Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2014-02-09
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2085

Latanie


Dzień poprzedzający niespodziewane nadejście złotej pory był niezwykle dziwny; powietrze stało się nagle wyjątkowo ostre, a wiatr porywisty bardziej niż kiedykolwiek. To podobno wtedy, zmęczone gorącem lato, miało wołać jesień wcześniej niż zwykle. Zaskoczone niebo przybrało barwę morskiej głębiny, a rażące promienie cięły wszystko na kawałki, w nocy zaś lato dziwnie łypało okiem pełnego księżyca, dając niezrozumiałe dla ludzi znaki. O poranku jesień już była; rozgoszczona tak, jakby nigdy nie odeszła. Świerszcze i żaby z łąki zostały zmuszone do zaprzestania koncertów, a zapach lasu stał się niespostrzeżenie przyjemnie zgniły. Liście nagle poczuły zmęczenie, a ich ogonki zrobiły się stare. Z bólem znosząc przytwierdzenie do gałęzi, zaczęły odchodzić w ramionach wiatru. Ludzie z Zardzewiałej Podkowy nie widzieli w tym wszystkim niczego dziwnego: „Przyszła wcześniej, ot co” – tłumaczyli sobie, bo życie płynęło dalej, krowy czekały na wydojenie, konie na owies, a koguty piały jak co rano. Tylko starzy patrzyli za okno w zamyśleniu, mając w pamięci nadprzyrodzone przypadki, jakie wczesna jesień już przynosiła do Zardzewiałej Podkowy.

W tej zapomnianej wiosce, dawno temu pożartej przez lasy, żył mały, ciemnowłosy chłopiec. Zwał się Alek i od urodzenia był poważniejszy od swoich rówieśników. Nie interesowały go pospolite zabawy, czy bzdurne przechwałki chłopców, a chociaż głowę miał jeszcze małą i kończyny dość krótkie, to jego baczne, mądre spojrzenie, dodawało mu lat. Do czasu nadejścia jesieni rodzice nie mieli z nim problemów, bo poza nietypowym dla swojego wieku usposobieniem był dobrym dzieckiem. Uczęszczał do chaty zwanej szkołą, pomagał w gospodarstwie, a nawet służył do mszy.

W parę dni po odejściu lata, wydawał się jakby odurzony. Chodził z błogą miną, w sen zapadał na siedząco i nikt nie mógł z nim się dogadać. Najstarsi ludzie w Zardzewiałej Podkowie, ci których uszy były wielkie jak u słonia, a brody sięgały skraju lasu, mówili, że zmiana w drobnym chłopcu musiała nastąpić właśnie tego poranka, który miał być letnim, a na przekór wszelkim znakom lasu stał się jesiennym. „Zmienił się wraz z pożółknięciem pierwszego liścia” – twierdzili.

Alek od zawsze marzył o lataniu. Już od chwili, gdy zaczął chodzić, obserwował ptaki i skrzydlate owady, skrycie marząc, że któreś z tych stworzeń, przemówi w końcu ludzkim głosem i to w jednym celu - będzie chciało zamienić się ciałem. Czekał wiele dni, ale żadne ze zwierząt nie przejawiało chęci przywdziania ludzkiej skóry. W końcu zrozumiał, że takiej zamiany mogłoby chcieć jedynie zwierzę obłąkane, szalone na tyle, by nie czuć przyjemności z latania, gotowe oddać ten wspaniały przywilej w zamian za męczące obowiązki i udręki ludzkiego życia. „Kto by chciał zostać człowiekiem” – rozmyślał, podczas gdy inne dzieci grały w piłkę, mordowały jaszczurki i uczestniczyły w innych, rozmaitych zabawach.

