Przejdź do komentarzySierpniowa noc
Tekst 5 z 5 ze zbioru: zagubione dni
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2018-12-10
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1184

Sierpniowa noc


Nie wiedział, co go obudziło. Nawet nie był pewien, czy się obudził. Dziewczyna, która gładziła jego twarz, odpowiadała uśmiechem na pocałunki i nie powstrzymywała coraz śmielszych dłoni. Osunęła się na łóżko i zastygła w oczekiwaniu. Świat zawirował, pociemniał. Nie, nie teraz, dziewczyna oddalała się, właściwie to on był tym, który ją opuszczał. Nie był już w akademiku i nie miał dwudziestu lat.

Przekręcił się na drugi bok; zrobił to ostrożnie, ciągnąc za brzeg pierzyny i starając się nie wydawać przy tym żadnych odgłosów. Balansował między snem i jawą, pragnął opaść na stronę, po której czekała na niego dziewczyna, wrócić do niej, poczuć ciepło jej gładkiej skóry, smak wilgotnych warg. Chwilę leżał bez ruchu i oddychał równomiernie, udając jak wystraszone zwierzę, że go nie ma. Ale był, czuł, że jego pęcherz jest pełen, że zmierzwiona słoma w sienniku uwiera nieznośnie. Przez zamknięte powieki widział błyski nadciągającej burzy.

Najlepiej śpi się na słomie, tak oświadczyła kiedyś jego ciotka; wypowiedziała to zdanie z takim zdecydowaniem, że on, będąc jeszcze dzieckiem i to dzieckiem nauczonym zwracania się do starszych w trybie przypuszczającym, umieścił je w miejscu, do którego później trafiały aksjomaty, prawa naukowe i inne oczywistości, jak te, że ziemia krąży wokół słońca, a człowiek pochodzi od małpy. Dlatego, kiedy dość niespodziewanie odziedziczył dom na wsi i zniechęcony intrygami środowiska akademickiego porzucił wielkomiejskie wygody dla wiejskiej prostoty, było oczywiste, że odtąd będzie spać tylko na słomie.

Od tej pory zawsze, gdy źdźbła w sienniku utrudniały mu zaśnięcie, zanurzał się w kojące ból wspomnienia o dawnych czasach i ciotce, która znała odpowiedź na każde pytanie i była wielką pięknością, jeszcze przed wojną, w przeszłości, która nie była jego przeszłością. Chociaż od pierwszego razu, kiedy mu ją opowiedziano, była jednak jego, tylko w inny sposób.

Ciotka Adela uchodziła w rodzinie za wielką piękność. Co prawda, widząc pierwszy raz jej stare zdjęcie, był nieco rozczarowany, ale reszta rodziny szybko przekonała go, że chodzi o urodę przedwojenną. Od tej pory, patrząc na pożółkłą fotografię, widział na niej piękną kobietę, która przeżyła dwie wojny i jej twierdzenie, że jedna przeprowadzka jest gorsza od dwóch wojen, mogło mieć podstawy empiryczne. Faktycznie pozwalało mu ono z pewnym fatalizmem patrzeć na straty materialne ponoszone w czasie licznych przeprowadzek. Ale powinno ono też wzbudzić w nim pewne wątpliwości co do zawartości merytorycznej prawd objawianych przez starszą siostrę jego matki. Wiedział przecież, że już na początku drugiej wojny straciła mieszkanie razem ze wszystkimi meblami i planami na życie. Okupacja zrabowała jej dziecko, a powstanie resztę - ukochanego męża. Wszystko to tylko ją wzmocniło; żyła dalej pełna wiary w porządek świata, budząc swoją osobą respekt bliższego i dalszego otoczenia, szczególnie drugiego męża, który bezskutecznie - bo jak zostać przedwojennym oficerem w powojennej demokracji? - próbował dorównać pierwszemu.

Przed zaśnięciem przeżycia i historie pojawiały się, nie bacząc na chronologię, jedne piękne, inne bolesne, niektóre wstydliwe, jak to wspomnienia z dzieciństwa. A traktował je, nawet te całkiem błahe, z czcią tym większą, im bardziej rozczarowany był teraźniejszością, ludźmi. Bardziej od wrogów mierzili go domniemani przyjaciele, którzy jego odrazę do intryg uznawali za zdradę i odwracali się od niego. Tej nocy wspomnienia nie dały mu jednak spokoju, nie sprowadziły snu. Wiercąc się, rozmyślał o sienniku i ciotce, czy przypadkiem jej wiedza nie pochodziła z czasów, kiedy młócono cepami i dlatego słoma dobrze nadawała się do wypełniania sienników i krycia dachów. Zmieniając bok w poszukiwaniu najmniej bolesnej pozycji, myślał już, gdzie może kupić normalny materac i kto może mu doradzić.

