Przejdź do komentarzyK-X ląduje (12 cz.)
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-06-06
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1256

K-X ląduje (12 cz.)


Chłopcy postanowili dogonić wielkich chłopców i dać im nauczkę. I to było niesamowite, bo gdyby ktoś z wielkich ludzi usłyszał jakie powzięli postanowienie, to na pewno buchnąłby śmiechem. Ale nie Basiurka, choć ona też należała do tego gatunku ludzi. Basiurka wierzyła im bezgranicznie.

Chłopcy nie ustalili do końca, jak ta „nauczka” miałaby wyglądać, ale ustalili, ponad wszelką wątpliwość, że muszą wielkich chłopców jakimś sposobem nauczyć moresu. Bo tak dłużej być nie może, aby znęcali się nad biedną Basiurką, a może też i nad innymi dziećmi. Ustalili, że najpierw muszą odnaleźć chłopców, a potem sytuacja się rozwinie i pomysły same przyjdą do głowy.

K-1 postanowił, że zanim jednak ruszą w poszukiwanie wielkich chłopców, musi wejść w kontakt z dziećmi, czekającymi na ich powrót ze zwiadu. Poprzez siostrzyczkę chciał im powiedzieć, że wrócą trochę później, gdyż muszą jeszcze coś załatwić, ale żeby się nie martwiły, bo wszystko u nich jest w porządku, i że mają dalej spokojnie na nich czekać i słuchać się Gryzia. K-1 wyciągnął ze swojego pasa bezpieczeństwa mały przedmiocik i przystawił do ucha. Chwatko przyglądał się mu, bo był ciekaw, jak taka czynność będzie przebiegać. W końcu jednak nie wytrzymał i zapytał:

— K-1, a będę też mógł pogadać z nimi przez to coś?

— Przykro mi Chwatko, ale niestety nie. Nie będziesz mógł. To coś, nazywa się radarton, a on przekazuje tylko naszą mowę. Wątpię, czy na szybko zdążysz się nauczyć mówić po naszemu. Pozwól więc, że ja pogadam z K-1, a ona już wszystko wszystkim przekaże.

— W porządku, K-1. To gadaj już. A powiedz też, że białe lilie są już prawie w zasięgu naszych rąk, ale my najpierw wrócimy po nich i razem je zerwiemy…

— Słuchaj, Chwatko, coś nie tak! K-2 nie odpowiada i nie mam też żadnego sygnału. Niedobrze. I co teraz? Myślę, że musimy wracać do nich. Coś złego chyba się stało… Och, Luno! Chwatko, co to? Słyszysz ten tętent? Dziki? Czy co? Uciekajmy!

— Nie, nie K-1, poczekaj, to nie dziki — zawołał szybko Chwatko, aby uspokoić przyjaciela, ale również i Basiurkę.

Chwatko jednak sam był zaniepokojony. Wpatrywał się w przestrzeń między drzewami, skąd dochodził ten odgłos galopującego zwierzęcia, i nagle doznał szoku. To, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. A zobaczył dwie sarenki, biegnące w szalonym tempie, i na grzbiecie jednej z nich, z rozwianymi włosami, siedzącą Śmieszkę. Siostrzyczka jego sprawiała wrażenie przestraszonej. Rozglądała się po lesie i co chwilę poklepywała sarenkę, na której siedziała na oklep. Drugą zaś sarenkę, z owiązanym na szyi sznurem, którego drugi koniec trzymała w ręce, podciągała ciągle do przodu. Co to wszystko miało znaczyć? Chwatko wybiegł temu dziwnemu zaprzęgowi naprzeciw, i machając rękami, dawał znaki, aby sarenki się zatrzymały.

— O rany! Jesteście! Jakie to szczęście, że was znalazłam — krzyczała Śmieszka. Ona też już z daleka zauważyła Chwatka, i zbliżając się do niego, zawołała: — Prrrr!!! Stójcie moje kochane sarenki. Jesteśmy u celu. Znalazłyśmy chłopców. Wszystko już będzie dobrze.

— Na nasz bór kochany! Śmieszka, co się stało? — Chwatko prawie wrzeszczał. — Co ty tu robisz? Jak nas znalazłaś?

— Och, Chwatko, stało się nieszczęście, K-2 jest ranna… A gdzie jest K-1? Musimy zaraz wracać, K-1 musi ją wyleczyć… — mówiła Śmieszka roztrzęsionym głosem, zsuwając się powoli z grzbietu klęczącej sarenki.

— Poczekaj, zaraz pędzimy do K-2, ale po kolei, bo muszę ci coś powiedzieć. A właściwie kogoś przedstawić…

Chwatko złapał siostrę za rękę i pociągnął w stronę krzewów, gdzie siedziała Basiurka i K-1. Śmieszka zaś pociągnęła za sobą sarenkę, którą miała uwiązaną na sznurku. Druga sarenka sama poszła za nimi. I gdy tak szli w kierunku krzewów, Chwatko zdążył siostrze na szybko i w wielkim skrócie opowiedzieć o malutkiej, wielkiej Basiurce. Tak, że kiedy doszli już do krzewów, Śmieszka była już przygotowana do przywitania dziewczynki i w ogóle się nie bała. Wręcz była szczęśliwa, że pozna wielkiego człowieka. Była też bardzo dumna z chłopców, że zajęli się dziewczynką.

