Przejdź do komentarzyWakacyjna amazonka
Tekst 7 z 94 ze zbioru: Niezwykłe przygody i przeżycia
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2018-10-08
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2177

Wakacyjna amazonka


W dzieciństwie i wczesnej młodości niemalże każdego roku wakacje spędzałam na wsi u mojej cioci Rózi. Kuzynki ojca. Kochałam ten mój beztroski, wakacyjny czas spędzany w jej ogromnym domu na wzgórzu. Uwielbiałam budzić się w nim co rano skoro świt, siadać na parapecie okiennym w moim pokoju na pierwszym piętrze, i wdychać tamtejsze cudownie rześkie powietrze. Uwielbiałam też nasłuchiwać szumu wartkiej górskiej rzeki Białej Lądeckiej płynącej u podnóża wzgórza, na którym stał jedyny i jakże ogromny przedwojenny dom mojej cioci. Wielką przyjemność sprawiało mi też dobiegające z podwórza gdakanie, pianie, gęganie, kwakanie, muczenie, kwiczenie, rżenie, miauczenie, szczekanie… Czułam, że żyję! A potem wiejskie śniadanie w dziwnej kuchni na dni powszednie, do której przechodziło się przez stajnię, gdzie rezydowały dwie krowy i jeden koń, a właściwie klacz Kasztanka. W stajni, jak to w stajni, zapach był zawsze, no powiedzmy… taki sam, ale zapach ten wcale mi nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, zawsze uważałam, że ma swój urok. Mało tego, stał się nawet bardzo istotny dla mnie, bo nie bez powodu do dziś dnia pamiętam jego specyficzną woń. Wszak to woń z moich wspaniałych młodzieńczych wakacji.

A śniadanie? Pierwsza klasa! Typowo wiejskie i bardzo zdrowe. Uwielbiałam zwłaszcza pachnący kwieciem miód z pasieki wujka, która w składzie dziesięciu uli, znajdowała się w ogrodzie tuż przy oknach kuchni. A po śniadaniu, hulaj dusza! Po łąkach, po pastwiskach, po lasach, po dwóch rzekach, i Białej Lądeckiej i Nysie Kłodzkiej, a potem już tylko po Nysie, bo w Pilczu właśnie Biała wpada do Nysy. Cudowne to miejsce. Czysta, niczym niezmącona natura.

Ze zwierząt ciocinych najbardziej kochałam Kasztankę. Kiedy tylko przychodził czas na jej pojenie w Białej, pędziłam po nią do stajni by móc na jej grzbiecie ze wzgórza do rzeki ją sprowadzić. Pamiętam, że na początku trochę się bałam, ale żem uparta jak łosioł, strach szybko pokonałam i codziennie Kasztankę do wodopoju sprowadzałam. Dumna jak paw siadałam na oklep na jej grzbiecie i powoli schodziłyśmy w dół. I choć zawsze po takiej jeździe nogi w kroku mnie bolały niemożebnie, bo też Kasztanka miała nie tylko zad szeroki, to jednak frajdę miałam za każdym razem niesamowitą. Łydki też mnie często bolały, bo gdy okrakiem siedziałam na niej, schodzącej ze wzgórza w dół, to właśnie łydkami musiałam się trzymać najbardziej. A brzuch Kasztanki był napęczniały, oj, bardzo. Ale to nic, bo przynajmniej był miękki. Palce u rąk też mnie bolały niczego sobie, bo i jej długiej grzywy kurczowo się trzymałam. A włos koński jest przecież sztywny i ostry. Czasami aż do krwi miałam poprzecinane palce. Ale to wszystko nic! Trzymałam się wytrwale, bo inaczej, zjechałabym z jej grzbietu jak po równi pochyłej. A potem jeszcze i ze wzgórza na łeb na szyję i sturlałabym się w końcu wprost do rwącej rzeki. Mój wysiłek owocował cudownym uczuciem. Czułam się niczym amazonka na rączym rumaku. Raz jednak, to moje cudowne uczucie zostało brutalnie przerwane. A moje rozpalone lica, z nagła schłodzone zimną wodą. Ba, nie tylko lica. A było to tak: Pewnego wieczoru, sprowadziłam Kasztankę do rzeki, jak zwykle całkiem spokojnie. Mój kuzyn Rysiek (syn cioci Rózi) biegł za nami. Kiedy Kasztanka przednimi nogami po pęciny stała już w rzece i spokojnie siorbała sobie wodę, Ryśkowi coś do łba strzeliło i trzasnął ją znienacka w zad. Kasztanka się spłoszyła i wstrząsnęła łbem tak mocno, że ja, jak wystrzelona z katapulty, przeleciałam przez jej łeb i wylądowałam w połowie rzeki. Z lotu pikującego nie pamiętam nic. Dopiero lądowanie mi się utrwaliło w pamięci, bo lodowata woda otrzeźwiła mnie w momencie. Wody się opiłam, dupsko strzaskałam i myślałam, że to już mój koniec. Musiałam mieć straszliwie spłoszoną minę, siedząc tam na dnie lodowatej Białej.

