Przejdź do komentarzyKrym - część pierwsza
Tekst 60 z 70 ze zbioru: Opowieści o ludziach i miejscach
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2023-02-14
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń321

W czasie, gdy Ukraina krwawi pod ciosami najeźdźcy, a Krym zaanektowała Rosja, wracam myślą do czasów, kiedy wszystko tam jeszcze było normalne i piękne.

Wybraliśmy się małą grupką, żeby pooddychać krymskim powietrzem i pochodzić po tamtejszych górach. Dla mnie - miłośnika Mickiewicza - wyjazd ten był też okazją zobaczenia tego, co poeta opisał w Sonetach Krymskich. Choć nasza wyprawa była górska, a nie mickiewiczowska, to jednak miałem nadzieję, że uda mi się zrobić choć parę kroków śladami poety.

Spotkaliśmy się na dworcu kolejowym w Przemyślu, skąd mieliśmy pociąg do Odessy. Gdy wjechał nasz pociąg, nie mogliśmy do niego wsiadać, bo przyjechał on z Ukrainy i celnicy jeszcze go przeszukiwali. Celnicy wsiadali do pociągów na granicy w Medyce i na trasie do Przemyśla robili w nich rewizje. Odkręcali klosze lamp, podnosili siedzenia i w rożnych zakamarkach znajdowali przemycane towary - przeważnie papierosy. Nie wszystko jednak wpadało w ich ręce, bo przemytnicy po drodze wyrzucali towar przez okna, a zaczajeni przy torach ich kumple go zbierali. Przeszukanie tamtego dnia było udane, bo funkcjonariusze wynieśli z wagonów kilka worków papierosów.

Gdy pociąg był już czysty, rozlokowaliśmy się w naszych przedziałach. Nosiły one ślady pracy celników, bo brakowało wielu wkrętów, a płyty ścian gdzieniegdzie odstawały. Mimo to było wygodnie. U stewardessy można było kupić kawę, herbatę i nawet coś mocniejszego, więc podróż przebiegła przyjemnie. Po prawie dwudziestu godzinach dotarliśmy do Odessy, gdzie powitał nas wielki, biały dworzec z kopułą jak na tureckim meczecie i napisem: „Witamy w bohaterskim mieście Odessa”.

Oczekiwanie na pociąg do Symferopola skróciliśmy sobie wypadem do miasta. Przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć słynne Potiomkinowskie Schody. Zostały one zbudowane ze względu na wysokie położenie Odessy względem morza i były najkrótszą droga z portu do miasta. Są one niedaleko dworca i szybko tam dotarliśmy. Zszedłem gdzieś do ich połowy, stanąłem na boku i spojrzałem w dół. Zobaczyłem piękny port pełen statków wycieczkowych i jachtów. Patrząc zaś do góry, widziałem tylko schody i niebo. Wtedy stanęła mi przed oczami słynna scena z filmu „Pancernik Potiomkin”: najeżony bagnetami szereg schodzących żołnierzy, a przed nimi staczający się wózek dziecinny z niemowlęciem w środku. Niewielu reżyserów nakręciło sceny, które weszły do historii kina. Eisensteinowi się to udało.

Obejrzawszy schody, poszliśmy dalej i wkrótce natknęliśmy się na inną odeską ciekawostkę - pomnik pomarańczy, który odessyjczycy nazywają pomnikiem łapówki. Według przekazów caryca Katarzyna II planowała dać pieniądze na rozbudowę miasta i portu. Niestety zmarła, a jej następca Paweł I chciał uchylić dekret matki. Wtedy odescy kupcy, znając słabość jego wysokości do pomarańczy, wysłali mu kilka wozów tych rzadkich w tamtych czasach owoców. Łapówka została przyjęta i car dał pieniądze. Pomnik postawiono dopiero niedawno i nie bardzo pasuje do otoczenia. Jest jednak atrakcją i wszyscy się pod nim fotografują.

Spacerując po mieście, często natrafialiśmy na ślady pobytów słynnych ludzi, ale dla mnie najmilszy był widok pomnika Mickiewicza i pamiątkowej tablicy na domu, w którym mieszkał. Moje marzenie o podróży śladami wieszcza zaczynało się spełniać.

