piąty
Tekst 24 z 25 ze zbioru: Taka karma
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2025-09-21
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń24

Jack wyszedł na taras, a drewniana podłoga głośno skrzypnęła od ciężaru jego ciała.  Wszystko wokół pokrywał szron. Otulił się mocniej w wełniany szal, czując przeszywający chłód. W ręku ściskał kubek z herbatą, który przygotował dla syna. Matthew stał do niego tyłem, a dłonie kurczowo zaciskał na cedrowej barierce, zlodowaciałej od porannego mrozu. Był wpatrzony w czerń lasu, który otaczał ich posiadłość. Mimo zaledwie kilku stopni powyżej zera miał na sobie koszulkę z krótkim rękawem. Ani drgnął. Jego skóra nabrała odcienia kości słoniowej, a z oczu biło potężne zmęczenie. Wiatr smagał jego twarz, ale on chyba tego nie czuł. 

– Zimno, synu, wejdź do środka — odezwał się Jack, podchodząc bliżej. Matthew uniósł dłoń, a ojciec podał mu  parujący kubek. — Lekarz wyraźnie mówi, że każda infekcja jest dla ciebie złotym biletem na oddział… 

Matthew wziął łyk herbaty, czując, jak ciepło rozlewa się po jego ciele, ale oczy wciąż były puste i nieobecne. 

– Słuchałem — burknął, odwracając wzrok. 

– Chciałem z tobą porozmawiać — oznajmił pewnym tonem jego tata, opierając się o balustradę. — Jak się czujesz? Twoje ostatnie wyniki… martwię się, Matthew. Od kilku dni zachowujesz się inaczej… 

Matthew jedynie wzruszył ramionami. 

Jack westchnął, ale nie odpuścił. Naciskał dalej, musiał się dowiedzieć prawdy. Bez przerwy chodziła mu po głowie rozmowa z Samanthą. Czy miała racę? Zostaną dziadkami? Targały nim sprzeczne uczucia. Przede wszystkim, dziecko powinno być owocem miłości dwojga zakochanych, a w tym wypadku, raczej tak nie było. Następna kwestia to ogólne problemy w rodzinie, w tym stan zdrowia potencjalnego ojca - to po prostu nie był odpowiedni moment na nowego członka rodziny. Z drugiej strony, narodziny dziecka to zawsze symbol powrotu do normalności. Z rozrzewnieniem wspominał narodziny Ethana. Nic innego nie miało wtedy znaczenia, poza malutkimi rączkami  i stópkami oraz nieproporcjonalnie dużymi oczami, ciekawymi świata. Z Matthew było trochę inaczej. Narodziny dziecka powinny być jak wschód słońca – bez skazy. W tym przypadku jednak, nadchodził po burzy. Jednocześnie był przerażony oraz przytłoczony, a zarazem czuł niewysłowioną radość.  

– Chcę się dowiedzieć, co cię trapi. To nie tylko choroba, prawda? Cokolwiek to jest, chcę, żebyś wiedział, że jestem tutaj dla ciebie. 

Matthew spojrzał na ojca z zimnym wyrazem twarzy. Był nieugięty.  

– Nic mi nie jest. 

Jack, który włożył w te słowa tak wiele wysiłku, poczuł gorzki smak porażki. 

– Wiem, że coś jest nie tak. Po prostu powiedz, co się stało… 

– Wszystko okej, rozmyślam o tej sprawie Peter’a, nie martw się, nic złego się nie dzieje. Masz rację, powinienem bardziej o siebie dbać. Spróbuję się jeszcze położyć, jest bardzo wcześnie. - Uciął, prędko kierując się do drzwi z szyby. Jack nie zdążył nawet mrugnąć i już go przy nim nie było.  

*** 

Stevie rozczłonkowywał  porcję mięsa na coraz to drobniejsze kawałki, ukradkiem obserwując, jak ojciec zamaszystym ruchem otwiera podłużną kopertę, a następnie wyciąga pismo, skupiając niecierpliwy wzrok na jednolitym tekście.  

