Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-09-27 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2654 |
1
WSZYSCY JESTEŚMY KRYMINALISTAMI
Myślę, że kryminalistów zrobił z nas okres stalinowski – jedni byli potencjalnymi przestępcami, inni już siedzieli.
Właściwie, po 1956 roku, gdy nastąpiła tzw. odwilż i na fali demokratycznych przemian zaczęto wypuszczać ludzi z więzień, nasza świadomość była ukształtowana – jesteśmy kryminalistami i to takimi, którzy wymagają resocjalizacji.
Oczywiście, z tego grona należało wykluczyć tych, którzy nas pilnowali ale ich pozycja początkowo też była na tyle słaba, że w każdej chwili mogła zostać zachwiana.
Ja w konflikt z prawem popadłam około czwartego roku życia. Przyczyną tego była kradzież czerwonej landrynki – cukierka, którego nazwa pochodzi od Fiodora Matwiejewicza Łandrina, właściciela fabryki słodyczy założonej w 1848 roku w Petersburgu. Gdybym wtedy miała informacje takie, jak dzisiaj, może coś powstrzymałoby mnie przed tym nierozważnym posunięciem. Informacji jednak nie miałam a landrynka wypadła z blaszanego pudełka na sklepową ladę i nikt na nią nie zwracał uwagi. Upewniwszy się, że żadne oczy mnie nie śledzą chwyciłam ją i czym prędzej włożyłam do ust. Wszystko poszło gładko – nikt mnie na tym nie przyłapał.
Wątpliwości pojawiły się już po zjedzeniu cukierka, który miał smak malinowy. Nie mogłam uwierzyć, że ujdzie mi to bezkarnie - jak mówi stare porzekadło: „na złodzieju czapka gore”. W tej sytuacji ubzdurałam sobie, że wcześniej czy później przyjdzie po mnie milicja. W efekcie każdy napotkany na ulicy umundurowany milicjant, a widywało się ich sporo, bo w pobliżu była komenda, wywoływał we mnie uczucie paniki. Trzymana za rękę przez matkę nie mogłam nigdzie uciekać ani też skręcić w bok, toteż pozostawało mi tylko mierzenie milicjanta jakimś okropnym spojrzeniem. Musiałam mieć coś niedobrego w twarzy, ponieważ milicjanci też zaczęli przyglądać mi się. Ta sytuacja trwała dosyć długo. Jak długo, nie potrafię dzisiaj powiedzieć. W końcu przyszedł czas, kiedy uznałam całą sprawę za przedawnioną i przestałam myśleć o landrynce.
Dopóki nie zaczęłam chodzić do szkoły, rosłam w poczuciu całkowitej niewinności, które raz do roku naruszał przychodzący po kolędzie ksiądz. Ksiądz zadawał pytania będące według mnie przesłuchiwaniem osoby podejrzanej i nawet jeśli przesłuchanie wypadło dobrze cieszyłam się, kiedy już wreszcie sobie poszedł.
Prawdziwym przestępcą zostałam, gdy zasiadłam w szkolnej ławie. Tam było już bardzo łatwo o różnego rodzaju oskarżenia. Właściwie codziennie odbywał się jakiś proces przy drzwiach otwartych albo też kolegium do spraw wykroczeń z błyskawicznym wyciągnięciem konsekwencji, polegających na wyrzuceniu ucznia z lekcji i nakazaniu przyprowadzenia do szkoły matki. Tu trzeba dodać, że nakaz przyprowadzenia ojca dotyczył bardzo poważnych przestępstw.
Starałam się jak mogłam by nie zasiąść na ławie oskarżonych ale pewnych rzeczy nie dało się ominąć – chociażby odpowiedzialności grupowej czy też pomyłek .
Razu pewnego obwiniona zostałam o brak dyscypliny i niesłuchanie poleceń. Kierownik szkoły wypatrzył mnie wśród rozwrzeszczanej grupy, która tłoczyła się przy wyjściu z auli. Nie wrzeszczałam jak inni ale poruszałam ustami dla wypełnienia sobie czymś czasu oczekiwania przed drzwiami, których w danym momencie nie dało się przekroczyć.
