Przejdź do komentarzyNIEZNAJOMY PIELGRZYM, cz. 2
Tekst 2 z 2 ze zbioru: NIEZNAJOMY PIELGRZYM
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2012-12-27
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2319
 

 

Wyjątkowa ciemność nie ustępowała z Miasta nadzwyczaj długo. Każdy obywatel, który choć raz przeżył taki stan wiedział, że nie ma w tym zjawisku nic nadzwyczajnego. Co innego czuli ci, dla których wszechobecna ciemność nie pozwalała spokojnie oddychać. Nie wiedzieli czym to zjawisko jest spowodowane a do głowy przychodziły coraz gorsze myśli. W jednej z ulic panowała jednak dziwna jasność. Nikomu nie wolno było nawet zbliżyć się do jej początku. Zakaz obejmował każdego, kto nie mógł okazać się stosownym zaświadczeniem wydanym przez zarząd rewolucyjnych oszołomów, dla których ulica ta stała się miejscem codziennych schadzek. Powiadano, że o północy do najpilniej strzeżonego więzienia mieszczącego się w środku tej tajemniczej arterii Miasta schodziły demony. Niestety mogła to być prawda zwłaszcza, że odgłosy wydobywające się ukratkiem przez szczeliny murów obronnych otaczających tę przeklętą ścieżkę zła bynajmniej nie należały do rozbawionych dzieci. Ton glosu był podobny. Brzmiały tak, jakgdyby małemu dziecku wyciągano przez usta całą zawartość wnętrza. Piskliwe wołanie o pomoc było bezskuteczne. Nikt nie odważył się nawet pomysleć, co może dziać się w środku tego piekła. Wszystcy byli jednak zgodni, że to miejsce musiało być piekłem albo najmniej jego przedsionkiem na tej zbrukanej ciemnością ziemi. Krzyki rozlegały się ze stałą częstotliwością, zawsze w okolicach północy, przeważnie w czasie trwania pełni księżyca. Do więzienia wejść można było tylko w jeden sposób. Główny wjazd był pieczołowicie strzeżony. Przy bramie wiazdowej zawsze stało czterech uzbrojonych w szybkostrzelne karabiny, których magazynki nigdy się nie kończyły. Brama otwierana była zdalnie z pomieszczenia wewnątrz strażnicy więziennej znajdującej się dla bezpieczeństwa po przeciwległej stronie wjazdu. Wszystko to miało zwiększyć pewność, że żaden z odsiadujących wyrok nie pomysli o próbie ucieczki. W środku nie było typowego spacerniaka, boiska do koszykówki, powietrznej siłowni. Skazani nie mieli prawa do niczego, zwłaszcza do oglądania świata. Każda cela przeznaczona była tylko dla jednego więźnia. Pozwalało to uniknąć niekontrolowanych rozmów między skazanymi, co w skuteczny sposób ograniczało możliwość buntu do akceptowalnego minimum. Dodatkowo w celach umieszczone były niewidoczne kamery, które nie tylko spełniały funkcję obserwacyjną. Dzieki nim komunikowano się z więźniem, któremu codziennie przypominano winę, wyrok i ilość dni do końca odsiadki. Zazwyczaj było to dożywocie. Skazańcy po jakimś czasie dostawali pomieszania zmysłów od ciągłego przypominania im czasu, który biegł tu wolniej niż gdziekolwiek. Jedyną rozrywką był sen. Niekontrolowany przez nikogo pozwalał na moment zapomnieć o fatalnej sytuacji. Jesli już udało się zasnąć. W każdej z 200 szczegółowo przygotowanej celi znajdował się sprzęt audio, z którego każdy oddzielnie spokojnie wystarczyłby do nagłosnienia dużego koncertu na wolnym powietrzu. Codziennie przez 3 godziny więźniów maltretowano muzyką, której nieznosili. Fascynatom klasyki serwowano trash, fanom czarnego metalu serwowano muzykę elektroniczną. Wszystko po to, by więzień nie doczekał dnia, w którym z głośnika usłyszy, że jego czas wypoczynku w tym nadzwyczaj komfortowym schronisku dobiegł końca. Nawet jeśli udało się wytrzymać do końca trwania wyroku, radość z wolności nie trwała długo. Umęczony psychicznie pacjent tego swoistego kurortu psychicznego strzelal sobie w leb nie mogąc znieść otaczającego go świata. Najgorsze były jednak głosy, które powracały co noc. To one doprowadzały skazanych do obłędu. Nie pozwalały zasnąć, nawet przez moment. Specjalnie wypreparowany materiał zawierał zapis krzyków dzieci, które rewolucyjne bandy zwane przez władzę wojskiem, zabijano na oczach matek i ojców. Normalny człowiek nie mógł tego wytrzymać. Wielu więźniów popełniało samobójstwo. Najczęściej walili głową w ścianę tak długo, dopóki nie stracili przytomności. Nikt ich nie ratował. Pozwalano im się wyrwawić, a martwe ciała palono w specjanie przygotowanych piecach krematoryjnych.  