Co się potem działo, trudno opisać. Dość powiedzieć, że Rysiek spłoszył się jeszcze bardziej niż ja i Kasztanka razem wziąwszy, i w takim stanie spłoszenia, trwał już do końca dnia. Z tym, że momentami owy stan mu się pogłębiał, zwłaszcza wtedy, gdy na niego popatrzyłam. A patrzyłam znacząco, o tak! No a co! Żeby takie durnowate pomysły mieć. A i Kasztanki było mi szkoda, bo pewnie poczuła się winna, iż znów przez nią człowiek cierpi. Znów, bo też niedaleko jak parę miesięcy temu, przytrafiło jej się, niechcący ma się rozumieć, odgryźć małego palca Zbyszkowi (drugiemu synowi cioci Rózi). A tylko dlatego, że ten jołop podawał jej marchewkę do pyska nie tak jak trzeba. Ja tam żalu do Kasztanki nie miałam. Bo jakaż tu jej w tym wina, że łbem wstrząsnęła? Ale że pewna nie byłam, czy ona to rozumie, zła byłam na Ryśka podwójnie.



* Zdjęcie archiwalne.



  Spis treści zbioru
Komentarze (8)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ojej, Michalszko, odkrywam coraz więcej stycznych z Tobą i twoimi przygodami, a może to jest tak, że my wtedy wszyscy mieliśmy podobne...wywołałaś we mnie w wspomnienia mojej nieżyjącej już matki chrzestnej, co to na wsi mieszkała, wielka gospodarę miała, wszystko wokół gęgało, rżało tak jak opisałaś. No ale ja tam się bałam wsiadać na konie, choć ciocia miała, za to ujeżdżałam wielkiego owczarka:):)i spadałam z niego, rzecz jasna.

To piękne zdjęcie jest z Tobą?
avatar
Erato, bo tak było... A było pięknie i wspomnień mamy bez liku. :) Tak, to ja właśnie z Ryśkiem na Kasztance.
avatar
Cudne zdjęcie, coś w klimatach kadru „Wakacji z duchami”:)
avatar
"Czyś przepadł już w odmęty,
O, czasie dawny, czasie święty,
Gdy sercu wszystko tak mówiło,
I serce drżało z dziwną siłą?"

/cytuję z pamięci; autor cytatu - Lermontow/
avatar
To, co urzeka w tej prozie, to afirmacja przyrody i niewymuszona prosta (w najlepszym rozumieniu tego słowa) miłość dla świata i bliźniego.

Pełnia harmonii na linii "ja" opowiadającej/wakacyjnej szczęśliwej dziewczynki - Kosmos
avatar
Dziękuję Wam, miłe Panie za tyle ciepłych słów.
Tak, Pani Emilio, i tak mam do dziś. Przyroda jest dla mnie najważniejsza. Niemalże codziennie jestem w lesie, jak nie rowerem, to z kijkami. Sama, albo z Dziećmi i Wnukami.
avatar
Człowiek pozbawiony codziennego bliskiego kontaktu z Matką Przyrodą jako Człowiek duchowo obumiera
avatar
Świat istot żywych zastępują nam pluszowe misie, króliczki, pieski, porcelanowr figurynki słoników i malowany bocian w ogródku. Dalej zabrnąć już się nie da.
© 2010-2016 by Creative Media
×