— Witam cię, Basiurko! — zawołała z szerokim uśmiechem. — Nazywam się Śmieszka. Jestem siostrą Chwatka. Miło mi ciebie poznać!

— Ja też się bardzo, bardzo, ale to bardzo cieszę! — odpowiedziała przeszczęśliwa Basiurka. — Jaki ja mam dzisiaj piękny dzień. Chyba moja mamusia, stamtąd, z nieba, przysłała was do mnie.

— Chodź tu Śmieszko i opowiadaj co się stało — zawołał zaniepokojony K-1.

— Och, K-1! Nieszczęście się stało! K-2 jest ranna i potrzebuje twojej pomocy…

— Jak to, przecież ona sama może swoje rany wyleczyć — przerwał Śmieszce K-1 i zaraz bardzo się wystraszył. — Czy tak poważnie jest ranna, że nie ma siły dokonać samouleczenia?

— Na szczęście aż tak ranna nie jest, ale… No dobrze opowiem wam wszystko od początku… Otóż, kiedy wy poszliście na zwiad, my zajęliśmy się czyszczeniem samopojazdu w dziupli, bo był cały zakurzony. Potem chłopcy zajęli się skręcaniem sznura z włókien konopi, które przyniósł Nosolek. Dziwnym trafem kilka łodyg tego ziela rosło w pobliżu wapiennego pagórka. Nosolek wyczuł ich zapach od razu, bo przed przyjazdem do nas razem z tatkiem Dumkiem zajmował się robieniem długich zwojów sznura z włókien tej rośliny. Opowiedział o tym Gaga, więc ci chcieli wam zrobić niespodziankę i upleść mocny sznur, jeszcze lepszy niż ten, co używaliśmy w jaskini. Więc oni skręcali sznur, a ja i K-2 bawiłyśmy się z jaszczurkami. Potem zajęłyśmy się czyszczeniem ich koszyczka. K-2 chciała też zmienić im podściółkę na świeżą. Wtedy Nosolek powiedział, że dużo paproci rośnie na wapiennym pagórku, więc ona się tam wybrała. Gagatek na szczęście pobiegł za nią. Ja zostałam przy dębie, bo szykowałam wszystkim coś do picia. I nagle, usłyszeliśmy głośny wrzask Gagatka i płacz K-2. Pobiegliśmy wszyscy wystraszeni na wapienny pagórek i… było już niestety za późno. K-2 leżała na ziemi z zakrwawionymi plecami, a Gagatek latał wokół niej jak opętany i wrzeszczał wniebogłosy: „Ratujcie K-2, ratujcie moją najukochańszą przyjaciółkę!”. Nie wiedzieliśmy, co się stało, a z nich nie można było nic wydobyć. Wreszcie złapałam Gagatka i mocno nim potrzepałam. Wtedy się pomiarkował i z płaczem opowiedział co się stało. Okazało się, że gdy oni, pochyleni, zrywali paprotki, z góry, od tyłu, nadleciała olbrzymia sroka i dziobem mocno pokaleczyła plecy K-2. To łakome na świecidełka ptaszysko usiłowało zdobyć jej złoty pas bezpieczeństwa, a że zbyt łatwo jej to nie przychodziło, dziobała co sił. Gagatek próbował ją odpędzić, ale ona nic sobie z tego nie robiła, tylko dziobała do skutku. W końcu jej się udało i odfrunęła razem z K-2 pasem bezpieczeństwa. Od razu zajęliśmy się K-2. Gabcio skoczył do pojemnika po wodę źródlaną i ja przemyłam nią plecy biednej K-2, ale ona dalej krwawiła. K-2 sama też próbowała swoim sposobem zaleczyć rany, ale niestety nie dosięgała swoim leczącym palcem do wszystkich ran na plecach. Przyłożyłam jej więc liście babki lancetowatej, które Nosolek znalazł za drugim pagórkiem. Krwawienie ustało, ale ona dalej bardzo cierpi, bo ból pleców nie ustał… Więc musisz K-1 natychmiast jej pomóc. K-2 chciała ciebie waszym sposobem o tym zawiadomić, ale to, czym mogłaby ciebie zawiadomić, razem z pasem bezpieczeństwa ukradła przecież ta wstrętna sroka. A na samopojeździe to ona się nie zna… Nie wiedzieliśmy, co począć. I wyobraźcie sobie, gdy tak zastanawialiśmy się, jak was zawiadomić, podeszły do nas te dwie sarenki, a za nimi dwa zajączki. Jedna z sarenek przednimi nóżkami uklękła przede mną, tak jakby czekała aż ja usiądę na jej grzbiecie. Trochę się bałam, ale postanowiłam usiąść, dla ratowania K-2. Chłopcy szybciutko obwiązali drugą sarenkę swoim nowo zrobionym sznurem, abyście mogli na jej grzbiecie wrócić razem ze mną… No i widzicie sami, kochane sarenki przyniosły mnie do was. I to same, bo ja nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie was szukać…

— Kochane sarenki! — zawołali chłopcy, a Basiurka powtórzyła za nimi.