W starej, nadmorskiej części Odessy widać, że było to miasto wielokulturowe, a dla Rosji okno na świat. Piękna architektura i parki są tak nierosyjskie, że Bulwar Przymorski mógłby być nadmorską promenadą gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu.

Nasz czas się kończył i musieliśmy wracać na dworzec. Zanim podstawiono nasz pociąg, na tym samym peronie pożegnano pociąg do Moskwy. Pożegnano to właściwe słowo, bo na peronie stała orkiestra dęta, która grała dopóki pociąg nie odjechał.

Nas nie żegnała orkiestra, bo zaszczyt ten należał się tylko pociągom międzynarodowym. Odjechaliśmy więc w ciszy i po kolejnej nocy w podróży dotarliśmy do Ałuszty. Znowu mi się poszczęściło, bo Mickiewicz też był w Ałuszcie i tak o niej pisał w jednym z sonetów:

„ … Łąka w kwiatach, nad łąką latające kwiaty,

Motyle różnofarbne, niby tęczy kosa,

Baldakimem z brylantów okryły niebiosa; … „

Za czasów poety zapewne było tam kwieciście i „różnofarbnie”, ale teraz Ałuszta stała się typowym kurortem z plażą (niestety kamienistą), nadmorską promenadą, restauracjami, dyskotekami i hotelami; dla nas stała się miejscem pobytu na czas wycieczki. Zamieszkaliśmy w prywatnej kwaterze. Po drugiej stronie ulicy był sklep spożywczy i kiosk z... alkoholem. Można w nim było kupić wino nalewane do własnych pojemników, lub na szklanki do konsumpcji na miejscu. Podobnie, do spożycia od ręki, można w nim było kupić wódkę na kieliszki. Mając gdzie spać i gdzie kupić coś do jedzenia i picia, czuliśmy się dobrze zabezpieczeni socjalnie i mogliśmy ruszać w góry.

Na pierwszy strzał miał iść górujący na okolicą Czatyr-Dah.

„Drżąc muślimin całuje stopy twéj opoki,

Maszcie krymskiego statku, wielki Czatyrdahu!

O minarecie świata! o gór padyszachu! ...”

Tak pisał o tej górze Adam Mickiewicz.

Nie sądzę, żeby „muślimini” - czyli tamtejsi Tatarzy - bali się tej góry, bo była ona dla nich miejscem wypasu ich stad. Przebywali tam sezonowo, podobnie jak nasi juhasi na tatrzańskich halach, i nie był to dla nich żaden „minaret świata”. Na Mickiewiczu jednak, który patrzył na Czatyr-Dah z Ałuszty, jego białe, wyniosłe ściany mogły robić duże wrażenie, tym bardziej, że poeta do tej pory nie widział gór wyższych niż wileńska Góra Giedymina. My widzieliśmy już wyższe góry, ale mimo to Czatyr-Dah nas kusił i zaraz następnego dnia wybraliśmy się na niego.

Kursową marszrutką* podjechaliśmy najwyżej jak się dało i rozpoczęliśmy podejście. Droga wiodła ostro pod górę przez liściasty las. Nie było zbyt trudno, ale nudno. W końcu las się skończył i zobaczyliśmy ciągnącą się po horyzont jajłę, czyli letnie pastwisko, na którym kiedyś Tatarzy pasali owce i kozy. Wyglądała jak bieszczadzkie połoniny pomieszane ze skałkami Jury Krakowsko-Częstochowskiej, tylko była bardziej płaska i opadała urwiskiem w stronę morza. Jak wzrokiem sięgnąć ciągnął się dywan traw, kwiatów i porostów, utkany gdzieniegdzie kępami głogu, dzikiej róży, tarniny i jałowców. Schodząc, to znów podchodząc, zbliżaliśmy się do szczytu. Na jednym z poprzedzającym go pagórków natknęliśmy się na modlących się ludzi. Dwóch duchownych prawosławnych i ze dwudziestu wiernych stało nad niewielkim kamieniem, obstawionym plastikowymi butkami z wodą. Jeden z celebransów odmawiał modlitwę i okadzał kamień oraz butelki. Wyglądało to na święcenie wody. Nie chcąc przeszkadzać, obeszliśmy tę grupę z daleka. Niedługo potem doszliśmy do najwyższego punktu góry, oznaczonego tylko małym kopczykiem kamieni i metalowym słupkiem.