– Zwolnili cię? – spytał, bezładnie rysując widelcem po niebieskim talerzu.  Peter przerzucił na niego zaintrygowane spojrzenie. 

– Co? – wypalił zdezorientowany.  – Nie, to… wezwanie na przesłuchanie – odrzekł, niedbale wymachując świstkiem papieru. Chyba faktycznie poświęcał zbyt wiele czasu pracy, skoro dwudniowa obecność w domu sprawiła, że jego dziecko było przekonane, iż to efekt wypowiedzenia.  – Mam urlop – dodał, po czym znów zaczął czytać korespondencję.  

Chłopiec niechętnie wrócił do rozrzucania obiadu po porcelanowym naczyniu. 

– Kiedy masz te skrócone lekcje? – zapytał tata po krótkiej chwili. 

– W poniedziałek. 

Peter przygryzł wargę, nieprzerwanie analizując treść zawiadomienia, które otrzymał.  

– To kiepsko, bo masz zajęcia do jedenastej piętnaście, a przesłuchanie zaczyna się o jedenastej trzydzieści… 

– Mogę wrócić autobusem… – zauważył.   

– Coś  wymyślimy… 

Steve wychylił łyk wody, zbierając się na odwagę, by zadać pytanie, które od kilku minut chodziło mu po głowie.  

– Czy możemy pojechać gdzieś w ten weekend? – zagadnął, na co jego tata zareagował niemałym zdumieniem. W ostatnich dniach rozmowy z synem były syzyfową pracą. Każde słowo wpadało w próżnię, a teraz on, ignorując ten dystans, z beztroską pytał o wspólne spędzenie czasu. 

– Jasne… zapytamy, jakie plany ma twoja siostra. Masz na myśli coś konkretnego? 

– Nie. Wszystko jedno. Po prostu chciałbym spędzić z wami dzień… 

*** 

Przeczesała dłonią splątane pukle lśniących włosów, nerwowo przechadzając się w tę i z powrotem. Nie lubiła niezapowiedzianych wizyt, zwłaszcza o tej porze i od osób, które słabo znała – czyli dokładnie jak w tym wypadku.   

– Myślę, że mój brat ma rację. Nie komplikujmy tego… wolałabym, żebyś… ustalimy kwotę alimentów… po prostu się dogadamy… – mamrotała pod nosem, z trudem odwzajemniając spojrzenie. Nawet nie zaprosiła go do środka, a przy powitaniu nie wysiliła się, choćby na udawany uśmiech. Wciąż stali w holu, przy drzwiach wyjściowych. Jennifer usilnie starła się go zbyć, ale Matthew był uparty.  

– Proszę… naprawdę chciałbym być obecny… jeśli nie w twoim życiu, to chociaż jego, albo jej… – Wskazał na brzuch dziewczyny. 

– Wiem o zakładzie – wypaliła ni z tego, ni z owego, mając nadzieję, że chłopak w końcu zrozumie jej niechęć i przestanie się naprzykrzać. – Dostałeś, chociaż jakiś bonus za zapłodnienie? – ciągnęła, pozwalając sobie na bardziej szyderczy ton.  

Matthew poczuł, jak coś ściska mu żołądek. Nie mógł powstrzymać gorzkiego uśmiechu. Cios był celny i bolesny, ale on go rozumiał. Na miejscu Jennifer, postąpiłby dokładnie tak samo. 

– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – przyznał skruszonym tonem. – Przepraszam. Nawet nie pamiętam tego dnia… wszyscy przesadziliśmy… to nie powinno mieć miejsca… 

Jennifer skrzyżowała ręce na piersi. Dlaczego wciąż nie odpuszczał?  

– Matt… – ponowiła, starając się ułożyć jak najbardziej konsekwentną i zwięzłą wypowiedź. – Też tam byłam. Też nie jestem święta. Zgodziłam się, choć doskonale wiedziałam, że chciałeś mnie tylko zaliczyć. Nie mam zamiaru teraz zgrywać skrzywdzonej cnotki… nie o to chodzi – wyjaśniła.  