W konsekwencji kierownik kazał mi stawić się u siebie w gabinecie na rozmowę.
Rozmowa, z mojego punktu widzenia wydawała się pozbawiona sensu chociaż skłaniała do myślenia.
Czy słyszałaś polecenie jakie zostało wydane? - spytał kierownik.
Tak... - odpowiedziałam.
Dlaczego nie posłuchałaś polecenia?
W tym momencie sprawa całkowicie zagmatwała się, bowiem polecenie brzmiało: „Spokój! Zamknąć buzie!”. Jeśli potraktować rzecz dosłownie to spokój, co prawda, zachowałam ale buzi nie zamknęłam i na dodatek poruszałam nią. Niestety, nie byłam aż tak elokwentna, żeby szybko i zwięźle wyjaśnić kierownikowi sytuację - zanim zdąży wszcząć awanturę o to, że śmiem z nim
polemizować. Milczałam.
Czemu nie odpowiadasz?! - kierownik patrzył na mnie groźnie zza okularów w złotej, metalowej oprawce.
Bo nie wiem co powiedzieć – przyznałam się szczerze i bezradnie.
Uznał to chyba za wyraz skruchy i dał mi spokój. Tak więc załatwiliśmy sprawę obustronnym nieporozumieniem.
Wtedy właśnie zrozumiałam czym jest fałszywe oskarżenie oparte na pozorach i na ile gorsze jest ono od prawdziwego. Moje dziecinne przekonanie o tym, że karani są tylko winni a prawdę od kłamstwa da się łatwo odróżnić prysnęło jak bańka mydlana.
W międzyczasie pilnujący umacniali się na swoich pozycjach. Ci z nich, którzy rozumieli na czym rzecz polega nie dawali wciągać się w układy, które mogły być zmienne. W jaki sposób to robili trudno dociec? Nie zabiegali o co raz wyższe stanowiska ale starali się utrzymać na swoim miejscu wyrabiając sobie przy tym opinię ludzi nieugiętych. Ponieważ nieugiętość nie zawsze jest cechą pożądaną, budzili postrach większy niż inni. Mogli narobić kłopotów trudnych do rozwiązania, gdyż nieugięty, któremu udowodniono brak racji zaczynał konsekwentnie odgrywać się i niszczyć tego, kto swoją rację udowodnił. Był to gatunek człowieka niebezpieczny chociażby z tego powodu, że nieugięty nie był nieomylny.
Od czasu, gdy usłyszałam, jak wujek powiedział do ojca: u was to chyba jakiś Uzbek rządzi – zaczęłam szukać informacji o Uzbekistanie. Nie powiem, żebym robiła to w obsesyjny sposób. Po prostu – jeśli miałam okazję, to sprawdzałam.
Dowiedziałam się najpierw, że jest to azjatycka republika Związku Radzieckiego. Ma swój administracyjny podział na 12 wilajetów czyli tyle, ile jest miesięcy w roku a oprócz tego jest jeszcze autonomiczna republika – Karakałpacja. Katolicyzmu nie należy się tam spodziewać, chociaż jakieś śladowe ilości można znaleźć. Kraj jest rolniczy, ma duże uprawy bawełny oraz produkuje jedwab.
Spytałam koleżankę czy coś wie na temat Uzbeków i Uzbekistanu? Wzruszyła obojętnie ramionami:
Wasz sąsiad wygląda jak Uzbek. Mały, włosy ma czarne, twarz szeroką i opaloną, we wszystko się wtrąca i wszystkich sprawdza. Pewnie twój wujek o nim myślał...
Może i miała rację.
Problem Uzbekistanu zszedł na plan dalszy, gdy Baśka, z którą chodziłam do jednej klasy w tajemnicy poinformowała mnie, że ona też ma wujka, który właśnie do nich przyjechał z Afryki i jest czarny. Wujek, jak wiadomo to brat matki. Jakim cudem wujek Baśki może być czarny jak matka jest biała?... Oczywiście – nie uwierzyłam. Gorzej, że uwierzyła w to Marynia – inna koleżanka. Marynia podsłuchała rozmowę. Od razu przyczepiła się. Z wypiekami na twarzy zaciągnęła nas na przerwie w kąt korytarza.
