Przejdź do komentarzyTaka karma - Rozdział pierwszy
Tekst 25 z 30 ze zbioru: Taka karma
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-05-16
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń701

Dla mieszkańców Seattle rozpoczął się kolejny dzień, który dla większości był zaledwie chromatyczną powtórką wczorajszego. Całodobowa gonitwa wypełniona zobowiązaniami i uporczywym rytuałem codzienności. Wszyscy, choć tak różni w portfelach i ambicjach, zmagali się z tymi samymi, nieubłaganymi przeciwnościami losu, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Miasto, tętniące tłumionym niepokojem, było już w pełni życia, choć zegary pokazywały ledwie siódmą trzydzieści cztery. 

Tysiące stóp pędziło ku dworcom i stacjom metra, podczas gdy druga połowa Seattle tkwiła w kilometrowych, beznadziejnych korkach, kierowcy psioczyli i złorzeczyli nawzajem. Nawet ci, którzy nie mieli zobowiązań zawodowych, mieli swoje szare powinności: wizyta w urzędzie, u lekarza czy w kościele. 

Młody mężczyzna stał na rogu ulicy 336 w dzielnicy First Hill. Prawą ręką przeczesał gęste pasma ciemnego blondu, jakby sprawdzał, czy jest jeszcze na swoim miejscu. Pośród tego wartkiego potoku zabieganych przechodniów wyglądał na kogoś kompletnie wyrwanego z kontekstu. I nie inaczej było w rzeczywistości. 

Spojrzał na budynek podrzędnego sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy. Właśnie weszła do niego młoda, ostentacyjnie elegancka kobieta. Miała na sobie popielaty kostium, długi płaszcz w pepitę i wysokie szpilki w kolorze garsonki, których ostry stukot ginął w hałasie poranka. Jej szczupłe ramię zdobiła torebka z czarnej, połyskującej skóry, a całość dopełniały długie blond włosy, których końcówki tańczyły na lekkim, jesiennym wietrze. Patrzył na jej wyważone, nieco zmanierowane ruchy i wyniosłą twarz. Z odległości dwudziestu metrów wyglądała na zasobną business-woman, a nie na kogoś, kto zaopatrywałby się w tak nisko notowanym miejscu. 

Po chwili kobieta wyszła, rzuciwszy przelotne spojrzenie na zegarek luźno zwisający z lewego nadgarstka, i poszła wzdłuż ulicy. Matthew podążył za nią wzrokiem, spodziewając się, że lada chwila wsiądzie do srebrnego Mercedesa zaparkowanego kilka metrów dalej i odjedzie z efektownym piskiem opon. 

Lecz stało się coś zupełnie innego. 

Zdumienie chłopaka było bliskie niedowierzania, kiedy nieznajoma usiadła na przystanku autobusowym, jak każda inna śmiertelniczka, cierpliwie czekając na spóźniający się transport. Cóż, to chyba najlepszy dowód na to, że pierwsze wrażenie często bywa zdradzieckie. 

Pięć minut później Matthew nadal stał, zawieszony między miejscem a czasem. Spośród zwartego tłumu, który go mijał, nie natrafił na nikogo, kto obdarzyłby go choć nikłym spojrzeniem czy symbolicznym uśmiechem. Wszyscy zawzięcie parli przed siebie, uzbrojeni w niedostępny wzrok i kamienny wyraz twarzy. Choć otoczony ze wszystkich stron przez ludzi, przez chwilę poczuł się jak rozbitek na bezludnej wyspie, wołający o pomoc, której nikt nie słyszy. 

Z braku lepszego zajęcia sięgnął do kieszeni, wyciągając papierosa. Odpalił zawiniątko, wdychając aromatyczny dym, który był ucieczką. 

— Nie karm raka. 

Obrócił się z takim impetem, że papieros wypadł mu z palców na przesiąknięty wilgocią chodnik. Zaniemówił, kiedy zupełnie znikąd wyrósł przed nim wysoki brunet w czarnym, formalnym płaszczu. 

— Cześć Peter... wystraszyłeś mnie — wyjąkał, czując, jak serce boleśnie odbija się o jego wątłą pierś. 

Mężczyzna uśmiechnął się. 

— Cześć. Co tutaj właściwie robisz? — zapytał, spoglądając na zegarek, jakby Matthew marnował mu cenne sekundy. 