Cela 122 mieściła się w skrzydle C, najdłuższej części budynku. Nad drzwiami wisiał mały ekran, na którym wyświetlany był wyrok i czas odsiadki. W środku skurczony siedział zarośnięty mężczyzna. Jego wzrok nie mówił nic. Nie ruszał się nawet przez moment. Zdawać się mogło, że nie żyje jednak rytmicznie poruszające się resztki klatki piersiowej dawały lichą nadzieję, że tak nie jest. Miał wiele czasu, by przemyśleć wszystko to, co przeszedł. Skazany za niesuborsdynację wobec najwyższej władzy i morderstwo premiera nie dawało mu cienia szansy na to, że kiedyś stąd wyjdzie. A przecież był najbardziej oddanym sprawie. To on zwalczał najgorliwszych przeciwników rewolucji myśli. To jemu zlecano poszukiwanie wrogów publicznych i ich likwidację. Teraz on sam stał się najbardziej znienawidzonym przez system człowiekiem, którego nie mozna było zabić tylko dlatego, że był kiedyś jednym z nich. Ich wewnętrzny kodeks zabraniał zabijania swoich. Paul wolałby jednak umrzeć niż siedzieć w tym zatęchłym lochu, w którym czuł smród wlasnego, nie mytego od 4 miesięcy ciała. Nie umiał pogodzić si z tym, że wszystko w czym pokładał nadzieję zawiodło. Chciał przysłużyć się sprawie, chciał zniszczyć Wielkich. Zwłaszcza Anathemusa. Teraz, choć ta myśl nie przychodziła mu z łatwością, tylko w nim widział iskierkę nadziei na inny obrót swojej przegranej sprawy. Choć jedyne, czego tak naprawdę teraz potrzebował to normalny sen. Może się już nie obudzi i nie będzie musiał znów oglądać tego cholernie nieprzyjemnego widoku. Każda cela bowiem wewnątrz pokryta była lutstrami, w których każdego dnia skazany musiał oglądać wrak człowieka. Wrak samego siebie...- Gdzie ona jest? Mów! – Anathemus nie mógł dłużej wytrzymać ciszy, która panowała między nim a Dertosem. Nie odzywali się do siebie od czasu ucieczki z Sali Najświętszej. Dertos jakby stracił mowę. Nie próbował uciekać, szedł za Nieznajomym od 10 dni, bez odpoczynku, bez snu, bez jedzenia. Przedzierali się przez góry Zapomnienia z niebywałą prędkością. Nieznajomy nie wiedział przed czym ucieka. Wiedział jednak, że taka marszruta wykończy ich w niedługim czasie. Musiał dowiedzieć się, gdzie ukrywają jego Aluap, jeśli naprawdę ona żyje. Nie mógł w to uwierzyć. Choć w sercu czuł rozrywający ucisk, setki wspomnień przelatywało przez jego umysł w każdej godzinie marszu. Usiłował odtworzyć w pamięci każdy fragment jej ciała, znów poczuć jej rozczochrane włosy, dotknąć zawsze zimnych policzków. Mała iskra nadziei zapaliła w nim niewyczerpane pokłady energii. Szedł przed siebie nie zwalniając na krok. Ostatecznie tylko ta świadomość, że jego miłość wciąż żyje i jest ukryta nie wiadomo gdzie napędzała go do ciągłej wędrówki. 

- Anathemus, zatrzymaj się, musimy odpocząć, nie daję już rady. – Dertos wyraźnie miał dosyć marszu za Nieznajomym. 

- Zatrzymamy się wtedy, gdy powiesz mi kto ją przetrzymuje. – niewzruszony szedł dalej, nie patrząc na swego przymusowego kompana w drodze. 

- Jeśli ci teraz powiem to mnie zabijesz, czyż nie? Jesteś do tego zdolny. Potrafiłeś zdradzić Zakon dla jakiejś neofitki, nic cię nie powstrzyma. – Dertosowi wyraźnie było już wszystko jedno. Jego misja powiodła się tylko częściowo. To on miał prowadzić na smyczy anathemusa a nie być prowadzonym jak pies po wertepach tej przeklętej krainy. Najchętniej upadł by gdziekolwiek i zasnął, nie myśląc o pobudce.  

- Nie zabije cię. I tak już dosyć ludzi zginęło z moich rąk. Jeszcze więcej zabito chcąc dać mi nauczkę. Myślisz, że jestem głupi. Że nie wiem kto wskazał rebeliantom naszą świątynię. Rada nie miała pojęcia, że dla tej bandy obdartych zwierząt nie liczą się żadne umowy. Upiekli was na tym samym ogniu, który miłościwa rada raczyła rozpalić. Jedyne co mnie dziwi, to fakt, że poza Aluap nikt nie przeżył. No i poza członkami prześwietnej Rady, która najwyraźniej schowała swoje tyłki dostatecznie głęboko, by uniknąć prześladowań. – twarz Anathemusa aż poczerwieniała ze złości. Gdyby mógł, rozprawiłby się z Dertosem wcześniej. Teraz jednak ta mała pchła zakonna jest mu bardziej potrzebna niż wcześniej. Musi wytrzymać, by uzyskać informację, która pozwoli mu odnaleźć małą Aluap. 

- Nie wiem za dużo. Uwierz mi. Wysłali mnie, bym cię zabił, a nie po to, by przyprowadzać cię do twojej małej ślicznotki. Niemniej nie dziwię ci się, że ta dziewczyna tak bardzo wpadła ci w oko. Sam bym się z nią zabawił, gdybym mógł – cios, który otrzymał od Anathemusa był tak silny, że Dertos upadł na ziemię, kwicząc jak zarzynana świnia. Nieznajomy kopnął go z całej siły tak, iż połamał mu trzy żebra. 

