Przejdź do komentarzyBarbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (VI/XI)
Tekst 6 z 11 ze zbioru: Baśń
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-01-18
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1382

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (VI/XI)



Roland potraktował ten gest Napolcia jako rozgrzeszenie za swoją poufałość wobec Króla Barbedetlandii. Nie miał czasu nad swą gafą dłużej się zastanawiać. Śpieszono mu było wspaniałą wiadomość o Królu Virginusie dalej przekazać. Jakie było jego zdziwienie, kiedy zobaczył, że wszyscy jego rycerze i dworzanie patrzą na niego z szerokim uśmiechem na twarzy, pełni radości, ba, nawet szczęścia. Zrozumiał wówczas, że wszyscy już wiedzą. Zapewne Hrabina Amoroso dowiedziała się o tym od Księżniczki i w międzyczasie przekazała im tę jakże cudowną dla wszystkich nowinę. To wtedy już, Roland, pierwszy rycerz Króla Virginusa, nie zdzierżył na wskroś wypełniającej go radości i… jak nie huknie potężnym basem:

— Niech żyje nam nasz Kochany Król Virginus! Niech żyje Król Napoleon!

— Niech żyje Król Virginus! Niech żyje Król Napoleon! — chórem rozbrzmiało na szczycie góry.

Napolcio w pierwszej chwili przeraził się tej głośnej reakcji ludzi z orszaku Króla Virginusa. Przecież wszędzie było pełno Cruxlandczyków. Nie wiadomo, czy nie nadciągną następni. Zwłaszcza Król Cruxlon ze swoimi rycerzami. A oni byli, jakby nie patrzeć, bez żadnej broni, nie licząc jego jednego jedynego miecza. W końcu doszedł jednak do wniosku, że taki wybuch radości, to dobra rzecz. Dodaje sił i sprawia, iż w ludzi wstępuje nowy duch walki. A to może przynieść więcej korzyści niż niejedna broń. Uśmiechnął się więc do wszystkich równie szeroko i zwrócił się do Rolanda:

— Za chwilę będziemy się przygotowywać do zejścia w dół. Czekam tylko na swych dwóch druhów i mego brata, którzy podążają tu za mną. Muszę wysłać jednego z nich po moich rycerzy. Z pewnością rycerze są już u podnóża góry. Z moimi rycerzami w mig przepędzimy te bandy Cruxlandczyków grasujące po stronie Barbedetlandii, a i damy im też porządną nauczkę, by nigdy więcej nawet nie próbowali zapuszczać się na teren mojego królestwa. Z tymi zaś nikczemnikami, co nastraszyli Księżniczkę Indię pojmaniem, to ja się sam rozprawię. Już ja ich dostanę!

— Tak, Królu Napoleonie, trzeba ich srogo ukarać, bo ci byli najgorsi. Przez nich nasza kochana Księżniczka przeżyła najgorsze chwile, gdyż siedząc tam w kryjówce, nic nie widziała, a tylko słyszała odgłosy tych bandziorów cruxlandskich i myślała, że to po nią już przyszli. Dlatego, co chwilę domagała się też, bym jej pozwolił wyjść z kryjówki, gdyż ze swego dobrego serca nie chciała nas więcej narażać na niebezpieczeństwo z ich strony. Chciała dobrowolnie oddać się w ręce bandytów. Co się Hrabina Amoroso musiała jej natłumaczyć i naprosić, by zaniechała tego zamiaru. Wszystkie damy ją o to prosiły. Ale Księżniczka coraz bardziej się upierała, tłumacząc Hrabinie Amoroso, że ona wcale się nie boi być pojmana przez jakiś tam bandytów barbedetlandskich, bo ty, Królu Napoleonie, na pewno ją od nich zabierzesz i zrobisz z nimi porządek I to tak wielce przykładny porządek, by już więcej żadnego bandyty w jej przyszłym królestwie nie było.

— Kochana moja India — wyszeptał Napolcio.

— I na szczęście, ty, Królu Napoleonie, przyszedłeś w samą porę, gdyż Księżniczka India, nie słuchając już nikogo, akurat sama próbowała się ze swojej kryjówki wydostać.

— Biedna India — wyszeptał znów Napolcio, ale zaraz głośno zawołał: —Ubiję każdego, kto tylko spróbuje się do niej zbliżyć! Dość się już nacierpiała.