— No to co robimy? — zapytał K-1, i to bardziej siebie samego, aniżeli dzieci. — Już wiem! Nie mamy wyjścia, wracamy. I zabieramy ze sobą Basiurkę. Na jednej sarence zmieścimy się we trójkę, a na drugiej pojedzie Basiurka… A tymi nicponiami zajmiemy się później. No co? Zgoda?

— Zgoda, przez duże „Z”! — krzyknęła rozpromieniona Basiurka i zaraz się zawstydziła, bo przyszło jej na myśl, że może Śmieszka się nie zgodzi. Ale gdy zobaczyła jej uśmiechniętą twarz, uspokoiła się.

— No to w drogę! — zawołała Śmieszka. — Mam nadzieję, że sarenki nie będą miały nic przeciwko temu, że teraz będzie im o wiele ciężej...

Sarenki, nie czekając na to, co Śmieszka ma jeszcze do powiedzenia, obydwie jak na zawołanie uklękły i czekały aż dzieci je zasiądą. Chłopcy postanowili, że Basiurka pojedzie na grzbiecie tej sarenki, co ma sznur na szyi, bo będzie się miała za co trzymać, a przez to będzie się czuła bezpieczniej. Wygodniej jej będzie się też siedziało. Sami zaś, wraz ze Śmieszką, usiedli na drugiej sarence. No i pojechali.

Po drodze Chwatko nie mógł się nadziwić, że sarenki same dokładnie wiedzą w jakim kierunku biegnąć, aby dotrzeć do wapiennych pagórków, do czekających na nich dzieci. Był pod wielkim wrażeniem tych mądrych i łagodnych zwierząt. Wprawdzie jeździł już z całą rodzinką na sarenkach starego gajowego, ale to były udomowione sarenki. Te jednak były przecież dzikie i żyły w lesie, a były tak samo mądre i jeszcze bardziej wrażliwe.

W czasie jazdy dzieci rozmawiały na temat Basiurki i zastanawiały się razem jak jej pomóc. Śmieszka również bardzo przejęła się jej losem i całą drogę wymyślała przeróżne metody pomocy, ale żadna ni jak nie była możliwa do realizacji. Bo jak tu ludkowi pomóc wielkiemu człowiekowi? Nie rezygnowała jednak. Wiedziała, że musi coś wymyślić. Wiedziała też, że K-2 na pewno jej w tym pomoże. Trzeba tylko jak najszybciej dotrzeć do pozostałych dzieci, do ukochanej przyjaciółki. I gdy tak zajęta była własnymi myślami, nagły krzyk Chwatka przerwał tok jej myślenia i wystraszył okrutnie. W momencie zorientowała się jednak w czym rzecz. Chodziło o Basiurkę. Dziewczynka słaniała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Lada moment mogła spaść z grzbietu sarenki. A przy takiej szybkości, na pewno zrobiłaby sobie krzywdę. Śmieszce żal się zrobiło malutkiej-wielkiej dziewczynki, bo zdała sobie sprawę, jak bardzo Basiurka musi być umęczona, że nawet tak szybki bieg sarenki, tak szybko ukołysał ją do snu. Śmieszka głośnym: — „Prrrr!!!” —  zatrzymała sarenki natychmiast. Sarenki posłusznie stanęły. Wtedy Śmieszka poprosiła sarenkę, na której jechała wraz z chłopcami, aby pozwoliła jej zejść. Sarenka uklękła. Śmieszka zeskoczyła i pobiegła wprost do drugiej sarenki, na której siedziała przebudzona już Basiurka. Przemówiła do sarenki i ta uklękła również. Śmieszka wdrapała się na jej grzbiet i usiadła przed Basiurką.

Basiurka była wniebowzięta, że mogła jechać razem ze Śmieszką i szczebiotała cały czas jak malutka dziewczynka. Bo też i była nią jeszcze. Śmieszka pokochała ją od razu jak młodszą siostrzyczkę. Jak siostrzyczkę, którą musi się zaopiekować.

Dzieci dojeżdżały do dwóch wapiennych pagórków. Z dala było już widać stary, rozłożysty dąb. A pod nim, biegających wte i wewte niebiesko-żółtych Gaga. Kiedy dzieci podjechały pod sam dąb, wszyscy chłopcy wybiegli im naprzeciw. I nagle, na widok Basiurki, wszyscy naraz stanęli jak wryci.

— Nie bójcie się mnie! Nazywam się Basiurka. I kocham was wszystkich! — wołała Basiurka nieco zmartwiona wystraszonymi minami ludkowych chłopców.

— Chwatko, co to ma znaczyć? — zawołał Gryzio i nieświadomie zazgrzytał zębami. Bo czego jak czego, ale takie widoku się nie spodziewał. A że dość już miał zmartwień jako tymczasowy dowódca, to też nie był w stanie w nowej sytuacji się w lot połapać.