Im dłużej tak leżał, tym ciaśniej robiło się w jego głowie, do ciotki i jego znajomych z miasta, z którymi chciał mieć jak najmniej do czynienia, dołączyli bosi wieśniacy z cepami, sprzedawcy materaców, których jeszcze nie znał, a po kolejnym całkiem już bliskim grzmocie oddział ochotniczej straży, który budził w nim tyle samo zaufania, co piorunochron na słomianym dachu. A on chciał być tej nocy tylko z Baśką, koleżanką ze studiów, która wydawała się być jedną i tą samą osobą z dziewczyną z jego snu. Dziwił się nieco, jak bardzo teraz jej pragnął, z jaką czułością o niej myślał, bo kiedyś nie widział w niej obiektu pożądania. To chyba tylko dlatego, że już kilka miesięcy minęło od czasu, kiedy był z kobietą.

Nic ze snu w takich warunkach nie będzie, trzeba zacząć od nowa, pomyślał. Usiadł na łóżku i po omacku bosymi stopami wymacał kalosze. Burzowe chmury sprawiały, że tak w domu jak i na dworze panowały całkowite ciemności. Z każdą błyskawicą świat pojawiał się na ułamek sekundy i dzięki opieszałości ludzkiego systemu nerwowego trwał małą chwilę, ulotna fotografia, pokazująca przeszłość. Szurając nogami, dotarł do drzwi prowadzących z alkierza, w którym spał, prosto na dwór. Na jego głowę padały pierwsze krople deszczu, a niewidzialne liście szumiały na porywistym wietrze. Odszedł tylko kilka kroków. Oddanie moczu sprawiło mu ulgę, mała rzecz, a cieszy, pomyślał jak zawsze przy tej okazji, ale też o lekarzu, który mu powiedział, że powinien zbadać prostatę. To wspomnienie nie było przyjemne i pożałował go.

Stał chwilę, czekając na kolejną błyskawicę, na korekturę swojego położenia. Chciał najkrótszą drogą wrócić do drzwi, nie błądząc po ogródku. Nie czekał długo, szybko więc dotarł do domu, w drzwiach obejrzał się jeszcze za siebie, stodoła była otwarta, jej wnętrze ukazało się jako czarna, złowroga paszcza. Kiedyś spał w niej przy otwartych wierzejach na sianie rozesłanym na klepisku. Sąsieki były pełne zboża, a on z bratem i siostrą długo w noc opowiadali sobie historie o upiorach, zmorach i innych straszydłach. Rodzeństwa nie widział już od lat, spotykali się tylko na pogrzebach: paradoksalnie liczba pogrzebów rosła, podczas gdy krewnych ubywało. Stodoła była teraz pusta, leżało w niej tylko parę starych mebli i sprzętów, które chciał ocalić. Miał nadzieję, że wierzeje nie odlecą podczas tej wichury, nie miał najmniejszej ochoty, przy tej pogodzie, iść je zamknąć. Myślał, że im szybciej wróci do łóżka, tym większa będzie szansa, że jeszcze Baśkę tej nocy zobaczy. Trzymając się ramy łóżka, zdejmował kalosz, kiedy wydało mu się, że ktoś jest w dużej izbie. Wyprostował się i zamarł w bezruchu, wyczekując; czuł, jak pot spływa mu po plecach. Błysk, przez otwarte drzwi dostrzegł postać siedzącą przy stole pod oknem.

Siedzi, niech sobie siedzi, ja wartościowych rzeczy nie mam, niczego złego nie zrobiłem, nie mam się czego obawiać, pomyślał i ruszył wolno w stronę drzwi, po czym bez słowa, z wyciągniętymi przed siebie rękami, przemierzył w poprzek izbę. Włącznik zamontowany przy drzwiach do sieni wydał głośny odgłos, ale jaśniej się od tego nie zrobiło. Znowu nie było prądu, jak dawniej, pomyślał z uśmiechem i zaczął szukać zapałek leżących na krawędzi okapu. Po małej chwili zapalał już lampę naftową wiszącą na ścianie.