- Jeszcze raz powiesz o niej w ten sposób,a moja cierpliwość się skończy. Wywieszę twoje ciało na pożarcie bestiom, dla których takie ścierwo jak ty będzie miłym przekąskiem, więc z łaski swojej zamknij swój zapchlony łeb, póki jeszcze masz go na karku.  

Zbliżała się noc. Tym razem Anathemus musiał zarządić postój. Sam miał już po dziurki w nosie tej wędrówki. Musiał pomyśleć, a najlepszym sposobem było patrzenie w blask ognia. Nie musiał obawiać się już ewentualnego pościgu. Jeśli jeszcze nie dorwali ich Przedwieczni, to z pewnością dobrały się do nich dzikie zwierzęta. Nieznajomy znał sposób, by nie wytwarzać zapachu na skórze dzięki zaklęciu, jakiego nauczył go jego mistrz. Co by teraz o nim powiedział? Czy nadal były dla niego jak syn? Wątpliwości spacerowały mu po jego coraz bardziej zwichrowanych myślach.Noc, ciemna i zimna, jak zawsze o tej porze roku. Jedyne o czym w obecnej sytuacji marzył Anathemus to spokojny sen. Nie mógł spać z kilku powodów. Pierwszym był jego wątpliwej przyjemności kompan wyprawy, drugim niedające się uspokoić myśli o jego miłości do Aluap. Trzeci, bardziej przyziemny problem dotyczył jego głowy. Bolała go od trzech dni. Czasami ból w czaszce był tak potężny, że musiał się zatrzymywać. Świat kręcił mu się wówczas jak nadmiernie rozpędzona huśtawka. Nie wiedział co jest przyczyną, mógł się tylko domyślać. Do twierdzy Mrozu było jeszcze pół dnia drogi. Muszę się pozbyć Dertosa, za dużo o mnie wie. Więzień spowalniał jego marsz dość znacznie. Do tego stopnia, że Nieznajomy chciał się go pozbyć jak najszybciej. Jeśli dojdzie do walki będę miał jeszcze jednego nieprzyjaciela do zabicia. Do twierdzy nie można dostać się frontową bramą, która zimą na pewno została zasypana śniegiem. Istniało jednak inne, dość łatwe przejście. Będą na mnie tam czekać. Strata czasu. Mistrz nie wiedział co robi, kiedy pokazywał mi trzecią furtkę do tej zapchlonej ruiny. Istotnie. Droga w górach prowadziła do starożytnej bramy wjazdowej dla Pierwotnych. Nazywano tak pierwszych mieszkańców Doliny Księżycowej. Żyli tam przez wiele stuleci zanim Mistrz Altrus, poprzednik Mistrza Anathemusa nie postanowił ich unicestwić. Głupiec sądził, że uda mu się pokonać Pierwotnych, którzy z zasady nie walczyli i nie posiadali nawet broni. Jedyną ochroną były dla nich indygowe czary, zaklęcia z czasów początków stworzenia. Im bardziej zacięty atak przypuszczał na Pierwotnych agresor, tym silniejsze ich oddziaływanie. Czar rzucony na wojska wrota paraliżował wolę walki w przeciwniku. Na krótką chwilę wszyscy wojownicy tracili orientację przeciw komu walczą. Wystarczały minuty, by powyrzynali się sami pozostawiając pokryte trupami pole. Ostatni, któremu udało się opamiętać powrócił z tragiczną wiadomością do dowódcy. Altrus nie mógł znieść porażki. Dlatego zamknął na wieki bramę przeciwnym zaklęciem. Tylko Mistrz Wielkich znał zaklęcie, które otwierało bramę na tyle, by mógł przecisnąć się jeden człowiek. Potem wrota zatrzaskiwały się, na powrót tworząc przeszkodę nie do pokonania. Dobrze się składa, że to ja jestem Mistrzem. Zaśmiał się sam do siebie. W tym samym momencie poczuł ogromny ból w skroniach. Zatoczył się pod ścianę usypaną z zwałów śniegu i głośno sapiąc czekał, aż ból ustąpi. Co się ze mną dzieje? Istniała przepowiednia, że powracający Mistrz musi przejść oczyszczenie. Czyżby już się zaczęło? Cholerne zasady. Dlaczego nikt ich nie zmienił? Znów się zaśmiał. Sam ich nie zmieniłeś Anathemusie. Należało odpocząć. Niedaleko znajdowała się ukryta dla zwykłych przechodniów, których w tych terenach raczej nie było zbyt wielu, pieczara. Przeczytał o niej kiedyś, kiedy jeszcze chciało mu się studiować starożytne księgi początków Zakonu. Wewnątrz znajdował się podziemny korytarz prowadzący do trzeciej bramy, od czasów przegranej bitwy w dolinie księżycowej nazwana Przeklętą. Cóż. Nie pozostało mi nic innego jak przejść przez nią i wymierzyć sprawiedliwość tym starym głupcom. Pozostał mi tylko jeden problem do zlikwidowania. Bez wahania wyjął miecz. im bliżej był twierdzy, częściej do niego wracał. Nie pamiętał kiedy ostatnio służył mu tak dobrze. Nieznajomy do niedawna był ostrożny w ścinaniu głów komukolwiek. Teraz jednak nie miał wyjścia. Swiadomość, że został oszukany, że jego ukochana Aluap gnije w cuchnącej celi twierdzy Mrozu napawała go jeszcze większą złością. Dertos nie zdążył nawet zaprotestować. Lśniąca klinga przedarła się przez jego kark niczym przez puste powietrze. Krwawiący odwłok ciała upadł w tym samym momencie, w którym do nóg Anathemusa poturlała się głowa Dertosa. Jeden mniej. Jeden przeklęty strażnik mniej. Zbliżał się dzień. W tej części gór nowy poranek niczym nie przypominał tych, które widział w Mieście. Blask wschodzącego słońca był tak majestatycznie piękny. Zaraz potem słońce chowało się za najwyższymi pasmami górskimi i znikało, by niebawem dotrzeć do Miasta zwiastując kolejny dzień błogiego spokoju dla tych, którzy w nim pozostali. Nie było na