— To co widać. Przywieźliśmy ze sobą Basiurkę. Już się wam przedstawiła. A wy gamonie, co tak stoicie, jak byście korzenie zapuścili? No już, przedstawiajcie się jej po kolei, jak na dżentelmenów przystało.

Chłopcy, chcąc nie chcąc, podchodzili jeden za drugim i wymieniali swoje imiona. Spod oka jednak zaglądali z wielkim zaciekawieniem, to na minę Basiurki, to znów na miny starszych dzieci. A że miny wszystkich wyrażały spokój, bez żadnych oznak entuzjazmu (no, może oprócz miny Basiurki, bo jej mina akurat rozjeżdżała się w coraz to szerszym uśmiechu), to tym bardziej byli zbici z pantałyku. Sami już nie wiedzieli, jak mają się zachować. Stali więc bez ruchu i na wszelki wypadek milczeli.

— No, prezentacja zakończona. I na razie to musi wystarczyć, bo najpierw musimy się zająć K-2 — powiedział Chwatko i wraz z K-1 zeskoczył z klęczącej sarenki. — Gdzie jest K-2? Prowadźcie nas do niej.

Chłopcy, przekrzykując się jeden przez drugiego, próbowali wytłumaczyć, co się stało i co do tej pory robili. Ale w takim galimatiasie słownym niczego nie można było zrozumieć. Czyżby widok wielkiego człowieka tak ich wyprowadził z równowagi, że nie mogli się opanować i przestać się przekrzykiwać?

Chwatko wreszcie nie wytrzymał tego jazgotu i wrzasnął:

— Czy wyście się tutaj wszyscy szaleju najedli? Co jest z Wami? Zadałem wam proste pytanie, a wy co? Spytam więc jeszcze raz. Gdzie jest K-2?

— Tutaj, tutaj jestem! — rozległ się gdzieś w oddali głos K-2.

Chwatko i K-1 momentalnie puścili się biegiem w tym kierunku skąd dochodził głos K-2. Pozostali chłopcy bez słowa pobiegli za nimi. Kiedy dobiegli i zobaczyli K-2 leżącą na brzuchu na grubym mchu, uspokoili się nieco. Podeszli do niej i zaczęli oglądać jej plecy. Niewiele jednak mogli zobaczyć, bo plecy jej przykryte były kilkoma warstwami liści babki lancetowatej.

— K-2, powiedz nam, jak się czujesz? — z wielką troską w głosie spytał Chwatko.

— Już dużo lepiej. Tylko mnie brzuch bardzo boli.

— Jak to? Przecież Śmieszka opowiadała, że ta wstrętna sroka zraniła ci plecy a nie brzuch — rzekł równie zaniepokojony K-1.

— No tak, ale teraz to mnie bardziej brzuch boli niż plecy. Bo to tym razem sprawka Gaga. Oni się strasznie wygłupiali, bo bardzo chcieli mnie rozweselić, abym nie czuła bólu i nie cierpiała… A teraz, przed chwilą, zanim przyszliście, bawili się w ganianego z dwoma zajączkami, które do nas przyszły wraz z sarenkami. To był tak śmieszny widok, że pękałam aż ze śmiechu… No i dlatego boli mnie brzuch.

— Aaa, to zdrowy ból. I o ten nie trzeba się martwić. Pokaż mi więc tylko swoje plecy, abym zrobił z nimi porządek — powiedział K-1 i pochylił się nad siostrą. Odgarnął wszystkie liście i przyłożył swój leczniczy palec. — No, gotowe! Wstawaj! Jesteś zdrowa jak ziemska ryba.

— I też tak się czuję, że mogłabym aż pływać… chociaż nie umiem —zaśmiała się wesoło K-2. — Dzięki braciszku!... Ale też chciałabym was chłopaki przeprosić za to, że narobiłam wam kłopotu swoją osobą i musieliście wracać ze zwiadu wcześniej niż wam to pasowało… No i wam, moi kochani opiekunowie, dziękuję z całego serca, za troskliwą a i wesołą opiekę. Gdyby nie wy, to nie wiem, co bym zrobiła. A moja kochana Siemieszka to… no właśnie, gdzie jest Siemieszka?

— Lepiej nie pytaj! — poradził Gagatek przyjaciółce i zrobił naburmuszoną minę. — Bo ta twoja kochana Siemieszka zaprzedała się wielkiemu człowiekowi i ciebie ma już gdzieś…

— Gagat, jak ty zaraz nie zamkniesz swojej jadowitej buzi, to ja ci ją sam zamknę! — wrzasnął zdenerwowany Chwatko i zaczął aż głośno dyszeć. Po chwili przymknął oczy, wziął głęboki oddech, i już spokojnym tonem odezwał się: — Słuchaj, K-2, mam nadzieję, że nie uwierzyłaś Gagatkowi… Słuchajcie wszyscy, bo jestem wam winien wyjaśnienie. Ale zanim wam wszystko wyjaśnię, chciałbym wam chłopaki również podziękować za troskliwą opiekę nad K-2, no i za to, że tak dzielnie się wszyscy trzymaliście… Szkoda tylko K-2 pasa bezpieczeństwa. No ale nic na to nie poradzimy. To wyższa siła natury. I pewnie gdzieś na wysokościach też pas ten się znajduje… Gdzieś na wysokim drzewie, w schowku sroki złodziejki. Może kiedyś, jakimś cudem, uda nam się go odzyskać…