Owego dziwnego dnia Alek spał dłużej niż cała wioska. Nie zbudziło go pianie kogutów, ani żołędzie spadające przedwcześnie na parapet. Jego sen był podobny do wielu poprzednich: fruwał nad lasami tak wysoko, że wszystko stało się plamą w różnych odcieniach zieleni, z małymi niebieskimi żyłkami i plackami. Nie posiadając skrzydeł, wykonywał wielkie susy po sprężystych, niewidzialnych schodach, których stopnie amortyzowały i wybijały jak wspaniała galareta. Szybował w ten sposób nie myśląc o niczym, kiedy z chmur niespodziewanie wyłoniło się stadko bocianów. Alek, na co dzień małomówny i skryty, krzyknął radośnie w ich stronę: „Umiem latać!”, ale one głuche na jego radość, skupiały się na locie. Zaskoczony obojętnością ptaków, nie zastanawiając się długo wrzasnął: „Nie potrzebuje tych durnych skrzydeł!” . Wtedy bociany, jakby urażone tym stwierdzeniem, skręciły wprost na niego. Widząc zbliżające się wielkie czerwone dzioby, ze strachu przed staranowaniem popuścił w spodnie. Ptaki jednak mijały go po kolei; obojętnie i bezdźwięcznie. Oczy chłopca zaczęły napełniać się łzami. Ogarnął go niezrozumiały smutek. Nagle ostatni mijający go bocian, nie przerywając lotu, odwrócił długą szyję i rzekł niskim głosem: „Jesień namieszała i musimy lecieć; sen przestał być snem; zejdź i sprawdź czy jesteś w łóżku…” – po tych słowach, zwrócił dziób z powrotem w kierunku lotu.

Zdziwiony dziwaczną informacją ptaka, pierwszy raz dopuścił do świadomości możliwość, że może znajdować się we śnie. Poczuł otępiający zawód jaki zwykle czują ludzie, kiedy coś niezwykle upragnionego, po raz kolejny okazuje się fikcją stęsknionej wyobraźni. Stał tak między niebem a ziemią, niby zorientowany w swojej sytuacji, a jednak coś nie dawało mu spokoju. Po chwili przypomniał sobie zalecenie bociana, aby sprawdził czy jest w łóżku. „Sen przestał być snem” – dźwięczało mu w głowie magiczne zdanie, kiedy schodził po niewidzialnych schodach, prosto do otwartego okna swego pokoju. Pokój wyglądał tak jak zawsze, łóżko było puste i niepościelone. Z dworu słychać było zwykłe dźwięki dnia; ktoś coś krzyczał, gdzieś rżał koń, po rynnie skakały wróble, a on - Alek, właśnie wrócił z przestworzy. Ogarnięty masą euforycznych emocji nie mógł ustać, bowiem jego głowę drążył niesamowity wir prawdy. Siadł na łóżku i uśmiechał się do ściany.

Było południe i matka chłopca wypełniwszy wszystkie poranne obowiązki gospodyni, szwendała się po domu w poszukiwaniu niewiadomo czego. Nie omieszkała też zajrzeć do pokoju Alka, i jak wielkie było jej zdziwienie, gdy ujrzała syna w piżamie, z mokrym kroczem i uśmiechem od ucha do ucha, w czasie, w którym miał być w chacie zwanej szkołą. Bojąc się o stan zdrowia syna, jeszcze tego samego dnia zabrała go do znachora. Niemłody mężczyzna z kłębami włosów wystającymi z uszu i brwiami jak najgęstsze krzaki, stwierdził, że chłopak jest zdrów jak ryba. Diagnoza ta nie wystarczyła jednak matce. Kobieta widząc, że z jej synem dzieje się coś dziwnego, postanowiła dać mu jeszcze kilka dni wolnego od wszelkich obowiązków, włącznie z chatą zwaną szkołą. Te kilka dni nic nie zmieniło. Alek pozostawał w stanie błogiego odurzenia. Jego ojciec, drwal twardo stąpający po ziemi, też martwił się o swojego pierworodnego. Przeziębienia męczące resztę ich dzieci, trapiły go bardziej. W końcu przekonał też żonę, że należy raczej zająć się resztą pociech, a Alkiem wtedy, kiedy będzie na to czas. Sam, zaskoczony wczesną jesienią skupił się na wyrębie. Wchodząc z toporem do lasu oznajmił żonie, że wróci przed pierwszym śniegiem.



Jesień bezwstydnie się rozhulała. Ludzie z Zardzewiałej Podkowy zostali okraszeni przejściowym nalotem. Ich cera stała się nieco złota, a ręce zimne. Drogi łączące kilka gospodarstw zamieniły się w podłużne bagniska i nawet konie spoglądały na nie z niechęcią.