co czekać. Trzeba odnaleźć pieczarę i to szybko.Brama Pierwotnych. W końcu. Pieczara okazała się być zbyt duża, by pokonać ją w jeden dzień, nawet gdyby iść bez postoju. Nieznajomy miał za sobą wiele ciężkich dni wędrówki, na domiar złego przez większość czasu ciągnął za sobą nieużytecznego głupca, który na szczęście, przestał mu zawadzać. Odkrycie wejścia do jaskini zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał, lecz wszystko, co napisali w starożytnych księgach okazywało się być prawdą. Sama grota była sucha i ciepła. Ściany wykuto z niezwykłą precyzją, każdy kawałek gruzu znalazł się poza wnętrzem. Choć ten tunel wydrążono bardzo dawno temu wciąż trzymał się całkiem nieźle, na pewno na tyle, by bez obaw o własną głowę można było szukać słońca po drugiej jego stronie. Anathemus postanowił jednak w nim odpocząć. Zmęczony nie dam im rady. Mówił sam do siebie. Jego postój trwał trzy dni, z których 2 stanowił sen. Jeszcze nigdy tak długo nie spałem. To nienormalne. To przez ten przeklęty ból w głowie. Nie wiem co oni mi tam wstawili albo wycięli, ale zabije ich wszystkich, co do jednego. Jedyną, której nie chciał zabić była Aluap. Ciągle powracał do tych krótkich chwil, w których oboje czuli się szczęśliwi. A teraz. Stoję przed wrotami, przez które nikt nie przechodził od ponad 100 lat. Miejsce napawało jednocześnie grozą i zachwytem. Bramę stanowiły dwa odrębne od siebie skrzydła, każde wykute w skale. Nie było to zwykłe wejście. Na odrzwiach wyrzeźbiono wizerunki Wielkich Mistrzów, od pierwszego do ostatniego, zanim nie zamknięto na wieki bram przed Pierwotnymi. Nad wejściem znajdował się wielki posąg smoka, w pysku trzymającego włócznię. Sama włócznia nie stanowiła jakiegoś ewenementu, w przeciwieństwie do grotu. Ostrze nie było wyrzeźbione, ale wykute z tego samego metalu, z którego stworzono Ogień Burzy. Chyba wiem, jak otworzyć te przeklęte wrota do Twierdzy Mrozu. Potrzebuję się tam wdrapać. Nie było to ani łatwe ani bezpieczne przedsięwzięcie. Anathemus w tym samym momencie wypatrzył coś ciekawego. Po przeciwnej stronie interesującej go figury smoka znajdowała się półka skalna, której nie powinno tu być. Po prostu nie pasowała do całości, była jakby doklejona do samej skały. Tylko po co? Nieznajomy przeczuwał, że może to być pułapka, nie sądził jednak, że tak szybko jego słowa staną się rzeczywistością. Ty idioto. Pomyślał o sobie w momencie, zza krańca półki wychyliły się dwa wielkie łby. Rominy. Dlaczego wcześniej nie wpadłeś na to, że poza zamknięciem bramy ten cholerny twój poprzednik wyprodukował nową rasę zwierząt, w kształcie przypominające psy. Nie były to jednak zwykłe psy. Każdy z 15 stworzonych rominów był obdarzony innymi zdolnościami. Jeden mógłby zawieść, ale nie całe stado. Przywódca tej hordy był wyraźnie większy i masywniejszy od pozostałych bestii, z którymi z pewnością nie chciał się poznać Anathemus. W jednej chwili wydobył swój miecz, który znów zaczął błyszczeć niebywale mocno. I dobrze. Oślepi de zapchlone kundle na tyle, że uda mi się otworzyć bramę. Nie było czasu. Dwa z piętnastu wygłodniałych psów-morderców ruszyło do ataku. Wyglądały tak, jak gdyby tylko w obawie przed Nieznajomym zostały stworzone. Oddzielało ich zaledwie kilkanaście metrów i Anathemus wiedział już, że nie zdąży wdrapać się na górę, by uniknąć starcia. Trzeba było stawić czoło tym bestiom. Przygotował się do oddania ciosu bardzo starannie. Wiedział, że jedynym sposobem na zabicie tego potwora, było ścięcie mu głowy. Miecz był niewiarygodnie ostry w momencie, gdy pierwszy łeb romina oddzieliła się od reszty ciała. Na drugiego musiał zużyć więcej siły, podobnie z pozostałymi, których owłosione pyski raz za razem wynurzały się pędząc bezwzględnie w kierunku walczącego ostatkiem sił Anathemusa. Kiedy został mu ostatni, przywódca przypomniał sobie, że jedną z parszywych właściwości tych zwierzątek było to, iż w chwili śmierci jednego, cała siła wracała do przodownika stada. Czekam na ciebie, kochaniutki. No choć tu. Krzyki w kierunku ostatniego romina widocznie wzbudziły w nad wyraz przerośniętym psie kumulację energii i agresji jednocześnie. Potrzebna ci przemyślna taktyka, na którą nie masz czasu. Starcie było coraz bliższe, a po Nieznajomym widać było ogrom stoczonej przed chwilą walki. Nie mogę się teraz poddać. Pomimo zmęczenia i bólu w ramionach jedynym pragnieniem, które pozwalało mu utrzymać jeszcze Ogień Burzy była myśl o zamkniętej w twierdzy Mrozu jego małej Aluap. Na twarzy gotowała mu się krew z licznych cięć zadanych pazurami rominów. Najgorsze jeszcze przed. Siłę przeciwnika poczuł od pierwszego kontaktu miecza z ciałem przywódcy. W porównaniu z jego siłą tamta sfora stanowiła tylko niegroźną drużynę szczeniaków, chcących pieszczot i zabawy. Brawo Altrusie, nie pomyślałbym, że jesteś zdolny stworzyć coś tak genialnego. Anathemus przeczuwał, że nie jest w stanie pokonać tego ostatniego walcząc z nim i siłą wszystkich, których zabił do tej pory.  

