Przejdź do komentarzyChapter Five
Tekst 5 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-05-23
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń178

Ethan  leniwie wyciągnął się na miękkiej sofie, popijając czarną kawę.  Przyjemny relaks nie trwał długo.   Rozentuzjazmowana brunetka z impetem strąciła jego długie nogi z kanapy i energicznie usiadła obok. Ucieszył się z jej towarzystwa, lecz prosił w duchu, by znów nie podjęła tematu ich ślubu, który miał się odbyć latem przyszłego roku. W ostatnim czasie, nie rozmawiali w wolnych chwilach o niczym innym.

– Jesteś śpiący? – spytała, niedbale zajadając się chipsami z kolorowej paczki.

– To twoja wina – rzucił z bałamutnym uśmiechem.

Dziewczyna się zaczerwieniła.

– Nie prawda... późno poszliśmy spać przez twojego brata… – zaprzeczyła, jakby aluzja do ich wspólnie spędzonej nocy była nieprawdziwa.

Ethan głośno parsknął.

– Nie mieszaj do tego mojego brata! – mówił przez śmiech.  Megan mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem ale zaraz potem jej mina nabrała powagi.

– Właśnie... już wiadomo co się stało? – dopytała, bardziej z zaciekawienia aniżeli troski o zdrowie Matthew.

Ethan wzruszył ramionami.

– Nie wiem ale wydaje mi się, że ma to związek z tą imprezą na której był w ostatnim tygodniu... wrócił przecież taki poobijany…

– Myślisz, że znów wpakował się w jakąś historię z narkotykami… – dopowiedziała Megan z zastanowieniem.

– Znasz mojego brata… wieczny buntownik… – podsumował swoje rozważania i z hukiem odłożył pusty kubek po kawie na stół.

To było jak kropka na końcu zdania. Tym gestem, Ethan wyraźnie dał do zrozumienia, że nie ma ochoty dłużej ciągnąć tego tematu. Nie mówił tego wprost, ale miał już serdecznie dość Matthew i jego bolączek. Kochał brata, lecz był zmęczony jego ciągłym szukaniem atencji.

– Spakowałaś się już? – zapytał, wymownie spoglądając na zegarek.

Megan ułożyła foliowe opakowanie w taki sposób, aby swobodnie wsypać resztę chipsów do buzi.

– Taa... – powiedziała z pełnymi ustami.

Ethan się skrzywił.

– Powinnaś skończyć z tymi niezdrowymi przekąskami…

– Bo będę gruba i przestanę ci się podobać? – spytała zalotnie, bez uprzedzenia zawieszając splecione dłonie na jego szyi. Zrobiła to z takim rozmachem, że Ethan musiał przytrzymać ją za biodra, aby się nie przewróciła.

– Bo martwię się o twoje zdrowie – powiedział, składając delikatnego całusa na jej  czole. Dziewczyna się uśmiechnęła.

– Będziesz tęsknił? – zapytała ni stąd, ni zowąd.

Ethan uniósł brew. Narzeczona musiała dziś wracać do rodzinnego Milwaukee. Okazało się, że jej siedemdziesięciopięcioletnia babcia zwichnęła biodro. Jako jedyna wnuczka w rodzinie, została oddelegowana do pomocy staruszce.

– Będę usychał z tęsknoty – odpowiedział, lekko ironizując. Megan kokieteryjnie oblizała ponętne usta z resztek słonej przekąski.

– To raptem kilka dni, potem babcię Ann przejmuje moja mama – doprecyzowała.

Chłopak zatrzymał wzrok na jej jansobrązowych tęczówkach. Trwali w objęciach jeszcze kilka sekund, dopóki w salonie nie pojawiła się Elizabeth – przyszła macocha Ethana i Matthew. Chłopak mimochodem odsunął Megan na długość ramion. Elizabeth i Ethan wymienili się krótkimi spojrzeniami.

– Zaniosę twoją torbę do samochodu – zaproponował, pełen nieoczekiwanego entuzjazmu i prędko udał się na piętro domu.