Usiadłem, a przed sobą miałem widok o jakim zawsze marzyłem, a którego nigdy dotąd nie widziałem. Oto byłem na górze, a gdzieś tam pod moimi stopami rozciągało się morze. Wolałbym co prawda oglądać morze ze szczytu jakiegoś trzytysięcznika, ale i tak było cudownie. Chłonąc widoki, zastanawiałem się, czy Mickiewicz też był na Czatyr-Dahu i wyszło mi, że nie był. Skoro tak zachwycał się widokiem tej góry z dołu, to będąc na jej szczycie, byłby zauroczony i na pewno by o tym napisał. Nie zrobił tego jednak i wyglądało na to, że poeta zwiedzał te okolice tylko wariantem dolnym.

Po powrocie do Ałuszty od razu poszliśmy na plażę. Wykąpaliśmy się, zjedliśmy coś w barze samoobsługowym, a po drodze na kwaterę zatrzymaliśmy się przy kiosku na winko.

Tamtego dnia było zakończenie roku szkolnego i, mimo późnej pory, po ulicach kręcili się jeszcze odświętnie ubrani uczniowie ze świadectwami w rękach. W oczy rzucali się absolwenci, którzy mieli poprzerzucane przez ramiona czerwone szarfy z białymi napisami „wypusknik”, czyli absolwent. Ci bawili się na całego. Do kiosku z alkoholem podszedł drobny wypusknik szkoły podstawowej i zamówił wódkę. Kioskarka bez wahania nalała mu setkę, on wychylił ją duszkiem, obtarł usta rękawem i poszedł w swoją stronę. Zapewne był to dla niego ważny dzień - dzień w którym szczęśliwie ukończył swoje zmagania z podstawówką. Ważne dni należy godnie świętować i on zrobił to iście po męsku.


* marszrutka - busik




  Spis treści zbioru
Komentarze (8)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Bardzo ciekawe i niezwykle barwne wspomnienie. No i ten małolat pijący setkę wódki. Barwny, bogaty i poprawny język. Proponuję w oryginale wziąć w cudzysłów "Sonety krymskie" (jednak małe k) oraz wstawić przecinki przed: jak się dało, ciągnął się, w którym.
avatar
Tak było - kapka w kapkę. Ilekroć tylko jako studentki drugiego i trzeciego roku jechałyśmy/wracałyśmy mieżdunarodnym ekspresem do/z Kazania, do/z Moskwy czy do/z Leningradu, każdorazowo na przejściu granicznym w Brześciu służby celne grasowały dosłownie wszędzie
po całym składzie
w każdym przedziale
nawet na dachach wagonów
avatar
Co zaskakujące,

NIGDY

nas-studentki nie sprawdzano
avatar
Celnicy nie mieli też psów tropiących przemyt.

W UE na lotniskach i na przejściach granicznych wyrywkowa kontrola odobista jest na porządku dziennym
avatar
Koniecznie trzeba tu wyjaśnić fenomen pijącego wódkę

świeżo upieczonego "wypusknika"

radzieckiej podstawówki.

W tamtych zdumiewających czasach szkoła podstawowa w CCCP była 10-latką, po której /w wieku 17. lat/ mogłeś iść albo do 3-letniej zawodówki, albo do 5-letniego technikum
avatar
A potem, naturalnie, dalej - na studia
avatar
Janko, dziękuję za wizytę i komentarz.
Dziękuję też zakorektę interpunkcji.

Emilio, dziękuję za odwiedziny i obszerne komentarze.
Ja na Krymie byłem już za ukraińskich czasów, a ten mój wypusknik nie miał siedemnastu lat.
avatar
O, wspomnienia - to coś dla mnie. Z wielką przyjemnością przeczytałem, zwłaszcza że tamtejsze niektóre zwyczaje sam pamiętam. Zwłaszcza celników i "trzepanie" wagonów oraz podróżnych.
PS. Marianie, popraw literówkę "plastikowymi butkami".
© 2010-2016 by Creative Media
×