Przejdź do komentarzyChapter Four
Tekst 4 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-05-20
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń190

Audrey z cierpką miną odwiesiła bluzkę na metalowy stojak. Bez słowa poszła w głąb sklepu, słysząc za plecami ciężkie i powolne kroki Tima.  Wybrali się razem na zakupy, by Audrey mogła odświeżyć garderobę. Mieli także rozejrzeć się za prezentami gwiazdkowymi. Tim miał stanowić głos rozsądku i doradzić w razie potrzeby, tymczasem było wprost przeciwnie. Od kilku dni był kapryśny. Niechętnie angażował się w jakiekolwiek czynności, zdawkowo odpowiadał na pytania, snując się wszędzie jak cień.  Początkowo Audrey sądziła, że to problemy w pracy. Nic bardziej mylnego – zakład samochodowy, w którym pracował prosperował świetnie, a Tim dostał podwyżkę. Kolejnym przypuszczeniem były problemy rodzinne. Chłopak niewiele mówił o domu, w którym dorastał. Jedyne, co wiedziała na temat jego rodziny to, że byli bardzo pobożni i konserwatywni w przeciwieństwie do Tima, który bynajmniej nie żył według zasad dekalogu. Kiedy mimochodem zdarzyło jej się poruszyć temat jego rodziców stawał się bardzo drażliwy. Domyśliła się, że nie żyją w najlepszych relacjach. Tymczasem, wielkimi krokami zbliżał się okres świąteczny, co faktycznie mogło budzić u chłopaka pejoratywne emocje. Niemniej jednak, była ogromnie rozczarowana tym, w jaki sposób  ostatnimi czasy ją traktował. Nawet nie starał się  udawać, że obchodzą go jej sprawy.

Po skończonych zakupach, Audrey postanowiła odpocząć w jednej z kawiarni centrum handlowego.  Popijając słodkie cappuccino, kątem oka śledziła Tima, który całą swoją uwagę skupił na smartfonie. Nie wyglądało jakby przeglądał serwisy społecznościowe. Ewidentnie z kimś korespondował.

– Z kim piszesz? – zapytała wprost.  Tim się obruszył.

– Z nikim – mówiąc to, szybko schował telefon do kieszeni.

Audrey głośno westchnęła, mimo że miała wielką ochotę wygarnąć mu niestosowne zachowanie. Ostatecznie  się powstrzymała.  Kawiarnia pełna ludzi to nie miejsce na kłótnie.

– Tam, w restauracji obok, po twojej prawej... tylko teraz się nie odwracaj… – zagadnęła do chłopaka po dłuższej chwili milczenia – siedzi mężczyzna, brunet w garniturze. Przygląda nam się odkąd tutaj usiedliśmy… – mówiła, starając się, aby z boku wyglądało to tak, jakby opowiadała mu niesłychanie absorbującą historię.

Tim jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu.  Następnie odwrócił się w kierunku, o którym mówiła Audrey, udając że sięga do kieszeni kurtki, która była zawieszona na oparciu krzesła.  Dziewczyna dostrzegła, że ich spojrzenia się spotkały. Miała wrażenie, że Tim rozpoznał mężczyznę. Ciężko było mu ukryć poddenerwowanie.

– Kojarzysz go? – podpytała. Tim odwrócił się w jej kierunku, lecz uciekł wzrokiem w głąb kawiarni.

– Nigdy przedtem nie widziałem tego człowieka – oświadczył chłodnym tonem. W jego głosie nie było słychać szczerości, brzmiał jakby czytał z kartki.  Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Mężczyzna, który ich obserwował, teraz wpatrywał się w telefon. To była dobra okazja, aby bliżej mu się przyjrzeć. Ciemne włosy,  dość śniada cera – południowoeuropejski typ urody.  Wyglądał na około trzydzieści lat. Miał na sobie drogi garnitur. Jej uwagę zwrócił również błyszczący zegarek na lewym nadgarstku, który wyglądał na markowy.  Co Tim mógłby mieć z nim wspólnego? Wprawdzie nie znała jego znajomych ale z opowiadań wiedziała, że oprócz Matthew, nie miał innych, majętnych kolegów. Tim wychował się w prostej, robotniczej rodzinie. Raczej obracał się w kręgach, co najwyżej  średnio zamożnych ludzi.

– Późno już, zbieramy się. – To nie była sugestia. Tim wyraźnie nakazał Audrey, by prędko dopiła kawę.

Nie czekając na jej reakcję wstał od stolika, pośpiesznie wkładając kurtkę. Nie znosiła, gdy ktoś był wobec niej zaborczy ale jednocześnie nie umiała się przeciwstawić. Taka już była - uległa do granic możliwości. Zacisnęła zęby, posłusznie wykonując polecenie.