Jego nieporadna mina, była wystarczającym dowodem na to, że kompletnie pogubił się w toku wydarzeń. Spuścił głowę, przybierając pokorny wyraz twarzy. Nie pamiętał, Kiedy ostatnio pozwolił sobie na tak uległą postawę względem drugiej osoby. Czuł się nieswojo w roli wędrownego grzesznika.   

– Wzdychałam do ciebie od siódmej klasy.  Ty i Caroline… byliście piękną parą, zawsze jej zazdrościłam. Nie mogłam uwierzyć, że tego wieczoru zostawiłeś ją właśnie dla mnie! Przed tobą miałam tylko jednego chłopaka, z którym byłam osiem lat. Pierwszy raz  w życiu postanowiłam pójść na całość, puścić wszystkie hamulce, cóż… wyszło, jak wyszło... – westchnęła, rozkładając ręce. – Nie przeszło mi nawet przez myśl, że moglibyśmy być razem. Pomijając to, co powiedział mi o tobie Carl… ty zwyczajnie nie potrafisz być w związku. Zawsze będziesz zdradzał, taki już jesteś… 

Matthew spuścił zakłopotany wzrok, starając się jednak zachować powściągliwy wyraz twarzy. Miał niewiele argumentów, aby odeprzeć tak niepochlebny osąd. 

– Doceniam szczerość – odrzekł ponuro, chowając ręce do kieszeni kurtki. – Rozumiem, masz pełne prawo tak o mnie myśleć. Zasługujesz na kogoś lepszego, to oczywiste… chciałbym tylko… – zawahał się – być obecny w życiu tego dziecka, proszę, pozwól mi na to… 

Jennifer spojrzała na niego z zastanowieniem.  

– Nie rozumiem – oświadczyła. – Nie obraź się, ale inny chłopak twojego pokroju ucieszyłby się, że nie musi ponosić odpowiedzialności, poza tą finansową, oczywiście. Co tobą kieruje? Będę teraz niemiła – zaznaczyła – ale czy to nie przypadkiem wizja przegranej walki z chorobą? Strach przed śmiercią? Próbujesz mi wmówić, że przechodzisz jakieś cudowne nawrócenie przez to, co cię spotkało? 

– Nie… nie to nie tak… 

– A ja myślę, że właśnie tak! –  oponowała. –  Wybacz, ale nie dam się na to nabrać… 

– Nie będę nalegał… ale naprawdę mam szczere intencje. Chcę być obecny, to wszystko.  

Dziewczyna patrzała nieufnie. Brzmiało autentycznie, mówił z głębi serca. Problem w tym, że Matthew Patterson i jego uczucia, interesowały ją nie bardziej niż wczorajsza prognoza pogody na biegunie południowym, a przynajmniej tak jej się wydawało tego dnia. Wymowna cisza trwała nieskończoność.  

– Nie zabieram więcej czasu… – poddał się, kładąc dłoń na klamce, a Jennifer ani myślała, by go zatrzymać.  

*** 

Czytał finezyjny opis, umieszczony na ciemnobrązowej buteleczce sosu sojowego.  Analizował skład, walory estetyczne etykiety,  jakość opakowania oraz cenę. Wybierał spośród tuzina różnych marek oraz obcojęzycznych nazw, które zupełnie  nic mu nie mówiły.  Był sos shoyu, tamari, koikuchi, shiro, kanro, bio-ekologiczny, a także o zmniejszonej zawartości soli lub normalnej. Dla laika takiego jak on, asortyment był zdecydowanie zbyt szeroki i ani trochę nie pomagało to w podjęciu decyzji.  

– Do sushi polecam ten – Matthew, który od dwudziestu minut czekał, aż Tim zdecyduje się na jeden z wyrobów, miał ochotę wrzucić do koszyka pierwszy flakon z brzegu i udać się do kasy.  Nie mógł pojąć, dlaczego przyjaciel nie rozeznał się w ofercie niezbędnego artykułu, zanim wybrał się na zakupy.  