— A tym, to się Chwatko nie przejmuj! — przerwała przyjacielowi K-2. — Ojciec już na pewno postara się dla mnie o nowy pas bezpieczeństwa, jak mu wytłumaczymy co się stało… No! To tym się już nie martw, tylko opowiadaj o tym twoim „winnym wyjaśnieniu”…

Chwatko uśmiechnął się do K-2, a potem do wszystkich chłopców i zaczął opowiadać dokładnie i po kolei o wszystkim, co się im na zwiadzie przytrafiło. W trakcie opowiadania obserwował twarze dzieci i wyraźnie widział, że zmieniały swój wyraz: od niezadowolonego, do wystraszonego, poprzez zaciekawiony, współczujący, zły, znów współczujący, do wściekłego, który w szybkim tempie przeszedł do serdecznego i wymieszał się ze współczującym oraz uwielbiającym jednocześnie. — „No, o to mi chodziło. Zrozumieli” — pomyślał Chwatko. A kończąc już swoje opowiadanie, zadowolony, uśmiechnął się do wszystkich jeszcze milej i zapytał:

— I co wy na to, moi mili?! Czy wy na naszym miejscu postąpilibyście inaczej?

— Mowy nie ma! — krzyknęli wszyscy chłopcy naraz. — Biedna mała-wielka Basiurka!

— I ona tu jest i wy mi nic nie mówicie? — zawołała K-2 płaczliwym głosem, gdyż na koniec Chwatka opowiadania już nie wytrzymała i zalała się łzami. — Prowadźcie mnie do niej, proszę!

— Nie musimy, bo ona sama już tu ze Śmieszką nadchodzi — stwierdził zadowolony Chwatko i wesoło pomachał ręką do nadchodzących dziewczynek. — Chodź tu, Basiurko, przedstawię ci moją… to znaczy, naszą najlepszą przyjaciółkę: Basiurko, oto K-2! K-2, oto Basiurka!

— Taka jestem szczęśliwa, że aż samej mi trudno w to uwierzyć, bo nigdy jeszcze nie byłam aż tak szczęśliwa. No, może z moją mamusią, ale wtedy byłam jeszcze malutka i nic nie pamiętam — powiedziała Basiurka ze łzami szczęścia w oczach. — A już się bałam, że wy, to znaczy: Gryzio, Nosolek, Gagatek i Gabcio nie polubicie mnie, bo nie byliście zadowoleni na mój widok… No i trochę sobie popłakałam, tam, za dębem… Ale potem Śmieszka mi wytłumaczyła, że wy jesteście bardzo dobrzy, tylko nie spodziewaliście się mnie zobaczyć, dlatego mieliście takie nieuśmiechnięte buzie, i że wy potrzebujecie teraz troszeczkę czasu i… jak ten czas już minie, to na pewno mnie polubicie i… teraz jeszcze „Kadwa” taką złociunią i śliczną widzę… Nie wiem, czy dobrze zapamiętałam twoje imię… I ty się już do mnie tak ładnie uśmiechasz?... Ooo, Gryzio, Nosolek, Gagatek i Gabcio też się już do mnie uśmiechają… Czy to znaczy, że wy mnie lubicie choć odrobinkę?

— Nawet wielką „odrobinkę” lubimy ciebie — zawołał wzruszony Gagatek i podszedł do Basiurki najbliżej jak tylko mógł. — Wiesz, my ciebie zawsze lubiliśmy… tylko ciebie nie znaliśmy… Ale teraz już ciebie znamy, to ciebie już całkiem lubimy… Co ja plotę?! No, ale coś w tym rodzaju… Cieszymy się bardzo, że ciebie poznaliśmy i naprawdę bardzo cię lubimy…

— No już dobrze, Gagatku — powiedziała ubawiona Śmieszka i z wielką czułością pogłaskała braciszka po głowie.

Pod wielkim dębem zapanowała wielka radość. Wszystkie dzieci były — nie do opisania — szczęśliwe. Uczucie szczęścia wręcz je przepełniało. Patrząc na nie, tam pod dębem, można by śmiało rzec, że gdyby szczęście umiało się unosić, to wszystkie fruwałyby jak jaskółki w przestworzach.

Sarenkom i zajączkom ta radosna atmosfera pod starym dębem też się udzieliła, bo wcale nie miały zamiaru odchodzić. Szczęśliwe, przycupnęły na miękkim mchu i przyglądały się szczęśliwym dzieciom.