Minął tydzień. Czwarty czwartek listopada, każdego roku był dla większości Amerykanów  najważniejszym dniem w kalendarzu. Mowa o Święcie Dziękczynienia.

Tego dnia, rodziny na ogół spotykały się przy suto zastawionym stole, dziękując za wszystkie dobre rzeczy, jakie przytrafiły im się w mijającym roku.

W rodzinie Patterson wszystkie uroczystości tego typu od dawna odbywały się w posiadłości Petera i Amandy. Cała rodzina zjeżdżała się do ich domu, by hucznie świętować, nie inaczej było tego dnia.

Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem robiąc ostatni węzeł na błękitnym krawacie, który elegancko komponował się z białą koszulą i granatowym garniturem, który miał na sobie Matthew.

– Dziękuję – mruknął z błyskiem w oku, delikatnie zakładając dłonie na jej biodra. Dziewczyna objęła go składając subtelny pocałunek na ustach. Caroline i Matthew byli razem już czwarty rok. Znali się na wylot, wiedzieli o sobie wszystko. Byli nie tylko parą, ale także najlepszymi przyjaciółmi. Niestety, od czasu wyjazdu Caroline  na studia do Portland, coś przestało funkcjonować tak jak należy, a ich związek przeszedł kryzys. Można powiedzieć, że popadli w rutynę, a uczucia wyparł czysto fizyczny aspekt. Zwieńczeniem ich ostatniej kłótni była zdrada, której dopuścił się Matthew. Powoli wracały  jego wspomnienia z ostatniej imprezy, a jak wiadomo – co się wydarzyło na imprezie, zostaje między jej uczestnikami. Wobec tego, Caroline nie miała o niczym bladego pojęcia. Matthew nie był dumny z tego co zrobił, ale ostatecznie przecież nie przysięgał jej wierności przed ołtarzem...

– Cieszę się, że twój tata mnie zaprosił – zagadnęła z entuzjazmem. Matthew przyciągnął ją bliżej.

– Twoi rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, że nie będzie cię w domu na święta?

Caroline trzpiotowato zachichotała.

– Od dziewiętnastu lat spędzam z nimi każde święto dziękczynienia. Myślę, że wytrzymają ten jeden rok beze mnie... no to co? Wychodzimy?

– Jasne, nie chcemy się przecież spóźnić... to byłby niezaprzeczalny brak szacunku – odrzekł sarkastycznie. To była aluzja do słów Amandy, jego ciotki, która w ten sposób skomentowała wśród gości jego późne przybycie na urodziny Steve’a.



Tim nerwowo odetchnął, kątem oka pilnując uchylonych drzwi sypialni. Audrey była tuż za ścianą – w łazience, brała prysznic. Czekał aż wróci, by razem mogli zejść do salonu i rozpocząć wspólnie z jej mamą uroczysty obiad. Z wahaniem odebrał połączenie. Cierpliwie wysłuchał tego, co ma do powiedzenia rozmówca, czując gwałtowny wyrzut adrenaliny. Ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Audrey była zbyt podejrzliwa. Tym razem musiał się pilnować.

– Jerr... proszę bądź tak uprzejmy i nie pisz i nie dzwoń więcej na ten numer… uznajmy ten temat za zamknięty – mówił półszeptem, wciąż kontrolując wejście do pokoju.

– Spotkałem ostatnio twoją mamę. Chciałem nawet się przywitać, ale widząc jak piorunuje mnie wzrokiem z drugiego końca ulicy wolałem nie ryzykować… – ciągnął głos po drugiej stronie słuchawki, zupełnie jakby to, co powiedział przed chwilą Timothy było nieistotne.  Mężczyzna miał pogodny ton, kompletnie nieadekwatny do sytuacji.

– Przestań! – warknął przez zaciśnięte zęby Tim. Powoli tracił kontrolę.

– Po jej twarzy widać wszystkie troski... minęły dwa lata, a ona wygląda jakby postarzała się o, co najmniej dziesięć. Powinieneś tam pojechać, może nie wszystko stracone?

Tim wzdrygnął się, słysząc jak drzwi w pomieszczeniu obok się otwierają.

– Jeremy kończę! Nie dzwoń więcej! – rzucił dobitnie. Drżącym ruchem się rozłączył i prewencyjnie wyciszył telefon.

– Jestem gotowa. – Do pokoju weszła Audrey.

Tim wymusił na sobie szeroki uśmiech.

– Świetnie, chodźmy więc na dół.

– Rozmawiałeś z kimś? – dopytywała, rzucając sugestywne spojrzenie na smartfon, który trzymał w roztrzęsionej dłoni.