Napolcio szybko odwrócił głowę, bo poczuł, że jego oczy robią się mokre. I żeby zatuszować przed Rolandem ten swój przejaw słabości, wskoczył na jakąś leżącą obok skrzynię i zaczął zaglądać gdzieś w przestrzeń ponad głowami stojących w kręgach rycerzy i dworzan. Napływające do oczu łzy sprawiły, że widział jak przez mgłę. Szybko otarł więc oczy, zrobił głęboki wdech i zabrał się za lustrowanie zbocza Barddejów. Przelatywał wzrokiem po zboczu na tyle dokładnie, ile to tylko było z tego miejsca możliwe. Nie widział całego zbocza. Widział niektóre tylko jego partie. Wypatrywał swoich druhów i Chiorunka. Jednak żadnego z nich w zasięgu swojego wzroku nie ujrzał. Zaczął się już naprawdę niepokoić. — „Przecież do tej pory już dawno powinni być” — myślał coraz bardzie wylękniony. Podejrzewał, że musieli się natknąć na grasujące po zboczu bandy, ale myśli, iż mogłoby im się coś stać, starał się do siebie nie dopuścić. Przecież nie z takim wrogiem mieli już do czynienia. Znał doskonale odwagę i waleczność swych druhów, bo też niejedną walkę z nimi ramię w ramię stoczył. Wierzył, że dadzą sobie radę. Martwił się o Chiorunka, aby ten gołowąs coś w pojedynkę nie zmalował. Albo przez swą nierozwagę nie wpakował się w jakieś tarapaty. Tego najbardziej się obawiał. Chociaż był pewien, że Papkoj i Sławoj nie opuszczą go i będą chronić.

Jednak cokolwiek by się nie stało, Napolciowi i tak za długo to trwało. Jeszcze raz wytężył wzrok i jeszcze dokładniej lustrował zbocze. A że nie na darmo nosił przydomek: Sokole Oko, w końcu coś wypatrzył. Miedzy krzewami a skalnym zwisem, gdzieś w środkowej partii zbocza, przemknęły dwie postacie. Był pewien, że to byli jego przyjaciele, gdyż w promieniach słonecznych coś błysnęło. Musiały to być ich zbroje. — „No tak, to gdzie jest Chiorunek?” — zapytał sam siebie do cna już o brata zaniepokojony. Powodowany niepokojem, postanowił dłużej już nie czekać. Zahukał więc donośnie jak stary puchacz ponad głowami oniemiałych rycerzy i dworzan virginislandskich i nastawił uszu. Chwila wyczekiwania w ogromnym napięciu i… dzięki Bogu, wnet usłyszał odpowiedź: trzy pohukiwania. Dwa — jedno po drugim, a trzecie — po krótkiej przerwie. A to oznaczało, że wszystko jest w porządku. Ucieszył się bardzo i pomyślał, że Chiorunka po prostu musiał przeoczyć. Uspokojony już całkowicie, rozglądnął się dookoła. Potem dłuższy czas wpatrywał się w kierunku zbocza po stronie Cruxlandii. W miejscu gdzie akurat stał, najbliższa część zbocza była bardzo stroma, więc tam nic nie zobaczył. Wyciągnął szyję. Popatrzył na dalszą część zbocza, tę łagodniejszą. W miejsce, skąd można było się spodziewać nadejścia wroga. Na szczęście nic się tam nie działo. Przynajmniej do tej pory. Nabrał więc nadziei, że może to już koniec problemów z Cruxlandczykami i że żadna nowa inwazja tych niecnych barbarzyńców już im nie grozi. Że do spotkania z Królem Cruxlonem może też już nie dojdzie. Przynajmniej nie tu na szczycie górskim i nie z powodu Księżniczki Indii. Pełen nadziei, chciał już zeskoczyć ze skrzyni i pobiec do swej ukochanej, by ją powiadomić, iż za niedługo będą schodzić z góry, gdy nagle, za swoimi plecami, od strony zbocza należącego do jego połowy góry, usłyszał przeraźliwe rżenie konia. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Zrazu rozpoznał rżenie Pegazusa. Był pełen podziwu dla swego konia. Podskoczył na skrzyni i zobaczył jak Pegazus pokonuje ostatnie kilkadziesiąt stóp dzielące go od szczytu góry.

Kiedy Pegazus stanął już na szczycie, zarżał jeszcze przeraźliwej. Widocznie przestraszył się widoku stłoczonych w kupie koni. A stłoczone konie, najwyraźniej przestraszyły się widoku i rżenia Pegazusa, bo odpowiedziały mu rżącym chórem, aż echo poniosło. A poniosło daleko, bardzo daleko. Rżenie koni było słychać i w Barbedetlandii i w Cruxlandii.