Audrey zwątpiła we własne szczęście.  Pierwszy raz od dawna mogła powiedzieć, że jest spełniona we wszystkim co robi. Praca, którą wykonywała wprawdzie nie była szczytem marzeń, ale gwarantowała jej poczucie niezależności finansowej. Wróciła na studia. W związku z sytuacją, która zmusiła ją i matkę do przeprowadzki, musiała chwilowo odłożyć na bok plany związane z dalszą edukacją. Teraz, kiedy wszystko powoli wracało do normy, mogła skupić się na sobie i swoich potrzebach. Życie towarzyskie, które wcześniej tak naprawdę nie istniało, również ewoluowało w zaskakującym tempie. W ostatnim czasie Tim miewał huśtawki nastrojów, lecz wszystko wskazywało na to, że cokolwiek go dręczyło, dało o sobie zapomnieć. Przynajmniej na razie.

W piątek, po Święcie Dziękczynienia postanowili się nie przemęczać. Wypad do galerii handlowej, czy restauracji nie był dobrym pomysłem, zwłaszcza jeśli ktoś liczył tego dnia na kameralną atmosferę. Właśnie rozpoczęły się wielkie wyprzedaże, zatem na ulicach szalały tłumy. Na szczęście Audrey i Tim mieli wolne, które spędzali na kanapie w jego przytulnej kawalerce.

Dziewczyna położyła wygodnie głowę na jego klatce piersiowej, chowając się w czułych objęciach. Nigdy przedtem nie czuła się tak bezpiecznie.

– Myślisz, że mu wybaczy? – zapytała.

Tim oparł podbródek na jej głowie, wplatając palce w jej długie, brązowe włosy.

– Na pewno... one zawsze wybaczają... – rzucił, niewiele myśląc nad tym co powiedział.

– I to mnie wkurza! Większość kobiet dobrowolnie skazuje się na cierpienie u boku mężczyzny.... – ton jej głosu nie wskazywał już na zwykłe poirytowanie. Teraz, z jakiegoś powodu uniosła się czystym gniewem.

Chłopak spojrzał na nią pytająco, lecz wciąż milczał. Pozwolił, by Audrey  mogła swobodnie rozwinąć myśl, tym samym dając upust kłębiącym się w niej negatywnym emocjom. Temat, który poruszyli wydawał się zwyczajny, lecz z pewnych względów nie był jej obojętny.

– Wszystkie są takie łatwowierne, naiwne! Myślą, że faceci będą padać im do stóp na kiwnięcie palcem. Żałosne! A potem następuje wielkie zdziwienie, kiedy coś idzie nie po ich myśli i następuje to, co nieuniknione! – powiedziała na jednym wydechu.

Tim spojrzał na nią w znaczący sposób, następnie przeniósł wzrok na ekran monitora, gdzie wyświetlał się oglądany przez nich film. Nie miał już najmniejszych wątpliwości co do tego, że główna bohaterka tej komedii romantycznej została utożsamiona przez Audrey z jej matką.

– Audrey... – mruknął lekko zmieszany – to, że twoja mama została z tobą sama nie znaczy, że każdy facet jest dupkiem...

– Wcale tego nie powiedziałam!

– Ale do tego zmierzasz… – skwitował.

W tym samym czasie zadzwonił telefon chłopaka. Tim odetchnął z ulgą. Widział jak Audrey otwiera usta, by odpowiedzieć lecz gdy tylko usłyszała dźwięk dzwonka od razu nastała cisza. Chłopak odebrał uprzednio spoglądając na wyświetlacz.

– No hej Matt – rzucił do słuchawki z pogodnym uśmiechem. Taki wyraz utrzymywał się na jego twarzy do momentu, aż odezwał się jego rozmówca.

– No jasne... coś się stało?... jak to?... gdzie?... co?!... gdzie jesteś?! – zaskoczenie Tima rosło z każdym kolejnym pytaniem. W efekcie, blondyn zerwał się z łóżka wybiegając na środek pokoju. Audrey nie miała już wątpliwości, że stało się coś złego.

– Zaraz będę. – Po tych słowach Tim się rozłączył. Spojrzał na Audrey przerażonym wzrokiem. Nie zdążyła o nic zapytać.

– Audrey, przepraszam cię ale dzwonił Matthew, ten chłopak o którym ci opowiadałem… jest w szpitalu, muszę tam jechać natychmiast... – powiedział, w pośpiechu wkładając na siebie bluzę którą zostawił na oparciu sofy.

– W porządku, jasne nie ma sprawy... yhmm a może... mogłabym z tobą pojechać? Wyglądasz na bardzo poruszonego... może...