Słyszałam co mówiłyście... Nikomu nie powtórzę tylko musisz mi Basiu wszystko opowiedzieć... Jak się twój wujek nazywa?...
Baśka popatrzyła z filozoficzną miną w górę.
Wujek nazywa się Chochoł.
A to jest imię czy nazwisko? - dopytywała się Marynia.
Jedno i drugie. Do wujka mówi się Chochoł.
Dalej były opowieści o tym jak wujek przez pustynię jechał do naszego miasta, jak o mały włos nie umarł z braku wody, ile bananów ze sobą przywiózł i jeszcze jakieś tam nieistotne szczegóły tej podróży.
Na koniec padła obietnica, że zaprosi nas do siebie żebyśmy wujka obejrzały.
Minął jeden, potem drugi i trzeci dzień ale Baśka swojego zaproszenia nie ponowiła. Na czwarty dzień Marynia straciła cierpliwość - kategorycznie zaczęła domagać się dotrzymania obietnicy. Nie dała już Baśce samej wyjść ze szkoły – szła obok, nie odstępowała jej na krok, a ja razem z nią.
Byłyśmy prawie przy domu Baśki, gdy nagle pojawił się nad nami motylek – ładny, kolorowy: Rusałka pawik.
Jaki śliczny! – zawołałam pokazując motyla.
Ooo motylek! - zawtórowała mi Baśka i rzuciła się za nim w pogoń.
Zanim zdążyłyśmy zorientować się zniknęła za rogiem najbliższego budynku. Musiała później skręcić gdzieś w podwórze, bo gdy dotarłyśmy do rogu nie było już jej tam.
Dlaczego pokazałaś jej tego motyla?! - Marynia wpadła we wściekłość.
Naturalnie, wściekała się na mnie, jakbym była winna temu, że Baśka kłamie.
Nie bądź głupia – powiedziałam. - Chyba wreszcie widzisz, że nazmyślała. Jak cię tak Afryka interesuje to pożycz sobie z biblioteki tę książkę, którą Baśka tydzień temu oddała. Nie wiem jaki miała tytuł ale na okładce byli jacyś Murzyni pod słomianym parasolem. Wytłumaczysz bibliotekarce o co chodzi to ci znajdzie.
Nie miałam sumienia natrząsać się z koleżanek pomimo tego, że sytuacja była komiczna. Wiadomo - nikt nie lubił oficjalnie obowiązującej „urawniłowki” czyli zrównywania wszystkich, ściągania do tego samego poziomu. Chyba wiele osób uważało, że jest to nieuzasadnione a nawet szkodliwe. Nic dziwnego, że Baśka chciała zasygnalizować swoją indywidualność chociażby przy pomocy naiwnego kłamstwa.
Żyliśmy w państwie komunistycznym, rządzonym przez sojusz robotniczo- chłopski a jednak ludziom po głowie chodziły jakieś fantazje na temat własnego szlachetnego pochodzenia i trudno było odwieźć ich od takich pomysłów. Oficjalnie z tym nie afiszowali się, ponieważ było to źle widziane. W życiorysach oraz innych oficjalnych dokumentach, gdzie obowiązkowo podawało się informację o pochodzeniu swojej rodziny istniały tylko trzy możliwości: robotnicze, chłopskie lub inteligenckie. Cała reszta należała do historii, które można między bajki włożyć. Nie mnij jednak, opowiadanie takich historii sprawiało niektórym pewną satysfakcję.
Na ogół sprawa zaczynała się i kończyła na nazwiskach. Siłą rzeczy, było to coś, czego nie dało się ukryć. O szlacheckim polskim pochodzeniu świadczyła końcówka -ski, która była odpowiednikiem zwrotów tytularnych występujących za granicą - jak we Francji de czy w Niemczech von. Co prawda, były jeszcze równorzędne pod względem wartości końcówki -cki oraz -dzki ale tymi jakoś nie chlubiono się. Ci, którzy nie mogli popisywać się szlachetną końcówką wygrzebywali z pamięci nazwisko rodzinne spełniające odpowiednie wymogi i opowiadali o okropnych mezaliansach popełnionych przez matki czy babki. Znałam tylko jednego człowieka, który z upodobaniem podkreślał, że jego prababka odrabiała pańszczyznę.