— Patrzcie, moi drodzy… Weselni Goście! — zawołał przejęty Napolcio, przedzierając się pomiędzy virginislandskimi rycerzami i dworzanami. — Ja to jestem szczęśliwym Królem! Nie dość, że otaczają mnie wspaniali i wierni ludzie, to jeszcze do tego… no patrzcie sami, zwierzę też jest mi wierne… a jakie oddane… Pozwólcie przedstawić sobie: oto mój przyjaciel koń!... Pegazus, Pegazus, chodź tu do mnie! Chodź, mój ty kochany koniku!

— Królu Napoleonie, czy twój Pegazus ma skrzydła? — zapytał nagle Roland, stając Napolciowi za plecami i przyglądając się jego wylewnemu przywitaniu z koniem.

— Nie. Chyba nie. A jak już, to niewidzialne — odrzekł Napolcio, śmiejąc się i tuląc spocony łeb Pegazusa, który akurat, prawie galopem, do niego dobiegł. — A czemu pytasz?

— No bo wiesz, Królu Napleonie, sprawa koni cały czas leży mi na sercu, ale do tej pory nie miałem kiedy się nad nią dogłębniej zastanowić. Chodzi mi przede wszystkim o to… no wiesz, no bo myślałem, że nasze konie przez to, że są tak przerażone, nie będą się chciały dać sprowadzić w dół. Że w ogóle zbocze jest zbyt strome, by konie mogły spokojnie zejść. Że na widok stromizny wpadną w panikę i pospadają w dół jak dojrzałe ulęgałki. Ale teraz, kiedy widzę twojego Królu konia, który sam pokonał tę drogę, to wstąpiła we mnie nadzieja, że jest to możliwe i że będziemy w stanie uratować nasze konie. Boże, jaki jestem szczęśliwy! Same wspaniałe wieści wraz z tobą Królu do nas dotarły. I nawet nasze konie nie pójdą na zmarnowanie. Ależ się cieszę! Co za wspaniały dzień!

— No, drogi mój Rolandzie, nie chwal dnia przed zachodem słońca! — zaśmiał się Napolcio. — Jeszcze wiele może się wydarzyć. Ale nic to! Damy radę. Z pewnością damy… Tylu dobrym sercom w jednym miejscu nie oprze się żadne zło tego świata… O, patrzcie moi mili, druhowie moi też już nadchodzą wraz z moim bratem, Księciem Melchiorem.

Napolcio z promiennym uśmiechem stał przy Pegazusie i patrzył na nadchodzących. Och, jak lekko mu się robiło na sercu na widok Sławoja i Papkoja oraz na widok… Zaraz, a gdzież ten Chiorunek? Napolciowi zabrakło widoku braciszka. Jego serce zadrżało i zrobiło się ciężkie jak ołów.

— Na miłość boską, a gdzie Chiorunek?! — krzyknął przerażony.

— Uspokój się Napolcio! — zawołał Papkoj, dobiegając do króla wraz ze Sławojem. — Wszystko jest w porządku. Chiorunek został na dole. Nie martw się, jest bezpieczny. Sam zrezygnował z wchodzenia na górę, twierdząc, że ma lęk wysokości i taka wspinaczka to dla niego wątpliwa przyjemność. No to żeśmy go zostawili wraz z końmi w tej małej grocie, wiesz, tam gdzie nocowaliśmy podczas naszego ostatniego tutaj polowania. Tam mu nic nie grozi, choćby nawet te bandziory cruxlandskie bezprawnie się aż tam zapuściły. Kazaliśmy mu mówić, że jest kurierem królewskim, a takiego nawet najgorsze zbóje nie ruszą. Na wszelki wypadek dałem mu też mój róg, tak że w razie czego, może nas w każdej chwili powiadomić. No a ponadto, Krzesimira i Korfantego z rycerzami tylko patrzeć. Może nawet już stoją u podnóża Barddejów.

— No dobrze. Uspokoiłeś mnie. Bo już myślałem, że ten gagatek znów coś nawyczyniał. Kamień z serca… Trzeba nam jak najszybciej rycerzy tutaj ściągnąć, by nas osłaniali w trakcie schodzenia w dół… A powiedzcie mi, cóż żeście się tak ociągali? Ja już tak długo jestem tu na szczycie a wy się dopiero teraz wgramoliliście.