- Har ala. – krzyknął w kierunku bestii, która najwyraźniej rozpoznawała więcej, aniżeli zapach krwi Anathemusa.  

- Har ala – przedziwne ile w pamięci pozostało mu komend starożytnego języka Mistrzów. Dobrze, że poskutkowało. Kiedy to mówił miał na myśli świadomość, że jeśli pomyliłby wezwanie, to zamiast łagodnego psiaka koło nogi, raczej na pewno nie miałby więcej członków niż tylko noga. Teraz jednak romin leżał obok niego tak spokojnie, iż ktoś nieświadomy tego, co stało się przed chwilą mógłby sądzić, że to stworzenie jest związane z Anathemusem bardzo długą więzią przyjaźni. Nic dziwnego. Ujarzmiony romin stawał się posłuszny temu, któremu udało się pokonać przewodnika stada. Z tym, że teraz to Nieznajomy stanowił głowę stada, na które składało się to dziwne stworzenie i on sam. Jesteś mój. Musisz dostać nowe imię niezależnie od tego, jak brzmiało twoje poprzednie. I koniecznie musimy odpocząć. W tym samym momencie wtulił się w sierść swojego nowego towarzysza niedoli pozwalając, by sen ukoił jego stargane nerwy i obolałe od walki mięśnie.W obydwu skrzydłach Bramy Pierwotnych umieszczone były specjalne systemy zapadni pozwalających na otwarcie odrzwi osobie, która znała odpowiednią kolejność dźwigni. Dla Nieznajomego był to moment najtrudniejszy. Zdawał sobie doskonale sprawę, że wchodząc z tej strony do Twierdzy Mrozu, niezależnie od tego jak i którędy ją opuści, nie zobaczy już tych majestatycznych drzwi oddzielających Góry Nienawiści od pozostałej części Masywu Gór Przeznaczenia. Oparty o skarpę przyglądał się im z zapartym tchem próbując przypomnieć sobie właściwy układ, dzięki któremu uda mu się je otworzyć. Miał jeszcze jeden problem do rozwiązania, zwłaszcza że od ostatniej walki stał się jego przyjacielem. Przywódca sfory rominów, którego udało mu się obłaskawić, siedział przy nim spoglądając swoim nad wyraz spokojnym psim wzrokiem na nowego pana. Anathemus czuł, że nowy członek jego jak dotąd jednoosobowej drużyny musiał wiele wycierpieć z rąk swoich poprzednich właścicieli. Nazwę cię Largo. Podoba ci się. Romin z wyraźnym zadowoleniem polizał Nieznajomego po odkrytej dłoni akceptując jego wybór. Z tego, co sobie przypominał rominy stworzone zostały do jednego zadania. Miały nieustannie strzec Bramy Pierwotnych. To, co wyróżniało ich spośród innych przedstawicieli gatunku czworonożnych wszystkożerców była magia, którą uwięziono w ich ciałach. Przywódca atakował zawsze ostatni. Gdyby nawet jego stado zostało wybite, nikt nieznający starożytnych zaklęć nie stawiłby mu czoła. Przekazywana z umarłych ciał magia trafiała wprost do niego, czyniąc go jeszcze bardziej niebezpiecznym. Po zabiciu przeciwników dowódca rominów w ciągu miesiąca mógł odtworzyć utraconych pobratymców. Nieznajomy pragnął, by jego nowy towarzysz nigdy nie musiał stawać się tym, czym był od początku swojego istnienia. Czas iść dalej. Skonstatował Anathemus porywając się z wygodnego miejsca pod skałą. I tak za długo odpoczywałem. Na domiar złego za nic nie był w stanie przypomnieć sobie kolejności zapadni.Każda była niemal identyczna. Kształtem przypominały kwadrat, w środku przecięty z dwu stron przerywanymi liniami, zbiegającymi się do środka. Spokoju nie dawał mu również grot włóczni, którą trzymał wyrzeźbiony nad Bramą smok. Postanowił sprawdzić, dlaczego znajduje się tam metal a nie skała. Wspinaczka nie była jego mocną stroną, a wciąż obolałe ręce od machania mieczem dawały mu się silnie we znaki. Largo. Wdrap się na górę. Potem mnie wciągniesz. Dasz radę? Romin popatrzył z politowaniem na swego pana i w ułamku sekundy znalazł się na wysokości smoczej rzeźby. Anathemus był pod wrażeniem. Ciekawe czym jeszcze zaskoczy mnie mój nowy kolega...  