Znajomy zapach nafty poprawił jego nastrój.

- Czego diabeł…

Przez ramię spojrzał w stronę stołu i odkręcił nieco więcej knot lampy. Ostrożnie założył szkło na lampę i odwrócił się.

- Czego pan diabeł tak po ciemku siedzi?

Wygląd gościa sprawił, że mimo woli zmienił sposób zwracania się do niego.

- Pan wystarczy…- rzucił obcy, nie odwracając twarzy od okna. - A tak sobie myślę o życiu i ludziach.

- E tam, pewnie pan się piorunów boi i tylko czeka, kiedy burza przejdzie, bo dla pana na dworze to teraz niebezpiecznie.

Usiadł na ławie przy piecu, bo choć ciekaw był gościa, wolał przy lampie zostać, bo jaśniej tu było i do drzwi bliżej. Gość się odwrócił. Miał ciemne oczy i pociągłą twarz o wyraźnych rysach. Zaśmiał się z nienaturalną przesadą.

- Pan, człowiek wykształcony, a w jakieś zabobony wierzy!

Elegancki strój, chyba z zielonkawego tweedu, długie buty. Z przyjemnością przyglądał się obcemu, ale sugestia, że tamten wie o nim więcej, nie była mu miła.

- To o ludziach i życiu pan myśli? Długo pan myśleć będzie, bo co pan o tych rzeczach wiedzieć może?

Aż mu się trochę głupio zrobiło, że się tak impertynencko odezwał, ale uśmiech na twarzy obcego, uśmiech wiedzącego lepiej, zaczął działać mu na nerwy, a to nie pomagało w myśleniu. Sam wiedział, że nie trzeba być ptakiem, aby być ornitologiem.

- I znowu jakieś uprzedzenia się odzywają, a przecież ja już tyle czasu interesuję się ludźmi, jestem z nimi. Sam czuję się czasem jak jeden z nich.

- Chyba pęknę ze śmiechu. Stalin też interesował się ludźmi.

- No właśnie, Stalin, wielki człowiek, wielu tak o nim myśli, miał ciekawe przemyślenia.

- Milionom ludzi to zainteresowanie, te jego przemyślenia, na złe wyszły. Pewnie pan mu w tym myśleniu pomagał, jego umysłem, nim samym zapanował.

- O nie, nie, ja nie mam żadnej władzy, a co do milionów, to są tylko liczby. Czy nie mówił pan, że życie każdego człowieka…

- Owszem, mówiłem, że najważniejszy jest człowiek, każdy z osobna, wiele razy, a skąd...

- No widzi pan, i ja właśnie tak się ludźmi interesuję, każdym z osobna, zresztą Stalin…Ale zostawmy Stalina w spokoju. Tak, tak, liczy się każde życie, indywiduum i jego wolna wola. Prawda?

- Owszem.

Zaniepokoił się, węszył podstęp.

- I pan chce ludziom tę wolę odebrać, zawładnąć nimi.

- Nie, nie, ja ludziom tylko doradzam; odważę się powiedzieć, że im pomagam.

- Do złego namawiam, chyba by bardziej pasowało!

- A co pan wie… Do złego namawiam? Może namawiam, aby zupę przesolić, żeby zła była. Co to znaczy zły? Pogoda może być dla jednego dobra, a dla drugiego zła. Nic nie jest tylko dobre, albo tylko złe, nic nie jest dla wszystkich dobre. Czy jak ktoś pisze, uwaga zły pies, to myśli, że ma złego psa?

- O ludzi mi chodzi, nie o zupę, nie o pogodę. Ludzie wiedzą, co jest złe.

- Ach tak? I co z tej wiedzy wynika?

Milczał.

- Ludzie wiedzą - powiedział obcy drwiącym głosem. - Niech mi pan powie w takim razie, co ludzie mają na myśli, mówiąc mniejsze zło, albo zło konieczne. Chyba nie dobro?

- Pan wykorzystuje słabość ludzi, dopada ich, kiedy są samotni, w głowach mąci, do nieszczęścia ich prowadzi.