— Napolciu, ustań, chyba nie myślisz, żeśmy urządzali sobie wycieczkę krajoznawczą po zboczach — obruszył się Sławoj. — Przecie musieliśmy przepędzić to tałatajstwo cruxlandskie, które jak szarańcza oblazło zbocze naszej góry. A przepędziliśmy ich w imię prawa, w imię Traktatu Barbedetlandsko-Cruxlandskiego, mówiącego wyraźnie o nienaruszalności granic między królestwami. Więc zgodnie z tym traktatem, zawartym przed wiekami jeszcze przez twoich przodków z Dynastii Barbedetów, przepędziliśmy ich, aż miło było patrzeć. A pędziliśmy ich wschodnim zboczem, wiesz, bo tam większa stromizna. Gdybyś mógł to widzieć, Napolciu, brzuch by ci się rozbolał ze śmiechu. Gnali w tempie godnym olimpijczyka z Olimpu. A jak się zwinnie wspinali po skałach, niczym małpy rodem z Madagaskaru. Widok był niesamowity. Gnaliśmy ich tak do samego szczytu. A potem rozkoszowaliśmy się ich wyglądem, jak zziajani i zalani potem przekraczają, a właściwie przeskakują granicę Cruxlandii. Będąc już w swoim królestwie, poczuli się pewniej, bo zrazu się wszyscy zatrzymywali, zbijając się do kupy. A było tego czortostwa, mówię ci Napolciu, cała chmara… dopiero wtedy było to widać. Wcześniej, kiedy jak robactwo porozłazili się po zboczu, to wcale się nie wydawało, że ich aż tylu jest… I wyobraź sobie, parę tylko stóp za granią, czyli za grzbietem szczytu, gdzie przebiega linia graniczna, poczuli się zrazu jak u siebie w domu. Odwracali głowy w naszym kierunku, a na ich brudnych twarzach malowała się ulga, przechodząca w dziką satysfakcję. Wytykali nas palcami i śmiali się szyderczo, pokazując wszem i wobec, swe szczerbate japy. To był widok! Najwprawniejszy nawet malarz, najlepszym pędzlem z pędzli, nie byłby w stanie wyrazu ich twarzy oddać na płótnie. Pękaliśmy ze śmiechu. Do tej pory bolą mnie mięśnie brzucha. Ależ była zabawa! Mówię ci! Trzeba nam było jednak ją kończyć, bo śpieszono nam było do ciebie. Ale musieliśmy się jeszcze upewnić, czy szczerbatym obdartusom nie strzeli co do ich zakutych łbów i czy nie zechcą z powrotem pakować się na terytorium naszego królestwa. Szturchnąłem tedy Papkoja pod bok a on od razu pojął o co mi chodzi i… jak nie ryknie swoim ulubionym głosem rozwścieczonego niedźwiedzia… Napolciu, byś ty to widział, co się wtedy działo… Tego się nie da opisać słowami. To trzeba było na własne oczy zobaczyć. Dość powiedzieć, że całe to tałatajstwo w momencie zrobiło w tył zwrot i z okrzykiem zgrozy puściło się szaleńczym biegiem w głąb swojego królestwa. Mało nóg nie pogubili. A że w głąb królestwa, znaczy zboczem górskim w dół, to nie trudno sobie wyobrazić, jak ten ich szaleńczy bieg po stromiźnie górskiej wyglądał. Cha, cha, cha…! Napolciu, mówię ci… cha, cha, cha… jeden przez drugiego padali, podnosili się… i to jeszcze szybciej niż padali, i dalej pędzili w dół na złamanie karku. Niektórzy zaś jak padli, tak się nie mogli podnieść, tylko turlali się z wrzaskiem w dół, nabierając coraz to większej szybkości. A ci, którym udało się w końcu zatrzymać gdzieś na jakimś krzaku albo wybrzuszeniu skalnym, podnosili się i z jeszcze głośniejszym wyciem pędzili po zboczu. Z tym, że na wszelki wypadek, by znów się nie poślizgnąć na kamieniach i nie upaść, pędzili już nie w linii prostej, tylko zygzakiem… Cha, cha, cha… O moje wy niebiosa, dzięki wam za tę wspaniałą zabawę!