Jedyny istniejący wzór na otwarcie Bramy Pierwotnych znajdował się w posiadaniu Mistrza Wielkich. Niestety. Kiedy do Świątyni wkroczyły legiony rewolty, nikt nie myślał, by ratować cokolwiek, a zwłaszcza stosy dokumentów i zwojów, które w swych komnatach posiadał Mistrz. Rysunek przedstawiający układ zapadni zaginął, Anathemus jak przez mgłę przypominał sobie podpis znajdujący się u dołu dokumentu. Nigdy sobie tego nie przypomnę. Musi być inny sposób, by się tam dostać. W tym samym momencie uświadomił sobie, że kluczem może być metalowy grot.  

- Largo, pociągnij za grot. Krzyknął do zwierzęcia, które posłusznie wykonało polecenie. Nagle Nieznajomy poczuł wielkie tąpnięcie, po czym wielki smok zapadł się pod siebie. Został po nim niewielki otwór, z którego wydobywało się nikłe światło. Muszę tam wejść. Z pomocą przyszedł mu Largo, który swym nad wyraz długim, jak na psa ogonem podciągnął Anathemusa na tyle, by mógł złapać się krawędzi skarpy. Tędy wstawiono tę cudaczną rzeźbę. Pomyślał Niezanjomy. Tędy też wejdę do środka. Skoro pali się tam jakieś światło, to znaczy, że jest i droga do Twierdzy. Nie czekając ani chwili ponownie wyjął miecz i zaczął odkopywać otwór, który z minuty na minutę stawał się coraz większy. Również Largo drapał łapami po resztkach smoka wyciągając większe kawałki. No to w drogę. Bez wahania wsunął się w dziurę, tuz za nim niepewnie udał się romin obwąchując każdy skrawek nowego miejsca. Nie ma dokąd wracać, Largo. Jedyne miejsce, w którym będę się czuł bezpiecznie to to, w którym jest Aluap.Strażnicy więzienni znani byli ze swego nazbyt okrutnego stosunku wobec przymusowych mieszkańców karcerów. Do obowiązków pracownika największego zbiorowiska przestępców z całego Miasta należało chociażby wywoływanie w skazanym uczuć, które miały doprowadzić go do stanu obłędu i nienawiści wobec samego siebie. Codziennie, przez 30 minut klawisz wkraczał do pokrytej lustrami celi, przytykał twarz skazańca do jednego z nich i przez cały czas powtarzał, że to jego wina, że się tu znajduje. Więzień po miesiącu takich sympatycznych pogawędek najczęściej popełniał samobójstwo uderzając głową o lustrzane ściany tak długo, aż mdlał z powodu utraty krwi. Nikt go nie ratował. Pozwalano wykrwawić się na śmierć. Czasami, ci mocniejsi psychicznie zaczynali od pozbawienia siebie oczu, nie mogąc znieść własnego widoku odbijającego się w każdym miejscu sali. Taktyka więziennego personelu była, w ich mniemaniu, perfekcyjna. Im mniej żywych więźniów w celach, tym mniej pracy do wykonania. A im mniej zajęć, częściej można było udać się do przeciwległego Domu Radości, w którym na spragnionych doznań strażników więziennych czekały gotowe na przyjęcie odpowiedniej sumy pieniędzy nimfy, jak nazywali je pieszczotliwie klienci. Radosny czas spędzali tu wszyscy, od sprzątających podłogi po zarząd więzienia, z dyrektorem włącznie. Każdy odnaleźć mógł tam coś dla siebie. Przed wejściem stała skąpo ubrana dama witająca pejczem wchodzących do lokalu gości. Zaraz za drzwiami rozpościerał się obszerny bar, na środku którego stał wielki stół, na którym dawniej zapewne rozgrywano partie w bilard. Dziś służy tym, którzy bez świadków nie potrafią osiągnąć satysfakcjonujących rezultatów kuracji seksualnej. Przy barze siedzieli zazwyczaj ci, którym natura odebrała już dawno ochotę na zabawy z młodymi, wysportowanymi panienkami. Trunki podawane przy ladzie zawsze były pierwszorzędne. Najczystsza tequilla, burbon, wódka i specjalność tutejszego Domu: olighia, mocne czerwone wino, po którym klientela stawała się nad wyraz hojna. Przy ścianach znajdowały się specjalnie oddzielone, pojedyncze loże, w których każdy mógł do woli korzystać z usług wyszkolonego w każdej dziedzinie personelu. Przy końcu pomieszczenia znajdowały się schody prowadzące na drugi poziom. Mieściły się tam specjalnie przygotowane pokoje dla tych, którym gwar dość mocno przeszkadzał w pobieraniu kolejnej lekcji rozkoszy. W pokojach nie było nic, co mogłoby ograniczyć swobodę działania. Proste łóżko, nocna szafka i rzecz dziwna, brak okna. Władza budując ten dom schadzek pomyślała o wszystkim. Nie wolo było pozwolić sobie na to, by niesiony orgiastycznym uniesieniem pracownik więzienia dostrzegł coś więcej, poza piersiami swej partnerki. Służyło to również odseparowaniu człowieka od pracy, w której stawał się na nowo nieuległym katem, gotowym na wiele, by zmusić skazańca do autodestrukcji.   