Peter był starszym bratem jego ojca, a zatem jego wujkiem. Całą trójkę łączyły surowe, męskie rysy twarzy i ciemna oprawa oczu, urokliwie kontrastująca z błękitnymi tęczówkami. Jeśli chodzi o charakter, Peter był gruboskórnym i aroganckim perfekcjonistą, co – jak sądził Matthew – powoli stawało się cechą wrodzoną mężczyzn klanu Pattersonów. 

— Przyszedłem odwiedzić kolegę. W zasadzie właśnie się zbieram — wyjaśnił krótko, wskazując na monumentalny gmach szpitala za plecami. 

— To coś poważnego? — zapytał pan Patterson z wyraźnym, choć stłumionym, przejęciem. 

Matthew nerwowo westchnął. 

— Nie, w sumie dziś go wypisują. Struł się czymś i zamiast od razu pójść do lekarza, zdążył się mocno odwodnić — odrzekł, zanadto gestykulując, by to zabrzmiało wiarygodnie. 

Peter przytaknął, wzbudzając podejrzenie w swojej głowie, skąd w bratanku to nagłe poddenerwowanie. 

— Rozumiem. Cóż, będę się zbierał, pozdrów tatę — powiedział, lekko kołysząc czarnym neseserem, który trzymał w lewej dłoni. 

Peter był lekarzem, a uściślając, ordynatorem oddziału onkologii w szpitalu Virginia Mason Medical Center. Nikogo nie dziwiło, że w tak krótkim czasie zaszedł tak daleko. Zaczynał od rezydentury na oddziale chirurgicznym. Po kilku latach przyszedł czas na zmianę specjalizacji na onkologię, i tak już zostało. Wysokie stanowiska w tej rodzinie już od dawna były normą. Nikt nie wiedział, czy to zasługa dobrych genów, odpowiadających za sukcesywne przyswajanie wiedzy, czy może surowego wychowania, gdzie priorytety kształtowano od najmłodszych lat. Zapewne jedno i drugie w połączeniu z ogromną siłą samozaparcia i hartem ducha. O braciach Patterson można mówić wiele, ale na wszystko, co osiągnęli, zapracowali własnymi rękoma, odrzucając drogę na skróty. Nic więc dziwnego, że dokładnie takiej samej, bezkompromisowej postawy wymagali od swoich pociech. 

— Pozdrowię, to na razie — odrzekł Matthew z uśmiechem. 

Peter rzucił mu krótkie, badawcze spojrzenie, a następnie wolnym krokiem ruszył w stronę placówki szpitala. Matthew udał się w przeciwnym kierunku. Po przejściu zaledwie kilku kroków znów usłyszał za plecami donośny baryton stryja. 

— Matthew? Będziesz w sobotę? — zapytał. 

— Jasne — odrzekł z wymuszonym entuzjazmem, po czym odwrócił się i z kamiennym wyrazem twarzy poszedł wzdłuż ulicy, kierując się do najbliższego przystanku autobusowego. 


*** 


Otworzyła oczy, nie mogąc opędzić się od natarczywej myśli, że cichy, melodyjny dźwięk budzika dotarł do jej uszu tego dnia już po raz trzeci. Co, z logicznego punktu widzenia, było niemożliwe, gdyż dopiero co się obudziła, a zatem dzień rozpoczął się dla niej w tym momencie. Włożyła dłoń pod poduszkę, po omacku wyszukując przycisk, który zwykle wyłącza alarm. Kiedy w pomieszczeniu zapanowała cisza, wzięła telefon do ręki. W momencie, w którym zobaczyła godzinę, doznała brutalnego zderzenia z rzeczywistością: jej przekonanie było słuszne. Była ósma trzynaście. 

Jęknęła głośno, uświadamiając sobie, że znów to zrobiła. Zamiast wstać i pójść do pracy, podświadomie zignorowała poranny alarm i zasnęła. Od dłuższego czasu towarzyszyło jej notoryczne zmęczenie, które nieoczekiwanie pojawiało się w niedzielne wieczory, a samoistnie ustępowało dopiero w piątkowe popołudnia. Z pewnością do tego stanu przyczyniała się nieuchronna zmiana pory roku na jesienną, lecz praca w podrzędnym, przydrożnym sklepie spożywczym również nie należała do jej wymarzonych. Bez zastanowienia zerwała się z łóżka, z zawrotną prędkością biegnąc do łazienki. 