Inni, nie mogąc nic wymyślić, z odrazą patrzyli na tych, którym przychodziło to łatwo. Odraza przybierała na sile, gdy oprócz nazwiska rzucały się w oczy lepsze warunki materialne. W takich okolicznościach przekonanie, że chodzi tu o wyższe sfery stawało się bardziej uzasadnione. Nie była to sytuacja dobra.
W tym miejscu należałoby wspomnieć „Kodeks Boziewicza” czyli „Polski Kodeks Honorowy” - publikację z 1919 roku. W okresie międzywojennym był to dokument pozaprawny ale podstawowy, jeśli chodzi o regulowanie zasad honorowego postępowania, określający charakter obraźliwej plotki i to, kto zasługuje na zaszczytne miano „osoby honorowej”.
Po wojnie nie pasował w żaden sposób do panujących warunków.
W tych okolicznościach po ludziach, którzy poczuli niechęć można było spodziewać się szykan i to bez przebierania w środkach. Zwykłe zasady przyzwoitości jakoś łatwo poszły w niepamięć. O tym, że „Kodeks Boziewicza” może nadal obowiązywać nawet nikt nie pomyślał.
Mimo tego, czasami znajdował się odważny, który rzucał od niechcenia, jakby w żartach: no owszem.., nazywa się ale co to za nazwisko...
Aspiracje związane z wyższymi sferami nasiliły się w pierwszej połowie okresu sprawowania władzy przez Edwarda Gierka, kiedy nastąpiło gwałtowne przyspieszenie rozwoju gospodarczego.
Nagle wszyscy odkryli, że można żyć inaczej – na europejskim poziomie.
Życie na europejskim poziomie polegało na zdobyciu mieszkania, samochodu, ciekawszych ciuchów i gadżetów, co wcale nie przychodziło łatwo. Był w tym pewien romantyzm, ponieważ
brak mieszkania, samochodu i kolekcji ciuchów dało się zastąpić imponującym gadżetem.
Gadżety bywały różne – na wyższym lub niższym poziomie - i wiele mówiły o ich posiadaczu. Z czasów ostatnich dwóch lat w liceum pamiętam wizytę w skromnym mieszkaniu, prawie pustym, gdzie jedynym oryginalnym akcentem był paskudny abstrakcyjny olejny obraz wiszący nad łóżkiem.
W okresie studenckim, już poza rodzinnym miastem miałam okazję odwiedzić nieciekawą, tanią mansardę ogrzewaną małym piecykiem zwanym kozą, ustawionym na środku pokoju - z rurą umieszczoną nad nim pionowo w dach. Przypominało to ciemną kurną chatę ale na półce stały dzieła zebrane Voltaira po francusku - wspaniały komplet oprawiony w jasną skórę ozdobioną złotymi napisami. Być może była to tylko imitacja skóry. Nie śmiałam tego dotknąć.
Najbardziej banalnymi gadżetami były wyeksponowane na szafach i kredensach kolekcje pustych butelek po zagranicznych alkoholach, które cieszyły oczy swoim kształtem oraz kolorowymi nalepkami. Widząc to, można było domniemywać, że właściciel zbioru dysponuje obcą walutą pozwalającą na zakupy importowanych towarów w sklepach do tego przeznaczonych. W rzeczywistości puste butelki mogły być prezentem od znajomych, którzy nie chcieli wyrzucać na śmietnik tak cennych przedmiotów ale sami kolekcji nie robili. Odpowiednikiem butelek bywał zbiór pudełeczek po zagranicznych papierosach - to już wymagało słomianej maty na ścianie po to, by można było przyczepić je szpilkami.
Cała ta zabawa w życie na europejskim poziomie skończyła się pod koniec lat siedemdziesiątych
wieloaspektowym kryzysem gospodarczym.