Spędzony wspólnie czas pod rozłożystym dębem był dla dzieci nad wyraz miły i radosny. Ale niestety, czas ma to do siebie, że nie stoi w miejscu, tylko ucieka. A dogonić go, nikomu się jeszcze nie udało. Dzieci musiały więc ruszać w drogę. I to w drogę prowadzącą prosto w okolice Domu Dziecka — domu Basiurki. I kiedy Chwatko po godzinnej radości, szczęśliwości i beztroski panującej pod dębem — oznajmił o tym dzieciom, wszystkie poczuły wielkie podniecenie. A każde z nich na swój sposób inne.

Pod drzewem zaczęła się wielka krzątanina. Dzieci zbierały wszystkie swoje rzeczy i zanosiły na samopojazd.

K-1 chwalił dzieci za to, że tak wiele trudu sobie zadały i wyczyściły samopojazd. A wieszając na kierownicy pusty już pojemnik na prowiant, śmiał się, że samopojazd będzie mógł rozwinąć teraz kosmiczną prędkość, bo jest mniej obciążony, za to sarence będzie ciężej. Dzieci zjadły wszystko, co było w nim do zjedzenia. A właściwie głodna Basiurka wyjadła z niego wszystko, gdyż dzieci ludkowe na jej rzecz dobrowolnie rezygnowały ze swoich porcji. A potem jeszcze, żeby Basiurka poczuła się w miarę najedzona, wszystkie solidarnie wraz z nią, poszły w krzaki, aby nazbierać jej malin. Po zjedzeniu ogromnych ilości malin, Basiurka poczuła się wreszcie syta.

Załadowany samopojazd stał pod dębem gotowy do drogi. Dzieci ustalały jeszcze tylko jak będą jechać. Przez moment miały obawy, że może sarenki nie będą już chciały udać się wraz z nimi w dalszą drogę. Lecz te kochane zwierzątka chyba zrozumiały ich obawy, bo w mig poderwały się z ziemi i ustawiły się przy samopojeździe.

Zajączków tylko nie było. Z pewnością pokicały już sobie w swoją stronę, i tyle było je widać.

Chwatko tym razem dołożył wiele starań, aby Basiurce bezpieczniej i wygodniej siedziało się na sarenki grzbiecie. Wyciągnął ze swojego plecaka derkę, i przerzucając ją przez grzbiet posłusznie klęczącej sarenki, zrobił z niej szykowne siodełko. Z grubych patyczków zrobił strzemiona, a ze swojej liny — puślisko. Potem wszystko razem pięknie powiązał i siodełko jeździeckie było jak się patrzy.

Basiurka miała ogromną ochotę wycałować Chwatka za to piękne siodełko, ale zdawała sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Posłała mu więc tylko głośnego całuska i zadowolona wgramoliła się na osiodłany grzbiet swego „wierzchowca”. Sarenka jednak nie chciała się z klęczek podnieść. Dzieci to bardzo zmartwiło. Śmieszka jednak wnet odgadła o co jej chodzi i postanowiła dosiąść się do Basiurki. Lecz zanim to zrobiła, podbiegła do K-2, chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą. Po chwili wszystkie trzy dziewczynki z zadowolonymi minami siedziały w siodle na grzbiecie sarenki, która bez żadnych już ceregieli natychmiast podniosła się z klęczek.

— Czy ja już mówiłem, że nigdy nie zrozumiem żeńskiego rodzaju na tym świecie? — z gromkim śmiechem spytał Gryzio. — Chyba mówiłem… I chyba nie raz to jeszcze powiem.

— No, to w drogę! — krzyknął równie ubawiony Chwatko i nakazał wszystkim chłopcom zająć miejsca na samopojeździe.

Już miała ruszyć ta dziwna karawana, gdy nagle z pobliskich krzewów wyskoczyły dwa zajączki. Zajączki szybko dokicały do sarenek i zatrzymały się. Czekały na odjazd. Jakie było zaskoczenie dzieci, kiedy zauważyły, że jeden z nich trzyma coś w pyszczku. Chwatko zeskoczył z samopojazdu i podbiegł do zajączków. Przez chwilę wpatrywał się w to coś i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Otóż okazało się, że był to K-2 pas bezpieczeństwa. Chwatko delikatnie wyjął go zajączkowi z pyszczka i podniósł do góry.

— Uwierzycie w uniwersalną mądrość zwierząt? Nie?! To patrzcie! — wołał wielce zaskoczony. — Jakim cudem one odebrały sroce ten pas? Niesamowite. Nie mogę tego pojąć.

— Bo też tego pojąć nie trzeba — ze śmiechem zawołał Gryzio. — Tyle jest dziwów na tym świecie, że lepiej je po prostu przyjąć do wiadomości... i basta! Na roztrząsanie i na zrozumienie ich szkoda czasu. Niech więc fenomen pasa K-2 zostanie słodką tajemnicą zajączków. Ważne, że im się udało chytrą srokę przechytrzyć i pas zdobyć.