– Tak. Telemarketerzy... nawet w święta nie dają spokoju… – wydukał, siląc się na swobodny ton.  Audrey przytaknęła, choć nie wyglądała na przekonaną. Postanowiła nie drążyć tematu. W święta nie wypada psuć atmosfery.



W domu ponownie rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Do drzwi pośpieszył Jack. W progu stała para doskonale znanych mu osób. Wysoka blondynka o długich, kręconych włosach, które dodawały jej dziewczęcego uroku w połączeniu z parą dużych, niebieskich, zawsze roześmianych oczu. Była dość infantylna jak na swój wiek, ale lubił ją najbardziej ze wszystkich dotychczasowych partnerek syna. Obok stał szatyn, mniej więcej jego wzrostu. Krótkie włosy niechluje odstawały na wszystkie strony. Ślady pobicia znikły już z twarzy, ale w oczach wciąż tkwił ten sam, nieobecny wyraz, który dostrzegł kiedy widzieli się ostatnio.

– Miło was widzieć – przywitał obojga, po czym stanął z boku nie mogąc oderwać wzroku od Matthew, który wyglądał jak wrak człowieka mimo, że tym razem nie był posiniaczony. Dla odmiany, miał też czyste i schludne ubranie.

– Jestem na czas. Mam nadzieję, że alkohol jest dobrze schłodzony… wtedy się urżnę w trupa i jakoś przetrwamy – skomentował uszczypliwie.

Caroline szturchnęła go w ramię. Jack nie odpowiedział. Chyba przywykł do takich scen.

Jak zwykle pełen taktu i entuzjazmu – pomyślał z goryczą pan Patterson i zniechęcony wrócił do jadalni, gdzie czekała reszta rodziny.



Nieporuszenie siedział przy stole mając nieodparte wrażenie, że przeżywa coś w rodzaju deja vu. Ten sam dom,  ten sam suto zastawiony stół.  Wokół rozmowy i salwy szczerego śmiechu. Tak jak ostatnio, jedyne na co było go stać to zdawkowe odpowiedzi i cyniczny uśmiech, a przecież obiecał sobie, że tym razem będzie inaczej. Tym razem nie da po  sobie poznać, że coś jest nie tak. Nie udało się. Caroline była tego wieczoru tylko jedną z kilku osób, które zdążyły się już upewnić, czy aby na pewno wszystko jest w idealnym porządku. By więcej nie zwracać na siebie uwagi zawiesił wzrok na talerzu pełnym jedzenia, rozrzucając na boki kawałki mięsa, ziemniaków i warzyw. Nie jadł od dwóch dni i wcale nie zapowiadało się na rewolucję. Wychylił łyk czerwonego wina, wciąż kreśląc widelcem po porcelanowym talerzu. Zapach jedzenia wypełnił jego nozdrza i zrobiło mu się od tego niedobrze. Rozejrzał się wśród gości zdając sobie sprawę z tego, że jest obserwowany. Spojrzał na lewo i dostrzegł parę piwnych oczu, która skrycie śledziła jego ruchy.  Uśmiechnął się, kiedy spostrzegł ten sam uśmiech w kącikach jej krwistoczerwonych ust. Nigdy nie gustował w starszych od siebie kobietach, lecz Elizabeth Brown była istotą, dla której warto byłoby złamać wszelkie zasady. Nie było chyba mężczyzny, który choć w małym stopniu nie zachwyciłby się jej nieprzeciętną urodą. Długie kręcone włosy w kolorze ciemnej wiśni idealnie komponowały się z  pełnymi ustami o tej samej barwie. Wyrzeźbioną sylwetkę podkreślały obcisłe, choć eleganckie stroje. Elizabeth nigdy zanadto nie eksponowała swoich walorów, głębokimi dekoltami, krótkimi spódniczkami, czy butami, których nie powstydziłaby się dama do towarzystwa. Nie było takiej konieczności. Zawsze prezentowała się szykownie, a zarazem zmysłowo. Do tego stopnia, że dwadzieścia lat młodsza Caroline mogłaby popaść przy niej w spore kompleksy. Elizabeth Brown była narzeczoną jego ojca od roku. Poznali się w kancelarii adwokackiej, którą on prowadził. Jak zwykle bywało w takich sytuacjach, romans pojawił się szybko i niespodziewanie, a panna Brown z sekretarki, awansowała na przyszłą żonę Jacka Pattersona.  Matthew nie sądził, że ta przygoda potrwa dłużej niż kilka tygodni, toteż jego zdziwienie sięgnęło zenitu, kiedy po kilku miesiącach znajomości para oznajmiła, że są narzeczeństwem. Mimo, że oficjalnie Matthew nie miał nic przeciwko związkowi ojca z Elizabeth, szczerze nie popierał tej znajomości.  Panna Brown była dla niego kolejnym kaprysem zmanierowanego prawnika, który od zawsze miał problem z przezwyciężeniem słabości do płci piękniej.