- Nikt nigdy nie jest samotny. Nikt nie cierpi, bo jest samotny. Jeżeli ktoś naprawdę odczuwa samotność, a może mi pan wierzyć, że ludziom to się raczej nie zdarza, popada w stan euforii i wymyśla innych na swoje podobieństwo. Ludzie, o których pan mówi, nie są naprawdę samotni, oni są wręcz osaczeni przez innych, w ich głowach aż kipi od głosów. Oni nawet, zasłaniając oczy, widzą twarze innych. Dezaprobata, rozczarowanie, niechęć, to jest to, co słyszą i widzą, to inni ludzie sprawiają, że oni cierpią, a ja mogę im pomóc podjąć decyzję, która położy temu kres. Lieber ein Ende mit Schrecken als ein Schrecken ohne Ende.

- Dlaczego mnie nie dziwi, że mówi pan po niemiecku? - rzucił na to i natychmiast tego pożałował. Obcy tylko się zaśmiał, widząc jego zakłopotanie, ale natychmiast spoważniał.

- Widzę potem na pogrzebach tych wszystkich krewnych i przyjaciół, zapłakani i lamentujący, winnych szukają, nawet mi się dostaje. A to ciężaru ich słów, ich spojrzeń i gestów nie byli w stanie udźwignąć zmarli, łamali się, jak drzewa pod naporem wiatru. A ja byłem w tym najważniejszym momencie ich życia najbliżej nich, ja dawałem im siłę. Muszę przyznać, że czasem robię się wtedy, kiedy widzę tę ludzką obłudę, jakby pan to powiedział, zły. Niech mi pan nie mówi, że nie znam ludzi.

- Tylko takie przysługi pan ludziom czyni - tym razem to on próbował drwić.

- Nie, nie tylko takie, ale i to moim zdaniem niemało. Pan pewnie pamięta, to było trzydzieści lat temu. Lato, w czasie letnich praktyk jechał pan rowerem i wpadł do rowu.

Wiedział, że to nastąpi, że obcy zajmie się jego osobą, choć miał nadzieję, że tylko przed burzą się u niego schronił. Jednak nie przejmował się tym za bardzo. Jak pamięcią sięgał, nie miał sobie nic wielkiego do zarzucenia. Może nie jestem Matką Teresą, ale nikomu nic złego nie czyniłem, powtarzał sobie.

- Tak, pamiętam, furmanka jechała, a za nią biegł pies, taki czarny, drogę mi zabiegł.

- Nie biegł za furmanką, ale to nieważne.

- Łańcuch mi spadł i kiedy go nałożyłem…

Przypomniał sobie, jak poznał Kasię; szła boso po asfalcie, w rękach trzymała sandały i siatkę z chlebem. Była wysoka i szczupła, blond włosy opadały na jej opalone ramiona. Uśmiechnęła się, widząc go wyłażącego z rowu, a on już zakochany zaproponował, że ją podwiezie rowerem. Do końca praktyk widywali się codziennie.

Po powrocie do miasta widział ją tylko raz. W październiku spotkał ją na uniwersytecie; powiedziała, że musi z nim porozmawiać, ale on akurat czasu nie miał, obiecał, że zadzwoni do jej ciotki, u której się zatrzymała. Niestety zgubił kartkę z telefonem, może wyrzucił, i to wszystko.

- Wtedy poznałem Kasię, ona była naprawdę piękna, byłem taki zakochany. Ciekaw jestem, czy bardzo się zmieniła.

- Nie, nie bardzo - odparł obcy dość sucho, ignorując pytające spojrzenie mężczyzny. - Z tym kochaniem to pan chyba przesadza. Kiedy przyjechała do pana, czasu pan dla niej nie miał.

- Bo nie miałem i nie wiedziałem, że specjalnie do mnie przyjechała.

- A może to była tylko taka wakacyjna miłość, której pan się potem wstydził? To była ładna dziewczyna, ale jednak prosta wieśniaczka; wstydził się jej pan, myślał o karierze naukowej.

- Może i trochę się jej wstydziłem, ona tak mało wiedziała, a wtedy na uniwersytecie nawet z daleka widać było, że z prowincji przyjechała.

- Nie miała wykształcenia, ale pana kochała jak żadna potem, a i zdolniejsza była od wszystkich pana koleżanek. Potrafiła pięknie pisać.

- Co takiego napisała?

- List.

- Jaki znowu list?

Nagła oszczędność w słowach obcego była bardzo denerwująca.