Kadra więzienna wybierana była spośród opuszczonych przez matki chłopców, których na dodatek pozbawiano wszelakich wspomnień. W sercach czuli tylko złość, którą z niezwykłą precyzją przelewali na poddanych im więźniów. Czyniło to z nich niezwykle lojalną i dość tanią w utrzymaniu grupę osób, która nie miała żadnych uczuć i żadnego powodu, by zdradzić. Najgorszą kategorię osób przebywających w więzieniu stanowiła kadra zarządzająca. W czasach początku rewolucji myśli stanowili oni bazę dowodzącą wszystkimi grupami, które bezwzględnie nawracały na nowy porządek, kradnąc, gwałcąc co popadnie i zabijając każdego, kto jawnie sprzeciwił się rewolucji. Tymczasem jednak okrutni w swych poczynaniach strażnicy porządku więziennego bawili się niezmiernie w rozkosznym domu. Często bywało tak, że wchodząc z pełnymi kieszeniami pieniędzy, wychodzili bez jednych i drugich. W końcu jedyna dostępna rozrywka musiała kosztować.Wnętrze Twierdzy Mrozu było przeraźliwie mroczne i zimne. Nieznajomy i Largo poruszali się z niezwykłą ostrożnością, by przypadkiem nie natrafić na zastawione przez uciekających pułapki. Jedną z nich w ostatniej chwili zauważył wierny przyjaciel Anathemusa, kiedy ten prawie wszedł w samozapalną ciecz. Dobrze, że jesteś ze mną, Largo. Obecność romina sprawiała, że Nieznajomy coraz częściej zastanawiał się nad zrządzeniem losu, które sprawiło, że twych dwu odmieńców spotkało się na swojej drodze. Korytarz wewnętrzny niegdyś oświetlany był przez słońce, które wpadało z przeciwnego końca drogi prowadzącej do wyjścia. W czasach przed rewolucją podziemnego przejścia używali wszyscy. Każdy podróżujący z Miasta przez Dolinę Kwiatów mógł bez przeszkód znaleźć w tym miejscu schronienie. Wielu ciągnęło tu także z innego powodu. Na górnym poziomie Twierdzy swą straż pełnili Zaklęci w Mroku, starożytny zakon niewiele młodszy od Zakonu Wielkich. Pośrodku drogi znajdowały się specjalne schody, które wiodły wędrowców wysoko w górę, aż na szczyt. Zaklęci całymi dniami zgłębiali starodawne księgi, w których zawarta była mądrość przodków. Codziennie każdy przeżywał oczyszczenie. W specjalnie przystosowanych pomieszczeniach znajdowały się sadzawki z wodą, którą dostarczano na najwyższy poziom twierdzy kanałami cieplnymi. Woda z wnętrza góry była tak gorąca, że nawet na samym szczycie nie traciła nic ze swego ciepła. Codzienna kąpiel miała uwolnić mnichów od troski dnia, co więcej, przebywanie w niej dłuższy czas pozwalało odmłodzić organizm na tyle, że zakonnicy dożywali sędziwego wieku w pełni sprawności fizycznej i duchowej. Zaklęci zanim nieszczęście wojny sprowadziło na nich nieszczęsny koniec prowadzili niezwykłą sieć wymiany towarów. Mieszkańcy kwiatowej doliny przywozili zakonnikom różnego rodzaju gatunki flory, ci zaś przetwarzali dary natury w liczne lekarstwa i specyfiki, po które ściągały nieprzebrane tłumy z całego obszaru Miasta. Nieznajomy bywał tu nie raz razem ze swym Mistrzem, by zażywać wodnej kuracji i upokajać wnętrze przed misją, która na niego czekała. Muszę odnaleźć te schody. Choć nie wydawało się to proste Anathemus pamiętał źródełko, które umieszczono naprzeciwko schodów. Było piękne i niezwykle bogato rzeźbione. Podstawa wykonana była z marmurowych bloków tak czarnych, że zlewały się z kolorem ścian tworząc złudzenie, jakoby źródło wypływało wprost ze skał. Powyżej znajdowała się obszerna sadzawka w kształcie półotwartej muszli. Nad nią Zaklęci umieścili posąg Mitusa, pierwszego Mistrza zakonu Mroku, którego szaty łączyły się z wodą, która wypływała do sadzawki. Rzeźba wyciągniętą prawą dłonią wskazywała kierunek, w drodze na szczyt. Ktokolwiek pragnął się tam dostać musiał zaczerpnąć ze źródła i donieść na sam szczyt odrobinę wody z dołu. Na szczycie znajdowała się druga identycznie wyglądająca sadzawka, do której wlewano wodę z niższego poziomu, tak by nic ze źródła nie zostało utracone. Nagle largo nastroszył sierść, jego oczy zapłonęły złowrogim blaskiem. Ktoś się zbliża. Nieznajomy wyciągnął Ogień Burzy w chwili gdy zza załomu skalnego wynurzyła się biała postać. Przewodniczka Twierdzy.  

- Czego pragniesz Nieznajomy? – głos postaci był niezwykle ciepły i łagodny. Sama postać sprawiała wrażenie umarłej. Śnieżna szata otulała jej ciało, lecz wyraźnie było można dostrzec kobiece kształty. 