Alek nie wspomniał nikomu o swojej nowej umiejętności unoszenia się nad jesiennym błockiem i deszczowymi chmurami, a gdy wszystkie dzieci poczęły narzekać na dymną mgiełkę gryzącą w oczy i nozdrza, on tylko się uśmiechał. Kiedy inni chłopcy wracali ze szkoły uwalani w błocie, czarni jak węgiel, on był czystszy niż po kąpieli, a ubranie miał bielsze od świeżo upranego. Codziennie bywał w chacie zwanej szkołą, jednak nikt nie widział żeby rzeczywiście do niej chodził. Po prostu pojawiał się niespodziewanie i w podobny sposób znikał. Dzieci śmiały się, że niczym człowiek kret wykopał podziemny tunel. Pojawiły się też głosy jakoby miał posiadać czółno i przepływać niespostrzeżenie lasem, przez jesienne bagniska moczące pnie drzew. W końcu, nie mogąc znaleźć racjonalnego wytłumaczenia, w ramach zemsty za swoją niewiedzę, zaczęły go wyzywać od wszelkiego rodzaju dziwadeł i zaczepiać na różne sposoby, co bardzo zraziło go do chaty zwanej szkołą. Zrobił więc sobie przerwę, bez reszty oddając się podniebnym podbojom. Dzieci niepocieszone zniknięciem obiektu haniebnych zabaw, nudziły się niezmiernie w tępym rytmie krótkich dni. Tymczasem Alek podziwiał obnażone piersi podniebnych syren wylegujących się beztrosko na pierzastych chmurach, a ich wspaniały śpiew dawał mu ukojenie i pozwalał zapomnieć o surowości życia uzależnionego od grawitacji.



Liście mieniły się w kolorach brązu z patelni i czerwieni ogniska. Potem czując błogi spokój, puszczały gałęzie drzew, udając się w drogę wiodącą ku nieuchronnej, lecz kojącej nicości. Starzy mówili, że z daleka słychać już bluzgi lodowej pani, która nie lubiła tej złotej i jak co roku, miała ją wypędzać zamaszyście  mroźnymi kopniakami.

Alek w tym późnojesiennym czasie z nudów wykonywał niesamowite ewolucje powietrzne i leżąc swobodnie na chmurach, z wielką ciekawością patrzył w bezkresną przestrzeń nieba, tam gdzie jeszcze się nie zapuszczał. Chociaż samo latanie nad Zardzewiałą Podkową sprawiało mu ogromną radość, a patrzenie na piękne podniebne syreny nie mogło się znudzić, to odległe przestworza kusiły coraz bardziej aż w końcu postanowił, że jeszcze przed przyjściem lodowej pani, uda się w nieznane.

Technika dalekich odbić nie była dla niego pierwszyzną, dlatego już następnego dnia po postanowieniu, wzbił się wyżej niż zwykle; tak, że na nosie zawisł mu sopel, a lasy, jeziorka i rzeki stały się jednolitą plamą. Ocenił wtedy, że osiągnięty został odpowiedni poziom do szybkiego przemieszczania się i wykonując stumilowe susy powietrzne, ku wielkiemu zdziwieniu, stwierdził, że lasy opisywane od zarania dziejów jako niebezpieczne i co najważniejsze bezkresne, wcale bezkresne nie były. Po zaledwie pięciominutowym spacerze, jesienno-zdechłe połacie zastąpiła ogromna niebieskość, a po godzinie malowały się pod nim kolorowe, ale z racji wysokości, niewyraźne tereny. Zszedł więc na niższe stopnie schodów i dostrzegł miliony chat, o kształtach tak dziwnych, że nawet w najbardziej chorych snach, nie widział podobnych. Po czarnych drogach jeździły diamentowo lśniące bryczki bez koni i jakby tego wszystkiego było mało, musiał robić uniki przed żelaznymi, wielkimi potworami buczącymi dziwnym językiem, unoszącymi się po różnych stopniach schodów. W obawie przed pożarciem zszedł na poziom, na którym zwykł wisieć nad Zardzewiałą Podkową. Tam ujrzał coś, czego nie umiał ubrać w słowa, a i z myślami miał problem; byli to ludzie unoszący się tak samo jak on, lecz w dużo ładniejszych szatach, z ciekawymi fryzurami; młodzi, dorośli i starzy. Kiedy już się odważył, podleciał do grupki wyłożonej na jednej z chmur. Siedzieli w kole, a pośrodku znajdowała się plansza będąca częścią jakiejś niespotykanej gry. Ich twarze były wielce skupione na owej i gdy Alek zapytał:

- Czy można wiedzieć co państwo robią na tej wysokości? – Wszystkie głowy skierowały się w jego stronę, a najbardziej wyróżniający się człowiek, mężczyzna z wypalonym do połowy papierosem, długą brodą w kolorze, który nie istniał i włosami zaplecionymi w warkoczyki, rzekł:

- Po prostu lubimy latać. – Gdy to mówił biegał oczami kreśląc koła.

- Ale ci na dole nigdy nas nie zrozumieją – dodała dziewczyna w różowych okularach.

- Za to ty dobrze rozumiesz ich, kiedy jesteś głodna – śmiał się jeszcze inny; wyglądający i zachowujący się dość normalnie.

Alek nie umiał odnaleźć się w tym towarzystwie. Nie rozgryzł też sensu gry, którą toczyli, ale czuł niemałą ulgę, widząc tłumy unoszących się ludzi, którzy tak samo jak on, przestali zwracać uwagę na przyciąganie. Zrozumiał wtedy, że nie może być aż takim dziwadłem, jakim mianowały go dzieci z Zardzewiałej Podkowy.

Udał się w kilkudniową wędrówkę. Spał na chmurach, pił deszcz, a jadł to, czym częstowali go inni latający. Fruwał nad żółtymi terenami, gdzie ludzie znacznie różnili się od tych spotkanych na początku podniebnej wędrówki. Niektórzy mieli czarną skórę, inni długie brody i śmieszne kosmki włosów wyglądające jak makaron. Oni twierdzili, że nigdy nie wracają na ziemię, bo to by się źle skończyło. „Przynajmniej nie do swoich krajów” – powtarzali zgodnie. Potem los skierował go nad surowe tereny; pofałdowane mniej lub bardziej, zielone i żółte. Tam jak wszędzie, też byli ludzie. Posiadali oni oczy tak surowe jak kraina, w której mieszkali; obojętne i wypłukane, niby rybie. Wznosili się może na wysokość wieżyczki kościoła w Zardzewiałej Podkowie, a ludzie, o dokładnie takich samych oczach i też posiadający zdolność latania, zamiast fruwać razem z nimi, łapali ich za nogi i ściągali na ziemię. Podczas wędrówki, która trwała już ponad tydzień, Alek, przypominając sobie matczyną troskę i twardy pas ojca, postanowił wrócić do Zardzewiałej Podkowy. Nie wiedział jednak, gdzie się znajduje, a tym bardziej jak się udać w stronę domu. Znowu był nad żółtą krainą i patrząc smutno w dół, nie mógł zrozumieć, dlaczego czarni ludzie biegają na golasa jesienią.

Chwilę po tym, jak zachciało mu się wracać, pojawiły się podniebne syreny. Chłopak, któremu już sypał się zabawny wąsik, nie wiedział czy to niebiańsko wyeksponowana nagość syren, czy może skojarzenie ich z niedawnym szybowaniem nad Zardzewiałą Podkową, sprawiły, że w magicznej hipnozie płynął za nimi, wdychając wspaniały zapach, delektując się przepięknym śpiewem i odgarniając gęste pierzyny chmur. Niewiadomo kiedy znalazł się na cumulusie wiszącym nad jego chatą. Podniebne syreny rozpłynęły się gdzieś w powietrzu, a on zszedł po niewidzialnych schodach do okna swego pokoju.