- List pożegnalny do pana, ale jej matka go spaliła, bo nie chciała, żeby jej córkę za murem pochowali, była rozwódką, nie chciała być jeszcze matką samobójczyni.

Czuł, że przyrasta do ławy, ruszyć się nie może.

- Muszę powiedzieć, że rzadko się zdarza, aby ktoś tak pięknie pisał w podobnej sytuacji. Bez złości, może z pewnym żalem. Ona pana bardzo kochała, nawet poczułem wtedy coś w rodzaju zazdrości. Październik był wtedy wyjątkowo ciepły, miała na sobie to samo ubranie, w którym pan ją pierwszy raz zobaczył. Poszła nad rzekę, tam, gdzie piasek tak złoto świecił, a nurt jest taki wartki. Nawet się zawahałem, ale wiedziałem, że pan nie potrafi jej tak kochać, jak ona na to zasługuje.

Każde słowo było teraz jak gwóźdź wbijany w ciało.

- Nie, nie była sama, ja tam byłem i pan, a i ona była, jak to mówią południowi Słowianie, „nesama”. O, na mnie już czas.

Siedział ze spuszczoną głową. Nie zauważył, kiedy nieznajomy wyszedł; nie widział go, ale ciągle czuł jego obecność. Na dworze świtało.

- Paweł, Paweł, Pawełku jak mogłeś?

Wydawało mu się, że słyszy głos ciotki i ten, przeszywający teraz mu serce, głos matki. Myślał, że już zapomniał, jak brzmiały. To już tyle lat minęło. Zdjęcia przypominały mu na nowo wygląd zmarłych, ale głosy są tak ulotne.

- Jak mogłem? Ja nie wiedziałem, nie wiedziałem. Ja mogłem ją kochać, ale nie mogłem z nią żyć. Tak mi się wydawało, Boże, ja tak wtedy myślałem.

No dworze robiło się powoli coraz jaśniej, ale on miał przed oczami tylko czarną czeluść, jak ta otwarta stodoła w nocy. Tak, musi tam iść.

Wierzeje były na miejscu, zajrzał do środka, znajomy bałagan. Tylko konopny powróz spadł z belki i leżał teraz na klepisku. Podniósł go i przypomniał sobie, jak kiedyś pętał konie. Miał wyrzuty sumienia. Wtedy i teraz. Teraz ten powróz, te dawne pęta, może mu dać wolność. Pod ścianą stało stare krzesło z wyłamaną nogą, do jego celu zupełnie wystarczające. Postawił je pod belką, ostrożnie wspiął się na nie i przerzucił powróz. Był dostatecznie długi i mocny. Balansując na chwiejnym krześle, robił najstaranniej, jak to w tej sytuacji było możliwe, węzły.

Gotowe. Rozejrzał się ostatni raz po stodole, w sąsieku leżało do góry nogami drugie krzesło, takie samo jak to, na którym stał, ale miało jedynie dwie nogi. To z niego miał dorobić czwartą. Na siedzisku widoczna była pożółkła etykieta, ale z tej odległości i przy tym świetle nie mógł jej odczytać.

Nie ma pośpiechu, pomyślał i zszedł z krzesła. Przed stodołą było już dostatecznie jasno, aby mógł przeczytać tekst:

„Thonet Wien”

Gięte drewno. Przedwojenne krzesło, miał je zreperować. To dwa krzesła spośród milionów, które wyprodukowano. Ale chciał, żeby chociaż jedno z nich tu przetrwało.

Poczuł głód. Zreperuje to krzesło. Ale najpierw musi coś zjeść.

Na wierzchołkach drzew pojawiły się pierwsze promienie słońca.




  Spis treści zbioru
Komentarze (5)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Zainteresowało opowiadanie.
Przylepiła się pod wpływem myśl, że nie wszystko można naprawić, jak krzesło. Ale póki można choćby to krzesło, to jest cel.
avatar
Luftikus, świetne opowiadanie! Bardzo, bardzo na tak!
avatar
Dziękuję bardzo, czy zakończenie nie jest za optymistyczne? ;)
avatar
Zakończenie nie jest jednoznaczne (wg mnie). Można różnie...
Wybrałam opcję spośród tych, które można tu...
avatar
To dobrze. Jest jak w prawdziwym życiu.
© 2010-2016 by Creative Media
×