Wracając jednak do szlachetnego pochodzenia czyli tzw. wyższych sfer to trzeba przyznać, że jest to sprawa dość ciekawa.
Z wyższymi sferami wiążą się pewne pojęcia – chociażby pojęcie dynastii. Słowo to oznacza szereg władców z jednego rodu / królów, cesarzy lub książąt /. Jeżeli zaś nie szereg, to przynajmniej dwie osoby pochodzące z tej samej rodziny i panujące bezpośrednio po sobie lub z niewielkimi przerwami. Współcześnie, w państwach demokratycznych pojęcie to stosuje się na określenie rodzin, w których kilka pokoleń zajmuje się polityką
Wiele osób uważa, że można je zastąpić słowem: klan. Tym czasem klan oznacza wielopokoleniową rodzinę lub związek osób mających wspólne interesy i wspierających się. Czasami ludzie, którym udało się wychować większą ilość dzieci, zapewnić im co trzeba i nie popaść przy tym w nędzę zaczynają fantazjować na temat swoich wpływów i możliwości w przekonaniu, że ilość zawsze przechodzi w jakość. Dzieje się tak, ponieważ w obu przypadkach – zarówno dynastii, jak i klanu częstym zjawiskiem jest nepotyzm czyli faworyzowanie członków rodziny przy obsadzaniu stanowisk i przydzielaniu godności. Jest to ich wspólna tendencja. W krajach Trzeciego Świata, gdzie lojalność wobec rodziny jest nakazem kulturowym kumoterstwo czy klientelizm potrafi przybierać karykaturalne formy.
Trudno jednak spodziewać się, że osoby związane wspólnym interesem nie będą działały na swoją korzyść. Dyktuje to zdrowy rozsądek i dyktuje tym bardziej, im ważniejsze rzeczy wchodzą w grę. Zwyczajnie: jeśli chce się pewne sprawy przeprowadzić lub utrzymać – trzeba o to zadbać,
ponieważ pozostawione same sobie podlegają rozpadowi, zwłaszcza, że zawsze znajdą się chętni do manipulowania tym i przyspieszenia rozpadu dla jakichś własnych celów.
Stwierdzenie, że nie ma ludzi niezastąpionych niby jest słuszne ale i od tej reguły bywają wyjątki.
Za przykład niech posłuży autentyczny fakt. Zdarzyło się tak, że odejście z tego świata jednego starego hydraulika spowodowało zatopienie pięknego obiektu, który istniał tylko dzięki systemowi drenów odprowadzających wodę z gruntu. System został skonstruowany według zapomnianych już dzisiaj zasad. Jak głosi plotka – przypominał zegar słoneczny. To pociągało za sobą dalsze konsekwencje: uruchamiał się samoczynnie przy słonecznej pogodzie ale wymagał obsługi w pochmurne dni. Gdy zabrakło kogoś, kto potrafił go uruchamiać – przestał po prostu działać.
A mogłoby wydawać się, że hydraulików u nas nie brakuje...
Żeby nie przedłużać tych dywagacji, powiem tyle: pamiętając o Baśce i jej wujku z Afryki nigdy nie próbowałam opowiadać bzdur o swojej rodzinie.
oceny: bezbłędne / znakomite
Ps. Świetny bogaty język, rozległe horyzonty myślowe, bardzo ciekawa kombinacja fabuły i tzw. historycznej prawdy, ciekawy zabieg formalny w postaci tylko optycznie wydzielonych "rozdziałów", zaskakujące wnioski - nic tylko czytać.
Sami się tak dzisiaj (vide data publikacji) stoczyliśmy??
ze straszną w skutkach feminizacją zawodu pedagoga,
z dilerką dopalaczy w obrębie własnych murów,
z wiecznie kusą kołdrą oświaty,
z niżem demograficznym na ławkach szkolnych,
z krzyżami w każdej klasie i wprost przerażającą przemocą i agresją
... czy to pokłosie komuny? W wolnej nareszcie ojczyźnie z drapieżnym kapitalizmem od 30 lat i w unijnym od 15 lat kraju?!
oceny: bezbłędne / znakomite