Po wykonaniu wszystkich rytuałów, które pozwalały jej na spotkanie ze światem zewnętrznym, udała się na parter. Mieszkała w nim wraz z matką, Samanthą. Przeprowadziły się tutaj z Reno w stanie Nevada osiem miesięcy temu. Pani Evans podjęła trudną decyzję o powrocie do Seattle – miejsca, z którego uciekła ponad dwadzieścia lat temu w pogoni za lepszym bytem dla siebie i swojej nienarodzonej córki. Teraz, jak na ironię losu, jej życiowa tułaczka sprowadziła się do punktu wyjścia. 

Audrey żwawo zbiegła na dół. Wpadła do pokoju gościnnego, nerwowo rozglądając się wokół. 

— Mamo? Nie widziałaś moich kluczy?! — zawołała do czterech pustych ścian pokoju. 

Po chwili z kuchni odpowiedział jej zdumiony głos matki. 

— Audrey?! Ty jeszcze jesteś w domu?! — pani Evans siedziała samotnie przy stole, obejmując dłońmi kubek gorącej kawy. 

— Widziałaś te klucze, czy nie?! — warknęła, kompletnie ignorując jej uszczypliwe pytanie. 

W panice krzątała się z kąta w kąt, zaglądając na wszystkie półki, do każdej szafki, a nawet za meble, lecz chyba bardziej liczyła na cud, gdyż salon był chyba ostatnim miejscem, w którym mogła zostawić klucze. Po chwili, zrezygnowana, bezradnie oparła się o niewielką drewnianą komodę, czując w kącikach oczu piekące łzy rozpaczy. 

— Weź moje klucze, mam zapasowe — z kuchni znów dobiegł znużony głos pani Evans. 

Na jej słowa Audrey od razu udała się do przedpokoju, biorąc do ręki leżący na garderobie pęk srebrnych kluczy z małym, kolorowym breloczkiem w kształcie serca. 

— Tym razem na pewno mnie zwolni! — rzuciła cierpko, i po chwili w okolicy rozszedł się trzask zamykanych drzwi frontowych. 


*** 


Bezwolnie weszła do środka. Niczym nieproszony gość, stanęła przy wyjściu, z wahaniem rozglądając się dookoła. Kiedy miała absolutną pewność, że jej przełożonego nie ma w zasięgu wzroku, udała się na tyły sklepu, prosto do drzwi, które prowadziły na zaplecze. Nim położyła dłoń na klamce, drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął niewysoki mężczyzna o dość krępej budowie ciała i zaawansowanej łysinie. Pośpiesznie odłożył na bok duży kosz pełen świeżego pieczywa. Zmierzył swoją podwładną bezwzględnym spojrzeniem, niecierpliwie opierając spracowane ręce na biodrach. 

— Evans! To już trzeci raz w tym miesiącu! Nie pozostawiasz mi wyboru! Sterczę tu sam od siódmej rano! — wykrzyknął, wymachując rękoma, zupełnie jakby usiłował karcąco trącić dziewczynę w czubek głowy, lecz uniemożliwiała mu to znaczna różnica wzrostu, co z boku wyglądało dość komicznie. 

— Nie, proszę panie Bennet. Przepraszam, to już naprawdę ostatni raz. Bardzo potrzebuję tej pracy — dziewczyna przybrała strapiony wyraz twarzy, jednak jej pracodawca pozostał kompletnie niewzruszony i zamiast jej wysłuchać, kontynuował strofujący wywód. 

— Czy ty zdajesz sobie sprawę, na jakie straty nas narażasz?! Potrącę ci te godziny z wynagrodzenia, nie myśl sobie — krzyczał, charakterystycznie potrząsając palcem wskazującym. 

Audrey pokornie słuchała jego kazania, do czasu w którym drzwi sklepu przy niewielkiej stacji benzynowej znów się otworzyły, a wokół rozszedł się dźwięk dzwoneczka, oznajmiającego przybycie klienta. Na ten sygnał sfrustrowany mężczyzna od razu zamilkł. Westchnął najciężej, jak tylko umiał, piorunując kobietę gniewnym wzrokiem. 

— Idź do kasy. Dokończymy później — syknął przez zaciśnięte zęby, z powrotem biorąc w dłonie biały kosz pełen chleba i bułek. 

Audrey niezwłocznie wykonała polecenie szefa, czując, że ten dzień również nie będzie należał do udanych.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×