– Pewnie, chodźmy – przerwał jej,  szybko udając się do wyjścia.



Obrót, kolejny i jeszcze jeden. Za nimi jeszcze kilka. Świat wirował. Aby uniknąć upadku, Matthew kurczowo zacisnął dłonie na  brzegach łóżka, a przecież leżał zatem jego obawy były bezzasadne. Sięgnął ręką do szafki przy łóżku po telefon.  Według cyfr na wyświetlaczu dochodziła czternasta – to dobry znak, Tim powinien za chwilę dotrzeć na miejsce.  Oprócz telefonu i plastikowego kubka z wodą, na szafce znajdowała się jeszcze jedna rzecz, która zwróciła jego uwagę – otwarta paczka papierosów. Tego dnia nie miał ich ze sobą, poza tym nie takie palił.  Gdyby personel szpitala miał podejrzenia, że należą do niego, na pewno ktoś zwróciłby mu uwagę na niestosowne zachowanie. Zapewne należały do kogoś, kto widocznie ich zapomniał, kiedy był z wizytą. W zasadzie niespecjalnie przejmował się tym do kogo należały. Wyciągnął jednego z pudełka i delikatnie wsunął pod poduszkę, w miejscu gdzie nie ulegnie zgnieceniu. Spojrzał przez uchylone drzwi sali. Dostrzegł ojca, który szedł prędko. Po chwili był przy nim z grobową miną i przemęczonym wzrokiem, który nie wróżył dobrych wieści.

Mężczyzna usiadł w fotelu postawionym obok łóżka. Bez słowa wziął do ręki paczkę papierosów pozostawioną na szafce i schował do niej zapalniczkę, którą trzymał w dłoni. Matthew zaniemówił.

– Od kiedy ty palisz?  – spytał.

Osobiście nigdy nie widział taty z papierosem, ale z opowiadań wujka  słyszał, że  rzucił palenie chwilę przed narodzinami Ethana. Ni stąd ni zowąd wrócił do nałogu po dwudziestu pięciu latach.

– Jakoś tak mnie naszło... jak się czujesz? – zapytał, by szybko zmienić temat.

Matthew skupił uwagę na tacie. Nie sposób było nie zauważyć przygnębienia, które towarzyszyło mu niemal w każdym geście i ruchu. Choć z logicznego punktu widzenia było to niemożliwe, wydawało mu się, że miał nawet więcej zmarszczek niż przy wczorajszej kolacji.

– Dobrze… nawet bardzo dobrze – odpowiedział pełen entuzjazmu. – Dlatego zastanawiam się dlaczego tutaj siedzisz, zamiast zająć się babcią i dziadkiem. Przyjechali z drugiego końca kraju,  aby spędzić z nami święta… niepotrzebnie marnujesz tu czas tato...

– Ethan się nimi zajął. – Powiedział oschłym tonem.

– Jedź do domu... – Matthew wciąż nie dawał za wygraną. Było mu szczerze żal ojca, który siedział przy nim, prawdopodobnie od wczorajszego wieczoru, kiedy tu trafił. – Nic mi nie będzie, poza tym wypisuję się, już dzwoniłem do Tima, odwiezie mnie do domu.

– Co? –  w jednej chwili przygnębienie ustąpiło gniewowi. Pan Patterson szeroko otworzył oczy zastanawiając się, czy na pewno dobrze usłyszał.

– Zaraz przyjdzie ktoś z papierami, wychodzę. Nic mi nie jest – oświadczył rzeczowo. Jack już otwierał usta by odpowiedzieć, lecz w ostateczności zamilkł.

– Poczekaj przynajmniej na wyniki badań, jutro się wypiszesz... – nagabywał, a w jego dotąd pewnym siebie tonie głosu zabrzmiała krztyna bezsilności.

Matthew zadrżał. Miał wrażenie, że tata o czymś mu nie mówił.  Czyżby wiedział o jego stanie zdrowia coś więcej niż on sam? Wątpliwe.