Głośno i wesoło zrobiło się na szczycie barbedetlandskiej Góry Barddeje. Król Napoleon pękał ze śmiechu. Pękali ze śmiechu virginislandcy rycerze i dworzanie. Śmiały się również damy. Choć te akurat nie wiedziały dlaczego się śmieją. Stojąc w oddaleniu, nie słyszały opowieści Sławoja, nie mogły więc wiedzieć z czego śmieją się mężczyźni. Ale nic w tym dziwnego, że się śmiały, śmiech jest przecież zaraźliwy. Całkiem to więc zrozumiałe, że wszystkie damy pękały ze śmiechu również. A że same były tym faktem zaskoczone, że śmieją się nie wiedząc czemu, spoglądały tylko po sobie ubawione i śmiały się coraz bardziej ochoczo i coraz to głośniej. Bo też zapewne poczuły, że śmiech bardzo miło rozluźnia im nerwy, napięte traumatycznymi wydarzeniami z ostatnich kilkudziesięciu godzin ich życia… Śmiały się więc i śmiały, i nie mogły przestać.

Nawet księżniczka India, siedząca ciągle w jamie na swej połamanej ławeczce z karety, śmiała się w głos. A ona, to już na pewno nie miała żadnej możliwości usłyszeć o czym była mowa na górze ani też zobaczyć kogokolwiek. Usłyszała tylko wybuch śmiechu. I to już jej wystarczyło, by samej roześmiać się serdecznie. Śmiała się chętnie, gdyż akurat na śmiech cały czas miała ochotę, pozostawiona sam na sam ze swoimi radosnymi myślami. Bo cóż bardziej szczęśliwego i radosnego mogłoby się jej przydarzyć? Ojciec jej, Król Virginus, był cały i zdrów, i był pod opieką jej przyszłej teściowej, Królowej Beatrycze. Jej przyszły mąż, Król Napoleon I, był tuż obok. No, może nie całkiem obok, bo był gdzieś nad jej głową, ale najważniejsze, że był blisko. Czego jeszcze więcej mogłaby pragnąć? Wszystko co najpiękniejsze i najlepsze, właśnie się jej ziściło. Nic to, że musiała tyle strasznych chwil przeżyć. Może tak musiało być, by jeszcze mocniej mogła odczuć te wspaniałe chwile, jakie przyszło jej teraz przeżywać?

Sławoj, który swoją opowieścią wywołał tak ogromną wesołość na szczycie góry, sam śmiał się najgłośniej. Skulony w pół, trzymał się za brzuch i rechotał basem ile wlezie. Chciał przestać się śmiać, ale nie mógł. A że koniecznie chciał opowiedzieć o jeszcze jednej scence rozegranej na zboczu Cruxlejów, to szczypał się nawet po brzuchu, próbując śmiech pohamować. Lecz nie na wiele się to zdało, bo gdy tylko w myślach przywołał sobie tę scenę, buchał potężnym śmiechem od nowa. Tak że trochę to trwało, zanim udało mu się pozbierać jakoś do kupy i przestać się śmiać. I gdy już wreszcie przestał, to żeby znów nie huknąć gromkim śmiechem, zaczął szybko oddychać niczym zziajany pies na polowaniu. Po czym nabrał spory łyk powietrza i zatrzymał go w płucach. Zacisnął mocno usta i chwilę tak postał, wybałuszając coraz bardziej oczy z powodu wewnętrznego ciśnienia. Kiedy poczuł, że zaraz się udusi, głośno wydmuchał całą zawartość zużytego powietrza z płuc i jeszcze na wydechu szybko zaczął mówić:

— Napolciu, koniecznie muszę ci jeszcze opowiedzieć o tych niektórych oberwańcach cruxlandskich, którzy uciekając przed wściekłym Papkojem… to jest niedźwiedziem, zachowali na tyle zimnej krwi, że swój szaleńczy bieg w dół potrafili niczego sobie umiejętnie kontrolować. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak zwinnie i sprawnie te czorty potrafiły balansować własnym ciałem. Tak sprawnie i tak zwinnie, iż udawało im się przez cały czas utrzymać równowagę, pomimo częstych poślizgów. Ci to nie padali wcale, o nie… chyba że jakiś inny ich pobratymiec, biegnąc z tyłu albo z boku stracił równowagę i padając jak długi, podcinał im nogi. Wtedy niestety padali również. Ale najpierw robili w powietrzu przepiękne salto. Niektórzy pojedyncze, a niektórym nawet podwójne salto wspaniale wychodziło… Mówię ci Napolciu, gdybyś to mógł widzieć… takie sprawne fizycznie czorty, a co rusz fruwały nad zboczem jak gacki nietoperze… Cha, cha, cha! A ich porwane łachmany furkotały w powietrzu niczym chorągwie królewskie na wietrze… Cha, cha, cha! Och, Napolciu, mój brzuch… pęknie mi chyba… O rety… A że długo fruwać nie mogli, bo ich szmaty, w jakie byli odziani, to nie skrzydła, więc trzeba im było wracać na ziemię. Spadali więc z głośnym „pac!” na zbocze, a potem robili łubudu po zboczu, wyczyniając przy tym takie figury akrobatyczne, jakich by im niejeden akrobata z trupy cyrkowej pozazdrościł… Mówię ci Napolciu, gdybyś mógł ich chociaż słyszeć… cha, cha, cha… och, mój brzuch... z jakim okrzykiem świętego oburzenia na ustach o różnej tonacji i różnej sile głosu robili to swoje „hop” nad zbocze… „frrruuuu” nad zboczem, „pac” o zbocze i „łubudu-łubudu” po zboczu…

