| Autor | |
| Gatunek | obyczajowe |
| Forma | proza |
| Data dodania | 2025-11-14 |
| Poprawność językowa | - brak ocen - |
| Poziom literacki | - brak ocen - |
| Wyświetleń | 20 |

Wspomnienie o rodzinnym domu jest dla mnie jak trójczłonowy pomnik udręki: samotności, zgubionej nadziei oraz utraconego poczucia bezpieczeństwa.
Samotność nie oznaczała braku towarzystwa, wprost przeciwnie – rodziła z jego nadmiaru. To była samotność w otoczeniu tłumu ciał, emanujących toksyczną aurą: szorstkim słowem, ostrym zapachem i niestabilnym gestem. Ta przesadna, destrukcyjna bliskość tylko potęgowała bolesną świadomość pustki w sercu zgiełku. Nadzieja pękła w wyniku powolnej erozji – była ofiarą nieustannego życia w środowisku bez perspektyw, gdzie każda wizja lepszego jutra była systematycznie tłumiona ciężarem codzienności. Jej miejsce szybko i bezlitośnie zajęła wola przetrwania: chłodna, nużąca egzystencja, zredukowana do mechaniki oddechu i unikania bólu. Ten matematyczny fakt beznadziei stał się jedynym, niezmiennym pewnikiem dnia, w którym nie liczyły się ambicje i marzenia, lecz jedynie beznamiętne trwanie.
Wreszcie, kalekie poczucie bezpieczeństwa. Już we wczesnym dzieciństwie nauczyłam się, że jedyną strategią na uniknięcie fizycznego lub emocjonalnego cierpienia jest zastygnięcie w bezruchu. To był stan, którym oddech stawał się płytki, a skołatany umysł wypierał wszystkie bodźce, by zdystansować się od wszechobecnego zgiełku rozpadającego się świata.
Pamiętam swój rodzinny dom.
Stary, budynek z czerwonobrązowej cegły z oknami zamurowanymi na parterze.
Do dziś potrafię przywołać w myślach jego zapach: stęchlizna wymieszana z butwiejący drewnem – symbol zaniechania i rezygnacji, przełamany ostrym odorem amoniaku i drażniącą wonią przepitego spirytusu. Ten budynek nie był solidną konstrukcją, lecz wątłym szkieletem traumy i moralnego upadku.
Pamiętam schody.
Niestabilne, drewniane protezy, prowadzące na półpiętra. Na każdym z nich były cztery mieszkania, wszystkie będące siedliskiem rozpaczy i cichej udręki. W tle było słychać stłumione krzyki i echo tłuczonych przedmiotów – symfonia upadku, przenikająca przez obdrapane i przypalone ściany, niczym dym niszczący płuca.
Kiedy kroczę w myślach po tych brudnych stopniach, moje spojrzenie jest stale zwrócone ku ziemi. Nie przez pokorę, lecz przez instynktowną ostrożność. Martwe szczury czy ludzkie ekskrementy, były regularnym pejzażem obskurnych kątów tego miejsca. Nawet ci nieliczni posłańcy zewnętrznego świata; pracownicy serwisu, listonosze, urzędnicy, patrzą na tę ruderę z trwogą – w ich oczach widzę potwierdzenie własnej odrazy. Jestem częścią tego miejsca, ergo, jestem równie zarażona.
Dla mnie to nie jest dom. To mauzoleum niespełnionych nadziei, w którym powietrze jest gęste od wstydu, a jedyną pewną rzeczą jest powtarzalność cyklu – cyklu upadku.