Drzwi pokoju zaskrzypiały. W progu pojawił się wysoki, dość dobrze zbudowany blondyn o szaroniebieskich oczach. Ostre rysy twarzy i kwadratowa szczęka sprawiały, że wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości, a miał dopiero dwadzieścia dwa lata. Chociaż to chłopak wszedł pierwszy, bardziej interesująca była młoda kobieta, która kryła się za nim. Była tak drobna, że chłopak niemal całkiem zasłonił ją swoją posturą, lecz mimo to jako pierwsza zwróciła uwagę Matthew i jego taty. Dostrzegli bladą twarz, którą otaczała lśniąca kaskada prostych włosów w kolorze mlecznej czekolady.  Oczy tej samej barwy nieśmiało rozglądały się po sali, szukając punktu zaczepienia.

– Dzień dobry... cześć – blondyn najpierw zwrócił się do mężczyzny siedzącego na krześle, następnie do swojego kolegi. Pan Patterson uprzejmie odpowiedział Timowi bo tak miał na imię chłopak, oraz jego dziewczynie, która również nieśmiało wydukała słabe „dzień dobry”. Tak naprawdę, trudno było jednoznacznie określić do kogo się zwróciła, albowiem mówiąc, patrzyła w bliżej nieokreśloną przestrzeń.

– Pójdę po kawę... a ty zastanów się nad swoją decyzją.... – powiedziawszy to, Jack wstał z miejsca  i skierował do wyjścia.

– Może ty mu przemówisz do rozsądku – zagadnął surowo do Tima, z którym minął się w drzwiach. Chłopak obdarzył go pytającym wzrokiem, który po chwili przeniósł na przyjaciela. Matthew niewzruszenie obserwował całe zajście, a kiedy ojciec zniknął za drzwiami, głośno odetchnął robiąc kwaśną minę

– Matthew. – Chłopak wyciągnął rękę w stronę onieśmielonej dziewczyny, utrzymując na twarzy szczery uśmiech.

– Audrey. – Szatynka  odwzajemniła uścisk. - Przepraszam… ja… chyba powinnam poczekać na korytarzu… - miotała się, wykonując krok w tył.

Dziewczyna stała bez ruchu, zamroczona, jakby nagle zdając sobie sprawę z tego gdzie się znalazła i co zastała. Uciekała wzrokiem, najwyraźniej szukając drogi ucieczki. Fala gorąca spowodowana zażenowaniem uderzyła w nią znienacka, kiedy zorientowała się jakie faux paux popełniła. Nikt nie powinien bez uprzedzenia pakować się do szpitalnej sali, jeśli nie należy do rodziny lub przyjaciół chorego.

– Nie, zostań, spokojnie… nie mam z tym problemu - Matt próbował załagodzić sytuację.

– Odruchowo weszłam za Timem. Wszystko działo się tak szybko. Nie spodziewałeś się dodatkowego gościa. Pewnie czujesz się niezręcznie…

Audrey patrzała na Tima, szukając wsparcia ale on zamiast powiedzieć coś, co mogłoby usprawiedliwić jej nietaktowne zachowanie, był zajęty lekturą karty informacyjnej, przymocowanej do łóżka Matthew.  Kolejny raz  ją zignorował, jakby nie istniała.

– Naprawdę. Nic się nie dzieje… nie czuję się niezręcznie. Chyba tobie gorzej z tym, że tutaj jesteś niż mnie…  – zapewnił. W gruncie rzeczy miał rację. Może faktycznie Audrey szukała problemu tam gdzie go nie było? Typowa reakcja przewrażliwionej kobiety.

. – Matt… co się stało? Wypisujesz się? Dlaczego? Co się w zasadzie stało? – Tim usiadł w fotelu, w którym wcześniej siedział pan Patterson, wbijając szczerze zaniepokojony wzrok w swojego przyjaciela.

– Stary, spokojnie... – Matthew skutecznie powstrzymał lawinę pytań. Zdenerwował go sposób, w jaki przerwał mu pogawędkę z Audrey.

– Nic się nie stało. Muszę prosić cię o przysługę. Nie mam jak stąd dostać się do centrum... podrzucisz mnie do domu?

– Zaraz, zaraz.... – Tim poderwał się z miejsca nieznacznie podnosząc ton głosu. – Leżysz w szpitalu i twierdzisz że nic się nie stało? Jest z tobą tata, wujek gdzieś tutaj pracuje i nie masz jak wrócić do domu? Tylko po to do mnie zadzwoniłeś?

Matthew spojrzał na niego w protekcjonalny sposób. I, po co od razu te nerwy?