Karawana ruszyła. Przodem jechali chłopcy na samopojeździe. Za nimi, w niewielkiej odległości, biegła osiodłana sarenka z dziewczynkami na grzbiecie. A za nimi z kolei, biegła druga sarenka, która chwilami doganiała swoją osiodłaną przyjaciółkę i biegła raz z lewego, raz z prawego jej boku. Czasami nawet przeganiała ją i biegła równo z samopojazdem. Zajączki natomiast wcale nie zrezygnowały z dalszej wspólnej wędrówki z dziećmi i sarenkami lecz wesołe biegły kłusem to przed dziećmi, to za dziećmi. Bo zajączki mają już to do siebie, że inaczej nie potrafią biegać. Jak już biec, to tylko kłusem. W szybkim więc tempie przeganiały całą karawanę. Wtedy zatrzymywały się na chwilę, i kręcąc swymi omykami jak pieski z radości, podskakiwały w miejscu zanim dzieci je dogoniły. A potem znów gnały do przodu. Dzieciom bardzo się to podobało, co zajączki wyczyniały. Sarenkom zresztą też. Na znak zadowolenia głośno wydmuchiwały powietrze nozdrzami i mrugały swoimi brunatnoczarnymi oczami, pięknie oprawionymi długimi rzęsami na górnej powiece.

Nawet jaszczurki zwinki, które zostały na samopojeździe z chłopcami, bez swojej pani, nie poczuły się smutne i osamotnione. Im też się udzieliła ta miła i zabawna atmosfera podróży. Nie miały więc zamiaru wylegiwać się bezczynnie w swoim świeżo wyścielonym koszyczku, tylko pełzały po nim zygzakowato w różnych kierunkach, w zależności od tego, z której strony pojawiały się zajączki

albo druga sarenka.

Chwatko jak zwykle jechał na ostatnim miejscu na samopojeździe. Wychylając się nieco w bok, co chwilę sprawdzał czy z przodu jest wszystko w porządku. Czy jadą w odpowiednim kierunku i czy nie czai się gdzieś jakieś niebezpieczeństwo. Często oglądał się też za siebie, aby sprawdzić czy dziewczynki czegoś nie potrzebują. A widząc ich szczęśliwe miny, był nawet dumny ze swojego rękodzieła w postaci siodełka.

Dziewczynki, jadąc razem, miały wreszcie okazję porozmawiać ze sobą i bliżej się poznać. Basiurka była bardzo ciekawa jak wygląda dom K-2 na Księżycu. Chciała też wiedzieć jak długo się leci z Księżyca na Ziemię. Interesował ją nawet wygląd statku kosmicznego. Od Śmieszki natomiast chciała wiedzieć jak to jest żyć razem z mamusią i tatusiem, a i jeszcze do tego z babcią i dziadziem. I kiedy przy opowiadaniu K-2 robiła duże oczy ze zdziwienia, to przy opowiadaniu Śmieszki oczy jej się same przymykały i wilgotniały, ale ze wzruszenia. Biedna Basiurka, tak bardzo pragnęła ciepła i miłości, której życie jej poskąpiło.