Sławoj musiał przerwać swą opowieść, ponieważ już nie miał siły dalej opowiadać. Bo jakże miał opowiadać, skoro wszyscy dookoła zwijali się ze śmiechu? A i jego samego śmiech poniewierał straszliwie. Tak targał jego ciałem, tak targał, że aż brzuch mu pękał, a w płucach powietrza brakowało. Do tego wszystkiego, gdy popatrzył na Papkoja, który z wybałuszonymi oczami nie śmiał się już jak normalny człowiek a tylko piał niczym kur o świcie, to dopiero nie mógł się opanować. Po prostu nie mógł. Huknął nową salwą śmiechu i rechotał jak oszalały najgłośniej ze wszystkich.

Po szczycie góry dwojga nazw: Barddeje i Cruxleje, znów przeszła potężna fala śmiechu. Jeszcze potężniejsza niż poprzednia. A że pracowite echo górskie nie darmowało i natychmiast zrobiło użytek z tej fali, ciskając nią z dziką radością, to tu, to tam, we wszystkich kierunkach świata, przeto gromki śmiech słychać było daleko. Bardzo daleko. Słychać go było w całej Barbedetlandii i całej Cruxlandii.

Pierwszy przestał się śmiać Napolcio. Choć go bardzo bawiły opowieści Sławoja, jak również widok śmiejących się przyjaciół oraz virginisladskich rycerzy i dworzan, a zwłaszcza Rolanda, który swym potężnym śmiechem dorównywał Sławojowi, wtórując mu nieustannie, to jednak pilno mu było do księżniczki Indii. Chciał jak najszybciej sprowadzić ją w dół, by u podnóża góry w wytryskującym tam źródełku mogła się orzeźwić i odpocząć. Dlatego postanowił swych druhów już spamiętać. Potarmosił ich jednocześnie za ich podniesione przyłbice i rzekł:

— No, przyjaciele, kończcie już rechotać. Trzeba sprowadzić Krzesimira z rycerzami. Muszą nam osłaniać zejście z góry. Mam nadzieję, że Krzesimir nie w ciemię bity i ustawił czujki z dala od podnóża Barddejów. I to na tyle daleko, by czujki widziały szczyt górski. Jeżeli tak jest, wystarczy jak któryś z was czerwoną chustą da im umówiony znak, by rycerze szli nam w sukurs. Ale żeby szli pieszo oczywiście. A jeśli Krzesimir okaże się jednak w ciemię bity, to niestety trzeba gnać w dół i przyprowadzić rycerzy. Nie pamiętam dokładnie czyja to kolej dzisiaj, ale chyba dobrze mówię, że Krzesimira i że to on przejmuje dziś dowództwo nad rycerzami w czasie naszej nieobecności?... A widzisz, Sławojciu mój kochany, potwierdzasz moje przypuszczenie… Ma się tę pamięć, no, no! To w takim razie oznacza, że Korfanty z dziesiątką rycerzy, jak zwykle, zostaje na miejscu i czeka na nasz powrót... No patrzcie, zapomniałbym o mojej kochanej siostrzyczce. A więc z Korfantym zostaje też i Zefcia… Aha, i niech Korfanty wyprowadzi z groty tego strachajło wysokościowego, Chiorunka. A swoją drogą… teraz tak myślę, czy nie nazbyt szybko uwierzyliście temu gołowąsowi? Bo coś mi tu nie pasuje z tym jego lękiem wysokości. Przecież nad ranem wisiał na wysokościach, i to głową w dół. Wydaje mi się, że to znów jakaś jego nowa zagrywka. Daj Bóg, obym się mylił… Jakkolwiek by nie było, niech Korfanty otoczy go opieką również. Bezwzględną opieką!... No, to który z was na ochotnika zajmuje się sprawą?