– Tim... – znów westchnął – oni ze wszystkiego muszą robić wielką aferę. Wypisuję się na własną odpowiedzialność. Chciałbym sobie oszczędzić ich niepotrzebnego pierdolenia, dlatego za...

– Matt! – Timothy nie nie mógł się powstrzymać. Przerwał mu wyraźnie wzburzonym tonem, w wyniku czego na jego dotąd gładkim czole pojawiło się kilka głębokich bruzd. Matthew od razu zamilkł zastanawiając się co w jego wypowiedzi mogło tak rozjuszyć kolegę.

– Czuję się potraktowany jak… szofer. Skoro lekarze uważają, że będzie  lepiej jeśli zostaniesz w szpitalu, to widocznie tak jest, nie zachowuj się jak dziecko. Opowiedz najpierw, co się stało i wspólnie coś wymyślimy.

Przez chwilę  zapanowała cisza.  Matthew patrzył na przyjaciela z głębokim niedowierzaniem. Nie przywykł do odmowy.  Spokojnie pokręcił głową, jakby przeczył temu, co usłyszał.

– Dobrze. Wynoś się stąd... – powiedział po dłuższej chwili namysłu, odwracając wzrok w stronę okna.

Tim ze zdumieniem zaśmiał się pod nosem. Zachowanie przyjaciela było absurdalne i infantylne.

– Słucham?– zapytał spokojnie. Audrey również wyglądała na zaskoczoną przebiegiem tej rozmowy.

– Skoro nie możesz mi pomóc to spadaj... – odpowiedział w dalszym ciągu na nich nie patrząc.  Audrey i Tim wymienili się znaczącymi spojrzeniami.

– Nie słyszałeś? Wypad! – wykrzyknął, kiedy para pozostała obojętna na jego słowa.

– Idziemy Audrey.... – nakazał Tim, rzucając przyjacielowi krótkie, pełne pożałowania spojrzenie, po czym wyszli zostawiając go samego, tak jak sobie życzył.



Chłód z zewnątrz drażnił jego twarz i dłonie, mimo to wychylił się jeszcze głębiej poza parapet okna, w sali 410.  Zaciągnął się i po chwili z jego ust wypłynęła strużka gęstego dymu, który niemal natychmiast rozproszył się w mroźnym, listopadowym powietrzu.  Uspokoił się. Wraz z szarymi obłokami ulatywały wszystkie problemy i zmartwienia, lecz był doskonale świadom, że to tylko chwilowe uczucie i w momencie kiedy wyrzuci białego niedopałka, znów przytłoczy go szara codzienność.

– Aż tak dobrze płacą za przerzucanie paczek, że stać cię na karę za palenie w  pokoju?

Za jego plecami rozszedł się głos pełen pretensji. Chłopak doskonale wiedział do kogo należał.

– Zdziwiłbyś się – warknął. – Nie palę w pokoju, a w oknie to znacząca różnica. To nie twój oddział. Zgubiłeś się?

Niechętnie  wyrzucił z dłoni papierosa, po czym niespiesznie odwrócił się w kierunku swojego rozmówcy.

– Mam twój wypis... – powiedział mężczyzna, charakterystycznie wymachując pojedynczą kartką papieru.

Chłopak momentalnie zwrócił na niego uwagę. Podszedł bliżej, by sięgnąć po świstek i dokładnie w tym samym czasie Peter zabrał dłoń, a jego twarz przybrała poważny wyraz.

– Daj spokój! – powiedział osłupiały, nie mogąc zrozumieć niedorzecznego zachowania wujka.  Mężczyzna po krótkim zastanowieniu odłożył kartkę na niewielki stolik przy łóżku bratanka, po czym zajął miejsce w fotelu.

– Nowotwór to nie koniec świata – ponowił niezbyt wzruszonym tonem.

– Słucham? – Matthew zaniemówił.  – Ty…  wiesz?

Peter patrzył protekcjonalnie. Wzruszył ramionami, uśmiechając się, jakby chciał powiedzieć `No raczej, kretynie… `.

– Wierzę, że diagnoza cię przestraszyła, ale to nie powód  by zaprzestać leczenia, a już na pewno nie w tym momencie... – skomentował, używając powściągliwego tonu i bezpłciowej mimiki.

Co jak co, ale trzeba przyznać, że miał dryg do takich rozmów. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że do tej pory zdrowie i ogólnie rzecz biorąc samopoczucie było dla Matthew tematem tabu, który on odważył się poruszyć w perfidny i nieco wyrafinowany sposób.