Patrzeli tak na siebie jeszcze przez dłuższą chwilę, dotąd, dopóki Elizabeth nie odwróciła speszonego wzroku, zagadnięta przez jego babcię. Kobiety szybko wdały się w dyskusję, wobec czego Matthew również zmienił obiekt swojego zainteresowania. Wziął do ręki w połowie pełny kieliszek wina, wypijając zawartość do ostatniej kropli.  Poczuł, że kręci mu się w głowie jeszcze nim odłożył naczynie na stół. Odetchnął powoli, czując jak skurcz boleśnie wykręca trzewia. Bezwiednie zacisnął palce na lśniącej czarce, drżącym ruchem odstawiając kieliszek na miejsce.

– Zaraz wracam – mruknął przez ramię do Caroline. Nie czekając na odpowiedź, wstał i chwiejnym krokiem odszedł od stołu.



W łazience rozszedł się stukot kolan uderzających o kafelki. W ostatniej chwili chłopak otworzył ciężką klapę sedesu i zwymiotował. Ciemnoczerwona ciecz, strumieniem lała się z ust. Czuł cierpki posmak wina. Matthew oddychał ciężko mając wrażenie, że żołądek odkleja się od układu pokarmowego i powoli wędruje w stronę przełyku. Wymiotował jeszcze kilka minut. W końcu mdłości ustąpiły i poczuł ulgę. Wstał z podłogi, spuścił wodę w toalecie i podszedł do umywalki. Odkręcił kran, oblewając spoconą twarz strumieniem zimnej wody. Lodowate krople powoli spływały po karku i szyi przynosząc ukojenie. Spojrzał w lustro. Ziemista cera, przekrwione i podkrążone oczy. Coś jeszcze zwróciło jego uwagę. Na, dotąd śnieżnobiałej koszuli, tuż przy kołnierzyku zobaczył kilka czerwonych plam. A niech to.

– Matt? Wszystko w porządku?

Za drzwiami łazienki rozległ się zaniepokojony, damski głos. Matthew czym prędzej zmoczył plamy zimną wodą, mocno pocierając brudne miejsca ręcznikiem.  W efekcie, zamiast zetrzeć tylko je rozmazał.

– Tak! Wracaj do gości Caroline! – rzucił chłodno, wciąż uparcie pocierając koszulę.

– Kurwa mać! Ja pierdolę! – zaklął siarczyście – to nie ma sensu… a, jebać.

Gdy w końcu spostrzegł, że rezultat jest odwrotny do zamierzonego, zdenerwowany rzucił ręcznik na podłogę i udał się do wyjścia. Mocno pociągnął za klamkę, zamaszyście otwierając drzwi, w których wciąż stała jego dziewczyna.

Caroline patrzała pytająco, w ten sposób wymuszając  wyjaśnienia.

– Zrobiło mi się niedobrze i się porzygałem. To na pewno przez to chujowe żarcie – wyartykuował szybko, jakby chcąc dać jej do zrozumienia, aby nie zadawała kolejnych pytań.

– Pójdę się przebrać, zaraz wrócę. Gdyby ktoś pytał, powiedz proszę, że wyszedłem zapalić – rozkazał tonem, który nie uznawał kompromisu.

Dziewczyna spojrzała na niego krytycznym wzrokiem.

– Powiesz mi w końcu co się dzieje? – Wbrew temu, co chciał usłyszeć, zadała kolejne pytanie.

W tej chwili jej twarz wyrażała wiele emocji, ale nie sposób było odnaleźć w niej cokolwiek pozytywnego.

– Ja pierdolę, Caroline, naprawdę... – podjął na nowo,  czując kolejny przypływ mdłości.  Odruchowo położył rękę na brzuchu, który znów zaczynał boleć.  Zgiął się wpół, opierając plecy o pustą ścianę.

–  Co ci jest? Matt? – Jej twarz od razu złagodniała, podobnie jak głos, który znów był miły, troskliwy i mocno zaniepokojony.

Chłopak chciał odpowiedzieć, lecz kolejny skurcz wstrząsnął jego wnętrznościami, wywołując na twarzy grymas cierpienia.  Mocniej objął się rękoma, jakby to miało w czymś pomóc.  Osunął się po ścianie  jak strużka wody. Usiadł na podłodze. Obraz przed oczami stawał się coraz bardziej zniekształcony. Wszystko zlało się w paletę jasnych barw. Zamknął oczy, a kiedy ponownie je otworzył Caroline już przy nim nie było. Powieki coraz bardziej ciążyły, zawroty głowy wzmogły się. W końcu mógł chwilę odsapnąć. Nastał przyjemny błogostan. Stracił przytomność.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×