– Sam nie wiem… – mruknął Timothy, opieszale biorąc do ręki butelkę z napisem Kikkoman, dokładnie tą, którą wskazał kolega.  – To jeden z tych ekologicznych, boję się, że będzie zbyt mało wyrazisty w smaku… 

– Do jasnej kurwy! Ileż można się zastanawiać nad przyprawą? – Matt definitywnie stracił resztki cierpliwości. Był ostatnią osobą, która powinna pełnić funkcję opiniodawcy w markecie.   

Tim nie obraził się za nietaktowny komentarz. Traktował te zapalczywe odzywki z przymrużeniem oka.  

Pochłonięty lekturą kolejnej etykiety sosu sojowego usłyszał głośny huk. Odwrócił głowę i zobaczył, jak wątłe ciało przyjaciela odbija się od metalowego regału, strącając część asortymentu na podłogę. Kilka ćwierćlitrowych słoików z sosem spaghetti pokryło przemysłowe kafle ciemnoczerwoną breją. Nim zdążył zareagować, Matthew złapał równowagę, wypatrując osoby, która świadomie go pchnęła, przechodząc tuż obok. Kilka metrów dalej, rosły mężczyzna szedł dziarskim krokiem, nie oglądając się za siebie.  

– Może jakieś przepraszam, dupku?! – wykrzyknął Matthew. Wysoki i bardzo dobrze zbudowany blondyn od razu przystanął, mierząc poszkodowanego wzrokiem pełnym pogardy.  

– Co tam mruczysz, chudzielcu? – odparł, zawracając. Prostacka odpowiedź była, rzecz jasna prowokacją, do której dążył, kiedy trącił go w ramię. Alejka była wystarczająco szeroka i nie powinien zatarasować mu drogi.   

Tim niezwłocznie odłożył produkt na półkę w napięciu obserwując rozwój sytuacji.  

– Jaki masz problem człowieku?! – Matthew automatycznie spiął wszystkie mięśnie, patrząc lekceważąco na nadchodzącego wroga.  

– To ty nie patrzysz, gdzie stoisz… – podjudzał go mężczyzna, wyraźnie szykując się do ataku.  

Tim postanowił wkroczyć do akcji.  

– Panowie… spokojnie… – Ustawił się między nimi, starając się nie dopuścić do bijatyki, która wisiała w powietrzu. Tęgi blondyn spojrzał na interweniującego chłopaka pobłażliwie. To nie on był jego celem. 

– Jeffrey suń się… lubię cię, ale dla własnego dobra się nie wtrącaj… – zagroził, używając spokojnego tonu. Ponad wszelką wątpliwość miał nieczyste zamiary tylko względem byłego przyjaciela, który przypadkiem się napatoczył w to czwartkowe przedpołudnie.  

– Dalej szprycujesz się sterydami? Przystopuj trochę, bo zeżrą ci pozostałości mózgu… – fuknął Matthew, z rozbawieniem obserwując żyły, pulsujące na jego skroniach.  

Umięśniony mężczyzna wyminął Tima, jedną ręką przygniatając szatyna do sklepowego regału. Timothy próbował kolejny raz stawić się w obronie słabszego kolegi, ale agresor z impetem odepchnął go wolną ręką. Jeffrey również nie był chuchrem, a cios sprawił, że zatoczył się jak marionetka. 

– Nie pozwalaj sobie, Patterson… – warknął, patrząc mu prosto w oczy. – Powinienem był rozkwasić ci ten głupi ryj, kiedy miałem okazję.  Trzymaj się z daleka od mojej siostry, inaczej nie skończy się tylko na posiniaczonej mordzie i porysowanym aucie – przywołał  wspomnienia z ich ostatniego spotkania. Miało miejsce w listopadzie ubiegłego roku na imprezie, której Matthew był gościem, a Carl gospodarzem. – Wystarczą jej alimenty, nie potrzebuje cię w swoim życiu… 

– Jesteś ostatnią osobą, która będzie o tym decydować.  