– Pete... – wydukał zbierając myśli. – Mógłbyś się... po prostu nie wtrącać?

– Odwiedziny u kolegi, co? – wspomniał, ignorując jego sugestię.–  To wtedy poznałeś diagnozę? Jak spotkałem cię pod szpitalem? – ciągnął. Matthew nie odpowiadał, wobec czego pozwolił sobie na dalszy monolog.

– Myślałeś, że nikt się nie dowie? Matt... to się da wyleczyć pod warunkiem, że zaczniesz działać już teraz...

– Peter to nie twoja sprawa! – warknął w końcu. – Podpiszę papiery, wychodzę i pozwól, że zapomnimy o tej żenującej rozmowie... – dodał, zamaszystym ruchem dłoni zabierając ze stolika kartkę.

– Chłopcze, zastanów się – mruknął arogancko – złe samopoczucie będzie się nasilać, dzień po dniu... – zauważył, a z każdym kolejnym słowem ton głosu się podnosił.

Odpowiedzią na wywód była cisza.

– Jeśli myślisz, że w ten sposób sobie ulżysz to bardzo, ale to bardzo się mylisz... – dodał, podczas gdy Matthew milczał zapatrzony w pustą przestrzeń.

Chociaż Peter nawet nie brał pod uwagę sytuacji, w której chłopak mógłby  z marszu przystać na jego propozycję i tak odniósł spory sukces, gdyż skłonił go do refleksji, a to już pierwszy krok ku temu, by zmienić jego sposób myślenia.

– Zabawne, bo dokładnie te same słowa usłyszała moja mama na trzy miesiące przed śmiercią – napomknął, na co Peter tylko westchnął, gdyż spodziewał się takiego przebiegu rozmowy.

– Daj spokój, nie możesz porównywać choroby mamy do twojej. To dwa, kompletnie inne schorzenia – odpowiedział.

Matthew nie zareagował, więc Peter postanowił strzelić z innego kalibru.

– Kiedy poczułeś pierwsze objawy? Miesiąc temu? Dwa? Trzy? – wyliczał, czekając aż bratanek łaskawie na niego spojrzy. Bez rezultatu. – Z jakiegoś powodu poszedłeś do lekarza. Skierował cię na badania, które zrobiłeś z własnej woli. Potem były kolejne i kolejne… aż w końcu trafiłeś tutaj do doktora Millera… po co to wszystko?

Cisza.

– Powiem ci, Matt… chcesz się wyleczyć ale się boisz! To zupełnie normalne. Też bym się bał na twoim miejscu. Dopadło cię straszne chujstwo. Jesteś w wielkiej, czarnej dupie.

– To ma mnie przekonać?

– Nie – Peter odpowiedział natychmiast. Punkt za szczerość.

– Nie chcę cię do niczego zmuszać, nie masz obowiązku leczenia. Chciałbym  cię jedynie uświadomić... chyba lepiej podjąć leczenie i zrezygnować w momencie w którym uznasz, że nie ma efektów lub są odwrotne do zamierzonych, aniżeli w ogóle go nie podejmować i żałować, kiedy już będzie za późno...

Matthew zwrócił uwagę na swojego rozmówcę po raz pierwszy, odkąd się pojawił. W jego słowach było sporo racji i w zasadzie nie miał argumentów aby podważyć to, co usłyszał. Odetchnął głęboko, lecz nie poczuł przypływu ulgi.

– Jaki masz plan? – zapytał po dłuższym zastanowieniu.

– Zostaniesz do jutra w szpitalu. Potem wrócisz do domu z lekami. To na początek – odrzekł pewnym siebie głosem.

Matthew zawahał się. Wciąż nie wyglądał na przekonanego.

– Zastanowię się.



Szczupłe palce nerwowo kreśliły po gładkim blacie stołu. Chłopak powoli nabrał powietrze w płuca, by chwilę później głośno odetchnąć. Roztrzęsione dłonie nerwowo przesunęły po twarzy, której wyraz świadczył  o głębokim zastanowieniu.