Śmieszka i K-2 wypytywały Basiurkę z kolei o to, jak wygląda życie w Domu Dziecka. Basiurka chętnie opowiadała o swoich koleżankach i kolegach mieszkających razem z nią. O trzech paniach i dwóch panach opiekujących się dziećmi. O pani kucharce, którą najbardziej lubiła ze wszystkich dorosłych. Opowiadała same miłe i przyjemne rzeczy, pomijając niemiłe i smutne. A przecież to właśnie z powodu niemiłych rzeczy znalazła się sama w lesie. Ta mała dziewczynka najwyraźniej nie chciała swymi smutkami psuć serdecznej atmosfery w jakiej się znalazła. Było jej tak dobrze. Po raz pierwszy w swoim życiu czuła się tak spokojnie i tak bezpiecznie. Starsze dziewczynki całym sercem zamierzały Basiurce pomóc, więc niestety musiały się od niej dowiedzieć o jej smutnej stronie życia. I kiedy jej o tym powiedziały i zachęcały do tego, by im opowiedziała przynajmniej o swym bratu i tym drugim chłopcu, i dlaczego oni we dwójkę szukali za nią w lesie, Basiurka się rozpłakała. Ale rozpłakała się tym razem ze wzruszenia. Bardzo ją to wzruszyło, że jej nowe i starsze przyjaciółki też chcą jej pomóc. Gdy już otarła łzy, podciągnęła parę razy nosem i zaczęła opowiadać. Opowiedziała im wszystko to, co wcześniej opowiadała Chwatkowi i K-1, a potem już o wszystkich smutkach, jakie leżały jej na serduszku. A czując wyraźne i szczere zainteresowanie dziewczynek, języczek jej się rozwiązał tak bardzo, że aż sama sobie się w duchu dziwiła, iż z taką wielką łatwością mogła wyrzucać z siebie to wszystko, co najbardziej ją bolało i czego najbardziej się bała. A było tego aż nadto, jak na tak malutką dziewczynkę. Śmieszce i K-2 serce się aż krajało od tych jej smutnych historii. A to nieszczęsne, ośmioletnie dziecko nie miał kto utulić, pocieszyć, zapewnić o miłości, otoczyć czułą opieką. Dziewczynki zrozumiały, że w takim domu, gdzie jest dużo dzieci, ich opiekunowie nie są nawet w stanie dać dzieciom tego, co daliby rodzice. Żyjący rodzice. Normalni rodzice. Kochający rodzice. Dziewczynki dowiedziały się też z Basiurki opowieści, że są i tacy opiekunowie, którzy nie powinni pracować przy dzieciach. Jak na przykład starsza pani Klotylda, która pastwi się nad dziećmi zamiast im pomagać w ich i tak już ciężkim i niesprawiedliwym życiu. Basiurka mówiła, że pani Klotylda karze dzieci chłostą albo klęczeniem w kącie na worku z grochem. A karze za byle co. Bardzo często też i za nic. Ot tak, dla wyżycia się, kiedy ma zły humor. A że często jej się zdarza mieć zły humor, więc dzieci na jej widok uciekają w popłochu. Ciągnie ich też często za uszy i mówi, że „są ośle”, albo za nos i mówi, że „Pinokio miał dłuższy i nie narzekał”. Basiurce też się nieraz dostało od tej niedobrej pani. Opowiadała ze łzami w oczach, jak dwa dni temu też musiała klęczeć przez dwie godziny na grochu, a tylko dlatego, że źle ubrała jedną skarpetkę. Niechcący założyła ją na lewą stronę. Pani Klotylda nie ma swoich własnych dzieci, bo dzieci nie lubi. Sama kiedyś to mówiła do pana listonosza, a dzieci schowane przed nią w krzakach to słyszały. Biedne dzieci. Lubiła tylko jedno dziecko, właśnie Rafała, który był największym chuliganem w całym Domu Dziecka. A może właśnie dlatego nim był, bo czuł sympatię dorosłej osoby i jakby jej przyzwolenie na wszystko złe co robił? Pozostali opiekunowie natomiast, nie byli źli, ale nie mieli wiele czasu, aby zająć się każdym dzieckiem z osobna. Starali się, to było widać, ale oni w Domu Dziecka tylko pracowali, nie mieszkali. Dom Dziecka traktowali jako miejsce pracy, a nie jako dom rodzinny. Jedynie pani dyrektor mieszkała z dziećmi i dzieciom była zupełnie oddana. Pani dyrektor miała kiedyś dwoje własnych dzieci, ale dawno temu straciła je wraz z mężem w pożarze ich domu. Po tej tragedii zamieszkała w Domu Dziecka. Była naprawdę dobrą panią. Każde dziecko zawsze przytuliła, porozmawiała, spytała jakie ma kłopoty, pocieszała i pomagała ile tylko mogła. Ale pani dyrektor była tylko jedna, a dzieci trzydzieścioro. Basiurka bardzo lubiła panią dyrektor, ale nigdy jej nie chciała martwić swoimi smutkami, więc nigdy jej też o nich nie opowiadała. Czasami, tylko troszeczkę, opowiadała pani kucharce, za którą wprost przepadała, a która również bardzo ją lubiła. Lecz ani Rafał, ani nawet Bronek nic sobie z tego nie robili, gdy pani kucharka zwracała im uwagę, że źle postępują, robiąc innym dzieciom krzywdę. Bronek był kiedyś dobrym bratem, zawsze wcześniej pomagał Basiurce i nieraz pocieszał ją kiedy płakała. Było tak aż do momentu, kiedy do ich domu przyszedł Rafał. Ten chłopiec miał zły wpływ na wrażliwego i złaknionego czyjejś akceptacji Bronka. Ale zanim Bronek się spostrzegł, w jaką kabałę się wpakował, wchodząc w zażyłe kontakty z tym z gruntu złym chłopcem, było już za późno. Bo Rafał zaczął się psychicznie pastwić nad Bronkiem. Wyzywał go od słabeuszy, niedorajdów, głupców, wymoczków pijanicy ojca. A jak był wściekły na Bronka, to nawet ich nieżyjącą matkę obrażał. Wtedy to Bronek buntował się najbardziej i próbował odwrócić się od Rafała. Niestety, kończyło się tylko na próbie, bo Rafał potrafił go nawet fizycznie zmusić do posłuszeństwa, bijąc go dotkliwie za każdym razem.

Śmieszka i K-2 w takim właśnie sensie zrozumiały wszystko to, co Basiurka opowiadała. Basiurka mówiła dziecięcym głosem i posługiwała się też dziecięcą logiką. Wiele opowiadanych przez siebie historii sama do końca nie rozumiała, dlatego z wielu złych rzeczy nie zdawała sobie nawet sprawy. Jej nowe przyjaciółki zaś pytaniami umiejętnie naprowadzały ją na taki tok opowiadania, aby jej nie lękać, ale by jak najwięcej dowiedzieć się o jej życiu. I to, co od niej usłyszały, bardzo je bolało. Bolało je przede wszystkim to, że to biedne dziecko musi tam wracać i w tym względzie one jej niestety nie mogą pomóc. Postanowiły jednak zrobić wszystko, co tylko w ich mocy, a nawet więcej, żeby Basiurka przynajmniej nie cierpiała aż tak bardzo przez tych złych ludzi z Domu Dziecka...


cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×