- Muszę dostać się na szczyt Twierdzy.- odpowiedź Anathemusa rozległa się długim echem po korytarzu.  

- A zatem pozwól, że cię poprowadzę, ostatni raz. – Słowa Przewodniczki wywołały dziwny niepokój w sercu Nieznajomego, choć Largo wyraźnie uspokoił się i usiadł na tylnych łapach zaraz obok swego pana.  

- Prowadź więc do źródła po sam szczyt- Ruszyli i nagle cała przestrzeń wypełniła się światłem.-Paul, obudź się! – Wrzask kobiecego głosu wyrwał go z błogiego odpoczynku. 

- Ahh, gdzie... ja... jestem? Czemu wszystko mnie tak boli? – Ból, którego właśnie doświadczał był nieporównywalny z niczym, co zdołał przeżyć do tej pory. 

- To ja, Kaya, nie pamiętasz kim jestem, czy jak zwykle udajesz by mnie sprowokować? – Dziewczyna widać wielokrotnie dała się nabrać na żarty komisarza, który w stosunku do niewiast zachowywał się dość pokracznie. Nie przeszkadzało mu to jednak w zdobywaniu kobiecych serc z niezwykłą lekkością. Wszystkie napotkane panny rozczulało to , w jak często pokraczny sposób próbował je poderwać.  

- Kaya...? Wybacz, ale nie pamiętam... Zresztą niewiele pamiętam, co się stało i czemu znalazłem się w tej norze... – Odpowiedź Paula nie zrobiła na właścicielce mieszkania najmniejszego grymasu. 

- nigdy nie podobał ci się mój pokój, ale nie narzekaj, to chyba lepsze niż więzienna cela, prawda? – Na twarzy mężczyzny okrytego tylko prześcieradłem pojawił się grymas głębokiego zdziwienia. – Więzienie, ja, o co tu do diabła chodzi?  

- Matko, Paul, ty naprawdę nie wiesz, co się stało? Szuka cię pułk piechoty i chyba z dywizja szakali. Jakimś cudem wydostałeś się z najgorszego miejsca w tej zapadłej dziurze, a nic nie wiesz? Wyznaczono wysoką nagrodę dla każdego, kto raczy cię dostarczyć całego, bądź w kawałkach, niezależnie z ilu będziesz się składał. To niezbyt dobrze, jeżeli nie wiesz, że jesteś celem numer jeden.- Kaya podała mu kubek z ciepłym wywarem herbaty, po czym spoglądając przez okno przez zdecydowanie zbyt długą chwilę jak dla Paula myślała. Ból przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą do tego stopnia, że komisarz upuścił naczynie z wrzątkiem na podłogę. 

- Byłem w więzieniu? Niemożliwe, przecież jestem szanowanym komisarzem największego komisariatu w Mieście.- Głos protestu był nad wyraz przekonujący. 

- Byłeś, Paul, kiedyś tak. Do momentu, w którym w twej niezwykle przebiegłej mózgownicy nie zrodził się pomysł, by kwestionować decyzje przełożonych. Nawet jeśli miałeś rację.- Odpowiedź Kayi jeszcze mocniej wstrząsnęła Paula. Jak to byłem? Przecież... Zemdlał. Przez następne cztery dni leżał nieprzytomny. Na szczęście dla niego kryjówka była bezpieczna. Mieszkanie na peryferyjnej dzielnicy metropolii miała swe wady i zalety. Wad oczywiście było znacznie więcej, stąd tez nawet patrole prewencyjnej policji, zwanej potocznie szakalami widywane były tu raczej rzadko. Dzielnicą rządził wewnętrzny system wartości, nad przestrzeganiem których czuwał gang Rekinów. Ten samozwańczy wymiar sprawiedliwości kierował się jedną zasadą: dopóki płacisz haracz nikogo nie interesuje kim jesteś, ani kogo sprowadzasz do dzielnicy. Kaya była perłą wśród tutejszej ludności. Zajmowała się zdobywaniem środków opatrunkowych z innych części Miasta. Jej wygląd i niebywała uroda stanowiły atut, któremu nie mógł się oprzeć prawie nikt. Stąd też tubylcy nazywali ją czarodziejką, gdyż często bywało tak, że niemożliwe dla jednych, dla niej zawsze stawało się osiągalne. Potrafiła jeszcze coś, co pozwalało jej czuć się bezpieczną w środowisku, w którym każda kobieta albo już była, albo w krótkim czasie na pewno stawała się prostytutką lub utrzymanką, któregoś z członków gangu rekinów. Umiała walczyć. Tajemna sztuka kuo- yi była tak niecodzienną umiejętnością, że nawet boss Rekinów drżał, gdy do niego przychodziła. Kuo-yi uczono przed wiekami w odległych dolinach Perłowych, które otwierały niebezpieczny szlak w góry Nienawiści. Kaya potrafiła jednym dotknięciem palców sprawić taki ból, że żaden mężczyzna nie był w stanie tego znieść. Uderzenie w głowę z reguły kończyło się zgonem, a cios między nogi przewodnika powodował, że jego prywatny zestaw klejnotów rodowych przestawał istnieć. Nic dziwnego, że budziła strach we wszystkich. Jednak praca, którą się zajmowała dawała jej jeszcze jedną przewagę, budziła szacunek, dlatego nikt nawet nie spojrzał na nieznajomego gościa. Nikt, prócz Ardeo...
  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×