— Wiesz co, Napolciu, ja myślę, że to zupełnie niepotrzebne, aby ściągać tu jeszcze i naszych rycerzy. Ci, tutaj, wystarczą nam, by sprowadzić z góry Księżniczkę Indię i wszystkie jej damy — odezwał się Sławoj, spoglądając z uśmiechem na Rolanda i jego rycerzy oraz dworzan, którzy w międzyczasie też przestali się już śmiać i przysłuchiwali się ich rozmowie. — Na zboczu nie ma już żadnych Cruxlandczyków. Sprawdziliśmy. Idąc do ciebie, szliśmy tą samą drogą. Rozglądaliśmy się dokładnie i nikogo już nie widzieliśmy. No, oprócz tych dwóch rycerzy Króla Cruxlona…

— Święty Dygdy! Król Cruxlon już tu jest?

— Nie Król Cruxlon, tylko jego dwaj rycerze. Ale nie martw się Napolciu, unieszkodliwiliśmy ich. Wyobraź sobie, że te nastroszone koczkodany zaczaiły się na nas w załomie skalnym i chciały na nas zarzucić te swoje arkany. Ale my nie ćwoki, w porę usłyszeliśmy świst liny i naszym wyćwiczonym sposobem, rozkładając szeroko ramiona, udało nam się pętle złapać w locie. No a wtedy, mocnym szarpnięciem, ściągnęliśmy te dwa koczkodany wprost do naszych stóp. Ale mieli zdziwione miny… Mówię ci Napolciu. A tak w ogóle, cóż to za rycerze, ja się pytam? Wypomadowane to to i jakoś tak dziwacznie ubrane, że do błaznów bardziej podobne niż do rycerzy. A teraz to już całkiem wyglądają jak błazny Króla Cruxlona, a nie jak jego rycerze…

— Sławoj, gadaj mi tu zaraz, coście z nimi zrobili?! — Napolcio był bardzo zaniepokojony wiadomością o rycerzach Króla Cruxlona.

— A nic takiego szczególnego, bo nie mieliśmy czasu się nimi tak od serca zająć. Śpieszono nam było do ciebie. Przywiązaliśmy ich tylko tymi ich arkanami do słupów skalnych i siedzą tam teraz jak dwa błazny na uwięzi, strzelając tylko złym wzrokiem na lewo i prawo.

— A co mówili? — Napolcio wcale się nie poczuł tą wiadomością uspokojony. Wręcz przeciwnie.

— A coś tam bełkotali o ich Królu. Że to niby zaraz tu przybędzie i da nam nauczkę… Jeden z nich mówił nawet, że jest Księciem Karolem, bratankiem Króla Cruxlona… A co mnie obchodzi kim on jest! Jakiej bidy pcha się na nasze zbocze? Urządzili sobie wycieczkę zagraniczną i latają bezprawnie po naszej górze i do tego jeszcze nas swoim Królem straszą. Co za swołocz! Wyobrażasz sobie Napolciu? Co oni sobie w ogóle myślą? Co to ma znaczyć? Jeszcze nigdy do tej pory nie słyszałem, aby kiedykolwiek byli tak rozbisurmanieni i tak bezpardonowo pchali się na nasze terytorium. Tak mnie zeźlili tą swoją bezczelnością, że na odchodnym musiałem ich zdzielić pięścią po ich zakutych w jakieś komiczne hełmy łbach. A Papkuś, mój druh kochany, dołożył im z drugiej strony.

— Niedobrze! — wycedził przez zęby Napolcio, cały odrętwiały złą według niego wieścią.

— Jak to, niedobrze?! — odezwał się tym razem Papkoj. — A co, może buzi mieliśmy im dać na pożegnanie?

— A tam, zaraz buzi… Nie chodzi mi o buzię — bezmyślnie palnął Napolcio, bo jego myśli były już zajęte sprawą ewentualnego spotkania z Królem Cruxlonem oraz szybkim obmyślaniem strategii walki.