Matt nie wyglądał na specjalnie przejętego napadem furii byłego kolegi. Bez przerwy, zuchwale się uśmiechał, patrząc z nonszalancją.  To był błąd, o czym chwilę później, boleśnie się przekonał.  Matthew i Carl mierzyli tyle samo wzrostu, na tym jednak kończyły się ich wspólne cechy. Biceps Atkinsa był jak trzy ręce przeciętnego mężczyzny. Blondyn chwycił głowę swojej ofiary oburącz i dwa razy uderzył nią o plastikowy szyld, przymocowany do półki, o którą Matthew się opierał, a raczej napierał – przyciśnięty przez muskularne ciało Carla. Po tym zajściu Tim momentalnie odciągnął zaczepnego furiata od swojego przyjaciela. W tym samym czasie do ich trójki dołączyło dwóch, rosłych ochroniarzy centrum handlowego.   

– Panowie, proszę natychmiast opuścić teren marketu… – powiedział jeden z nich, patrząc bezwzględnie na każdego z osobna. Tim się nie odezwał, Matthew był zajęty rozmasowywaniem obolałej głowy i pleców, a Carl głośno się zaśmiał, luźno opierając dłonie na biodrach. 

– Uspokój się, cieciu… – rzucił obcesowo, po czym znów zwrócił się do Matthew. – Nie żartuję, zbliż się do Jennifer raz jeszcze, a powybijam ci zęby… – oznajmił i jak gdyby nigdy nic poszedł dalej, odprowadzony bacznym wzrokiem przez pracowników ochrony.  

– Wy też… – odezwał się rudowłosy jegomość w czarnym kombinezonie z logo agencji ochrony.  Tim i Matt wymienili się spojrzeniami.  

– Już idziemy! – odpowiedział mu nieprzyjemnie Timothy i delikatnie chwycił Matta za ramię, prowadząc do wyjścia z hali. Chłopak niemal od razu zrzucił jego rękę ze swojego barku. 

– Poradziłbym sobie! – burknął nadąsany, kiedy zniknęli za rogiem.  Nie lubił sytuacji, w których publicznie obnażał swoje słabości. Nie umiał się bić jak większość jego znajomych. Był mocny tylko w gębie i Tim doskonale o tym wiedział.  

– Jasne, właśnie widziałem, jak sobie radzisz!  Czym ty mu tak podpadłeś, Matt?! 

Ból w plecach i z tyłu głowy wyrwał go z transu. Gorące, pulsujące żyły na skroniach Carla, jego pogardliwe spojrzenie... To wszystko już widział. To samo upokorzenie. Ten sam bezczelny uśmiech na jego twarzy. To wszystko działo się dokładnie tam, w kuchni ich rodzinnego domu, na tej przeklętej imprezie. 

Matthew nawet nie pamiętał, o co posprzeczał się z Carlem tego feralnego wieczoru. Pewnie, jak zwykle poszło o jakąś głupotę. Mimo wszystko Matt próbował go zagadywać, by rozluźnić atmosferę, ale chłopak trzymał dystans, uparcie go ignorując. Co więcej, ich osobisty konflikt wzniecił spór między resztą uczestników zabawy.  W pewnym momencie sytuacja stała się tak napięta, że biesiadnicy podzielili się na dwa obozy i impreza toczyła się równolegle w salonie oraz kuchni.  

Niewysoki brunet mówił przesadnie podniesionym tonem. Był bardzo poruszony. Energicznie gestykulował, ściągając  na siebie uwagę zgromadzonego towarzystwa.  

– Tak powiedział! Że nie można ci ufać! Obłudny kutas! – obwieścił zaaferowany, na co Matthew impulsywnie uniósł szklankę bourbona, biorąc spory łyk. Ta informacja sprawiła, że lekkie poirytowanie  zamieniło się w silny gniew.  Nigdy, nawet w trakcie najostrzejszych kłótni nie przypuszczał, że Carl będzie nastawiał kolegów przeciwko niemu.  

Do pomieszczenia, w którym siedzieli, weszła atrakcyjna dziewczyna. Zalotnie kołysząc biodrami, zwinnie przemknęła po błyszczącej posadzce, kierując się do lodówki. Zdecydowanie pociągnęła srebrne drzwiczki, rozglądając się wśród kilogramów jedzenia i litrów alkoholu. Pochyliła się, eksponując męskiej publiczności kształtne pośladki, opięte kusą, dżinsową spódniczką.  