Gdy Alek schodził z nieba wracając ze wspaniałej wyprawy, został przyuważony przez wiekowego Zachariasza, który miał zwyczaj przesiadywania godzinami w oknie i obserwowania stojącego w miejscu życia wioski. Widok chłopca stąpającego po niewidzialnych schodach, nie zadziwił go. „Z pożółknięciem pierwszego liścia” – rzekł sam do siebie, patrząc na chłopca zamykającego za sobą okno.

Zachariasz dobrze znał Alka, bo całkiem niedawno, gdy chłopiec niesiony błędnymi ruchami słabych nóżek uczył się chodzić, niejednokrotnie wtaczał się do otwartego ogrodu mędrca. Potem, gdy Alek uczył się mówić, odwiedzał Zachariasza jeszcze częściej. Przysiadał się do starca wiecznie kurzącego fajkę, zasypując go masą zabawnych i niezrozumiałych pytań. Zachariasz będąc mędrcem niewiele miał do roboty, bo wiedział, że nic nie ma sensu, ale z nudów zabierał chłopca do lasu, ucząc go nazw roślin, zwierząt, grzybów i innych rozmaitych dziwów tego świata. Tego wieczoru, gdy zobaczył, że to niewątpliwie na Alka jesień rzuciła magiczny urok, oprócz radości z poznania jednoznacznej odpowiedzi na kolejne pytanie, poczuł też smutek, iż to właśnie ten mądry i wrażliwy chłopiec musiał zostać zaczarowany. Udał się pod okno, ledwo zamknięte przez Alka i rzucając w nie żołędziami, miał nadzieje, że chłopiec wyjrzy. Po chwili okno otworzyło się, a ubrany już w piżamę Alek wychylił głowę.

-Przyjdź do mnie na kolację chłopcze – zacharczał Zachariasz spróchniałym, czterystuletnim głosem i nie czekając na odpowiedź zdezorientowanego chłopca, oddalił się, waląc laską w kury wałęsające się po podwórzu.

Niemałe zaskoczenie czekało Alka w chacie Zachariasza, gdy okazało się, że starzec zna jego sekret. Zapewnił chłopca, że wie od dawna; a to za sprawą wszystkowidzących liści, walających się między pniami, opowiadających przed śmiercią rozmaite historie z koron. Mędrzec ostrzegł chłopca, przed niebezpieczeństwami ze strony mieszkańców, którzy ponoć na przestrzeni lat ukatrupiali już latających ludzi. „Latałem też i ja – mówił starzec –  i latał mój brat. Pewnego dnia zostałem sam, bo mojego brata utopiono w jego własnej farbie. Był malarzem – zakończył, by za chwilę znowu zacząć –Widzisz, przestraszyłem się i przestałem się unosić. Nie straciłem oczywiście tej umiejętności, ale strach sprawił, że zacząłem chodzić. Chodzić bardziej niż ci maszerujący bez zarzutu”. Alek opowiedział mędrcowi o swoich przygodach. O tym co widział i co go dziwiło, a Zachariasz po wysłuchani tych historii stwierdził – „Po pierwsze musisz zrozumieć, że ta mała społeczność nie różni się od tych które widziałeś. Latający nigdzie nie mają łatwo. Trudności mogą być różne, zależnie od powodu dla którego ktoś znalazł się w przestworzach. Ostatecznie każdy z nas chciały zostać szlachetnym orłem, szybującym bez problemów tego świata”. Ten wieczór w domu Zachariasza był specyficzny. Fajkowy dym zdołał dotrzeć do każdego zakamarka izby, a twarz mędrca przybrała osobliwy wyraz nosiciela bólu świata; wyraz właściwy tylko tym, których życie utopiło się za życia w studni pytań bez odpowiedzi. –„ Teraz najważniejsza rada. W Zardzewiałej Podkowie Ludzi jest mniej, niż w miejscach, które widziałeś, ale uwierz mi chłopcze, twoi koledzy będą z całej siły trzymać się swymi krótkimi rączkami czego popadnie, byleby nie wznieść się choćby na moment. Starzy, niby mądrzejsi, wysilą swoje zwiędłe kończyny, będą łapać ostatnim zębem wodzę życia, które w rzeczywistości nigdy życiem nie było. Ponadto. nie pozwolą odlecieć nikomu z rodziny, żadnym znajomkom, bo tak to już jest na tym świecie. I powiadam ci nie zdradzaj nikomu swojej tajemnicy. Lataj rzadko i nocami, bo tylko ja pamiętam co znaczy latać w tej przeklętej wiosce. Tylko ci, którzy zostali ptakami wiedzą, czym jest spokojny lot.”