Napolcio kiedy się zastanawiał albo nad czymś rozmyślał, wtedy lubił opierać głowę o łeb Pegazusa. Zrobił to też i tym razem. Ale że oparł ją niezbyt fortunnie, bo płonącą pochodnią zbyt blisko oka konia, przeto nie za długo dane mu było dumać. Bo jakże Pegazus w takiej sytuacji miał mu służyć swym łbem, skoro ogień kojarzył mu się z niebezpieczeństwem? Nic dziwnego, że potrząsnął nim nerwowo. Odrzucając jednocześnie głowę swojego pana. Niechcący, ma się rozumieć. Napolcio doznał wstrząśnienia mózgu, ale w sensie pozytywnym, bo zrazu odrętwienie mu przeszło. Przestał się też dłużej zastanawiać i natychmiast przystąpił do działania. A pierwszą rzeczą, którą się zajął, było skracanie puślisków* przy siodle na grzbiecie Pegazusa. Robił to z myślą o Księżniczce Indii, gdyż postanowił ją na koniu w dół sprowadzić. Zajęty tą czynnością, wykrzykiwał do Sławoja i Papkoja:

— Wy nie wiecie, co rycerze cruxlandscy robili na naszym zboczu?! Otóż Król Cruxlon ich wysłał. A po co?! A na zwiady!... No tak, ale skąd wy możecie o tym wiedzieć?... Nie ma teraz czasu na opowiadania. Wystarczy, że wam powiem, iż Król Cruxlandii chce pojąć Księżniczkę Indię za żonę… Jazda Papkoj, natychmiast ściągaj tu naszych rycerzy! Sławoj, gnaj nad zbocze po stronie Cruxlandii i niezwłocznie dawaj znać, czy Król Cruxlon przypadkiem już nie nadchodzi… Wykonać!


------------------------------------------------------------------------------

*Puślisko - rzemień, którym strzemię przytroczone jest do siodła.


— A ja, cóż mi czynić, Królu Napoleonie? — odezwał się równie mocno zaniepokojony Roland.

— Poczekaj Rolandzie, zaraz ci powiem — drżącym głosem odpowiedział Król.

Napolcio był bardzo zdenerwowany. A przede wszystkim zły na siebie za to, że zbagatelizował nieco sytuację i wcześniej nie ściągnął swoich rycerzy, łudząc się, że do spotkania z Królem Cruxlonem nie dojdzie. Teraz się niestety okazało, że rzecz stała się zupełnie realna, skoro rycerze cruxlandscy byli już na zboczu. Bo po co by tam byli? Przecież to pewne, że Król Cruxlon wysłał ich na zwiady. Och, jakże był zły na siebie za swą naiwność.

Zamierzał poczekać tylko na wiadomość od Sławoja. A potem, nie czekając już aż jego rycerze dotrą na sam szczyt, zacząć powoli sprowadzać Księżniczkę i jej wszystkie damy. Już chciał do niej pobiec, by ją o tym powiadomić, gdy nagle ponad głowami virginislandskich rycerzy i dworzan usłyszał dziwny dźwięk. Wskoczył na leżącą obok skrzynię, wyciągnął szyję i popatrzył w dal… i zamarł. Zobaczył Sławoja pędzącego od strony cruxlandskiego zbocza, machającego rękami i dającego jakieś znaki. Znaki te Napolcio odczytał jako bardzo złowieszcze. Mówiły one o tym, że Król Cruxlon rzeczywiście nadchodzi. Wymowa tych znaków wydała mu się tym bardziej złowieszcza, gdyż przyszło mu je odczytywać przy dźwiękach… grozy, które wwiercały mu się w uszy i przyprawiały o zawrót głowy. I chociaż wiedział, że to tylko jego wyobraźnia nasuwała mu takie skojarzenia, że ten rytmiczny stukot metalu o metal, jaki słyszy w oddali, ma w swym brzmieniu taką wymowę, to jednak jego uczucia grozy wcale nie zmniejszało. W rzeczywistości kojarzył, skąd pochodzą te dźwięki. Od biegnącego Sławoja, który dając znaki rękami, nie mógł jednocześnie przytrzymywać przytroczonej do pasa długiej pochwy ze swym pokaźnych rozmiarów mieczem. I że to właśnie pochwa z mieczem, obijając się o jego metalową zbroję wydaje takie metaliczne i rytmiczne dźwięki. Jednak w tej sytuacji dźwięki te jakoś samoistnie wkomponowały się w jego wyobraźni w brzmienie grozy. Grozy, która nadchodzi wraz z nadchodzącym Królem Cruxlonem...





cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×