– Myślę, że to nie potrwa długo... – podjął niepewnie. – Posiedzę tam kilka tygodni, zobaczę jakie są efekty… będę zmuszony na jakiś czas zrezygnować z pracy i uczelni, więc może ta przeprowadzka to faktycznie dobre wyjście.... – analizował, jakby usiłując przekonać samego siebie, że decyzja którą podjął jest słuszna. Kobieta siedząca naprzeciw obdarzyła go przyjaznym spojrzeniem, ujmując jego ręce w swoje dłonie.

– Kochanie, to najlepsze, możliwe rozwiązanie – poprawiła go, subtelnie się uśmiechając. – Będziesz miał tam swojego tatę, brata i panią Margaret... oni wszyscy się o ciebie martwią... zaopiekują się tobą... – jej słowa przerwało stłumione parsknięcie.

– Caroline... nie potrzebuję opieki... – tu chodzi o...

– Tak, wiem – wtrąciła z niewielkim rozżaleniem  w głosie – po prostu też uważam, że tak będzie lepiej.

Stosunki Matta z ojcem nigdy nie należały do udanych. Szczerze mówiąc były skrajnie złe. Wszystko uległo diametralnej zmianie dwa lata temu, kiedy Matthew postanowił opuścić rodzinny dom. Od tamtej pory obaj panowie rzadko się kłócili, co więcej nawet ucinali sobie drobne pogawędki i męskie wypady na piwo przy meczu Washington Wizards.  Myśl o powrocie do domu nie napawała go optymizmem, zwłaszcza  że jeszcze przez około tydzień będzie tam jego starszy brat – Ethan, z którym tak samo często miewał na pieńku. Trzeba przyznać, że cała trójka miała niemałe problemy z komunikacją, toteż Matthew miał nadzieję, że wraz z jego powrotem nie wrócą stare nawyki.  Jakkolwiek by nie było, zdawał sobie sprawę z tego, że cała ta przeprowadzka to tylko chwilowa zmiana i już niebawem wszystko wróci na swoje miejsce.

Przeprowadzka, to tylko jedna z kilku niezałatwionych spraw na jego liście.  Trwając w ciszy, wyciągnął z kieszeni rozciągniętego swetra telefon. Wybrał książkę adresową, a następnie przeszedł do kontaktów zaczynających się od litery „T”.

– Nie będzie chciał ze mną gadać – powiedział cicho, w zasadzie bardziej do siebie, choć wiedział, że siedząca naprzeciw Caroline dobrze go słyszała.

– Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz – mruknęła, kątem oka zerkając na wyświetlacz. Wstała od stołu i wyszła z pomieszczenia, zostawiając go samego.

Matthew jeszcze przez chwilę tępo wpatrywał się w ekran, po czym wybrał zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha.  Zajęło dłuższą chwilę nim po drugiej stronie ktoś się odezwał i ku jego zaskoczeniu wcale nie usłyszał mężczyzny.

– Audrey? – zapytał nieśmiało, mimo że od razu rozpoznał jej głos. – Proszę... przekaż Timowi, aby do mnie oddzwonił. Muszę... chciałbym – zawahał się, ostatnie słowa wypowiadając szeptem – jestem mu winny przeprosiny za ostatnie zajście...

– Jasne... przekażę mu – odpowiedziała po chwili milczenia.

– Korzystając z okazji... ciebie również chciałbym przeprosić, naprawdę nie wiem co we mnie wstąpiło – miotał się. Zdziwił się, że Audrey znów nie odpowiedziała od razu.

– Nie ma sprawy.

Po szybkiej wymianie zdań, Matthew pożegnał rozmówczynię krótkim „cześć” i zakończył połączenie.  Pomimo, że ich konwersacja ograniczała się do zdawkowych pytań i odpowiedzi, miał nieodparte wrażenie że coś jest nie w porządku. Głos Audrey był lekko zachrypnięty. Brzmiał jakby chwilę wcześniej płakała. W dodatku robiła długie przerwy między wypowiedziami. Z drugiej strony, gdyby pokłóciła się z Timem, na pewno nie odebrałaby jego komórki. Dywagacje Matthew nie miały końca. Nawet jeśli się posprzeczali, to przecież nie była jego sprawa. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiał? Widział Audrey jeden, jedyny raz. Czemu o niej myślał? Czyżby zrobiło mu się jej żal? Niedorzeczne! Szkoda czasu na bzdurne rozmyślania. Rozejrzał się po mieszkaniu, zastanawiając od czego rozpocząć pakowanie walizki…


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×