Chociaż miała być biała, nadciągała mrocznym tchnieniem, czyniąc środek dnia, ciemnym, bezlistnym i martwym punktem. Mroczne też stały się myśli dzieci, podążających po grząskiej drodze, zmęczonym krokiem do chaty zwanej szkołą. Białe płatki zaczynały się mnożyć i śmiesznie błyszczały na tle wszechobecnej ponurości. Każde dziecko niosło w dłoni podkowę, bo na ten dzień przypadało święto wioski.

Za radą Zachariasza, rozkazem matki i miną ojca, który powrócił z wyrębu, Alek wznowił naukę. Latał rzadko i nocami, ale tego paskudnego dnia, postanowił udać się do chaty zwanej szkołą drogą powietrzną; tak jak to robił wcześniej. Zeskoczył z ostatniego stopnia niewidzialnych schodów, tuż przed grupką chłopców, którzy wszystko widzieli. On jednak, lądując tyłem do nich, nie zdał sobie sprawy z ich obecności i szedł beztrosko ku drzwiom chaty zwanej szkołą. Nagle poczuł głuche uderzenie podkowy o swoje plecy. Ogłuszający ból, przeszył momentalnie ciało chłopca i Alek padł na kolana.

Nie zdążył zastanowić się nad tym, za co ktoś go karze i zanim na jego głowę spadł deszcz żelaznych przedmiotów z wszelkich stodół, zdążył pomyśleć tylko: „Przecież nie wiedzą, że latam”. Ale mylił się, bo kategoria w której szukał odpowiedzi, była równie szybująca jak on sam. Nie odpowiadała rzeczywistości. Przyziemne dzieci natomiast, posiadały dziwiącą ptaki zdolność wychwytywania rzeczy innych i nierównych. Właśnie owa spostrzegawczość sprawiła, że Alek szybował w ich oczach, na długo przed tym, zanim to zobaczyły naprawdę. Widziały go latającego na łące gdy marzył w samotności. W ich oczach unosił się, kiedy myślał o rzeczach niepojętych odmawiając zabawy. W rezultacie Alek latał już wtedy, kiedy jeszcze nie latał i we wspaniałej ciekawości świata podsycanej przez wiekowego Zachariasza, uczył się tej sztuki wraz z chodzeniem. Chłopcy, z sypiącym się wąsikiem, bali się tego stwora, którego czym prędzej trzeba było ściągnąć na ziemię i w tej ostatecznej chwili, próbując tego dokonać za pomocą kutego żelaza, nie rozumiały, że zmieniają Alka w ptaka, takiego jakim od dawna pragnął być; szlachetnego orła, mogącego w spokoju szybować, bez zbędnej gadaniny i celu.



Zrozpaczeni rodzice, byli właściwie pewni, że bezpowrotny odlot ich syna to koszmarny sen i mając nadzieję na rychłe przebudzenie, pełne krzyku i zimnego potu, wrócili do codziennych obowiązków, traktując siebie nawzajem jako senne widma, które wraz z nadejściem świtu czy głośnym biciem zegara, przyjdzie im pożegnać, a zarazem przywitać w prawdziwej odsłonie, w swoim prostym, acz realnym do granic możliwości, łożu małżeńskim. Tylko wiekowy Zachariasz z uszami wielkimi jak u słonia i brodą sięgającą skraju lasu, wiedział, że sen, tym bardziej koszmarny, to pojęcie względne.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Trochę błędów interpunkcji i innych, na tyle drobnych potknięć, mimo to stawiam najwyższą ocenę za poprawność językową. Opowiadanie napisane z polotem, barwnie, interesujące. Gratuluję!
avatar
Ciekawe opowiadanie ale czy fantazy,to sama nie wiem.Niby tak,ale czegoś brakuje.
© 2010-2016 by Creative Media
×