– Co tam, Jennifer? – zagaił niepewnie Ryan, chłopak który chwilę wcześniej uskarżał się reszcie zebranych na jej brata, Carla.  

– W porządku – odrzekła z uśmiechem. Wyciągnęła kilka butelek piwa i wróciła do sąsiedniego pokoju. Ryan sugestywnie szturchnął Matthew w ramię, podążając wzrokiem w miejsce, gdzie przemknęła kobieta 

– Trzyma się z dala od niegrzecznych kolegów braciszka – prychnął z oburzeniem. – Jakiś czas temu Tom do niej zarywał, ale dała mu kosza. Potem usłyszał od Carla, że ma sobie dać z nią spokój, bo jego siostra nie umawia się z degeneratami. Gustuje tylko w porządnych mężczyznach! – mówił zdenerwowany – Rozumiesz?  Tak nazywa swoich kumpli, degeneraci!  Co za burak… 

Matt z zaciekawieniem uniósł brew, chichocząc pod nosem.  

– Daję jej… dwie godziny i sama wskoczy mi do łóżka – rzucił pewnym siebie głosem.  Blondyn siedzący z jego prawej strony wybuchł gromkim śmiechem. Reszta poszła za jego przykładem.  

– Proszę cię, ty jesteś tutaj największym degeneratem, nie masz u niej szans! – odezwał się rudowłosy chłopak, który stał z boku, opierając się o kuchenną wyspę.  Ryan przytaknął, zwracając się do Matthew. 

– Stawiam stówę, że odeśle cię z kwitkiem… 

Matt przyjął wyzwanie. 

– Musi przespać się z  tobą z własnej woli! – zaznaczył kolejny z sześciu kompanów. Matthew prawie zadławił się drinkiem. 

– Pojebało cię?! Nie jestem jebanym gwałcicielem! –  zbulwersował się. 

– Jak masz zamiar udowodnić, że ją zaliczyłeś? – zapytał ktoś z grupy. Chłopak wyciągnął z kieszeni telefon, ostentacyjnie nim wymachując. Kiedy stało się jasne, że Matthew mówi całkiem poważnie, jeden kolegów spojrzał na niego z niedowierzaniem. 

– Stary… mówisz serio? Co to za dziecinada? Poza tym masz przecież dziewczynę… – wydukał, obserwując niewzruszoną reakcję pozostałych. 

– Która dupczy się, z kim podpadnie w Portland… – odpowiedział z niesmakiem Matthew. Chłopak, który go zagadnął manierycznie parsknął, kręcąc głową, aby podkreślić tragizm sytuacji.  

– Masz jakieś dowody, czy to tylko twoje przypuszczenia? – syknął. – Zresztą, dlaczego wciąż z nią jesteś, skoro cię zdradza? – dodał, nim Matt zdążył zabrać głos.    

Zbulwersowany Jayden, myślał w tym gronie najbardziej trzeźwo i w istocie też taki był.  W przeciwieństwie do reszty, odpowiedzialnie racjonował alkohol tego wieczoru, a innych używek w ogóle nie degustował.  Jego dywagacje pozostały bez odpowiedzi, wobec czego  wziął do ręki swoje piwo, z zapałem wstając z miejsca.  

– Jesteście pojebani… – obrzucił kolegów wzrokiem pełnym pogardy i wyszedł z kuchni.  

Matthew jak powiedział, tak zrobił.  Nagranie, które miało być dowodem na wygrany zakład, nigdy nie ujrzało światła dziennego i zostało skasowane jeszcze tej samej nocy. Ale to nie miało żadnego znaczenia, bo ktoś uprzejmie doniósł Carlowi o tym, co się wyprawia pod jego dachem.  Atkins wpadł w taki amok, że gdyby nie koledzy, Bóg jeden wie, czy Matthew wyszedłby z tego żywy.  Jennifer miała pozostać nieświadoma, że upojna chwila z chłopakiem, w  którym podkochiwała się od podstawówki to wyłącznie efekt podłej intrygi…

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×