Przejdź do komentarzyDyżur
Tekst 3 z 5 ze zbioru: zagubione dni
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2012-01-12
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2439

Autobus szarpie gwałtownie, raz i drugi, kierowca miota się przy kierownicy. Już myślałem, że to atak epilepsji, ale jego ręka na lewarku i zgrzyty dochodzące spod podłogi zdają się temu przeczyć. To tylko walka ze skrzynią biegów, z pojazdem, który się buntuje. Mimo, że jezdnia nie jest zbyt stroma, a autobus nie jest przepełniony, kierowca ma problemy z wjechaniem tym starym, czerwonym pudłem na most. Pojazd zachowuje się i wydaje odgłosy, jakby był wystraszonym koniem, który zwietrzył jakieś licho na swej drodze.


Tuż przy drzwiach siedzi natapirowana brunetka, z wielkim przejęciem łowi coś w wielkiej torbie. Ze spuszczoną głową i obiema rękami zanurzonymi po łokcie w skórzanym worze mamrocze coś pod nosem. Konfetti z kasownika prószy na jej włosy, opada na ramiona.


Nachylam się, aby powiedzieć jej o dziurawym kasowniku, kiedy ogarnia mnie woń silnych perfum, zapominam skrawki papieru i mój wzrok mimo woli opada na dekolt, na dojrzałe piersi znikające w czarnym biustonoszu. Z torby wyłaniają się przedramiona kobiety, złote bransolety, wielkie pierścienie, wiśniowe paznokcie. Między jej palcami widzę czerwone pudełko Marlboro, bez folii, lekko zdeformowane, raczej po Marlboro. Kobieta długim paznokciem uchyla wieczko, wzdycha z ulgą i unosi głowę - tak jak myślałem, to jest jej papierośnica.

Spod czarnych loków wyłania się jej twarz, wydatny podbródek, usta pokryte czerwoną szminką, wąski nos. Na policzkach kobiety lśni krem, a nad długimi rzęsami perłowo-niebieskie powieki. Makijaż zbyt silny, jak na tę porę roku i dnia. Z dziurkami biletów we włosach, a właściwie z tym, co jest dziurek przeciwieństwem, nie wygląda teraz na kobietę jadącą do pracy. Uśmiechnęła się, patrząc na mnie, a raczej przeze mnie. Speszony spuściłem wzrok. Widok jej palców na pudełku papierosów, polakierowanych paznokci skrobiących tekturę, coś we mnie poruszył. Była piękna, na pewno kiedyś, dziesięć, może dwadzieścia lat temu, ale zdecydowanie nie byłem jej typem. Ja jestem dla niej niewidzialny. I to nie tylko przez lata, które nas dzielą, ona mogłaby być moją matką, to mój wygląd, długie włosy, zarost, ubranie…

Może zauważyłaby mnie, gdyby to chociaż krawat, a nie wspomnienie z dzieciństwa, które zaczęło właśnie przebijać się do mojej świadomości, ściskał teraz moje gardło. Wyprostowałem się gwałtownie, jakby mechanicznie, jakaś wewnętrzna sprężyna pociągnęła mnie do pionu, poczułem się nagi. To było piętnaście lat temu, ojciec zaprowadził mnie na badanie przed przyjęciem do szkoły. Zimny, szkolny gabinet i piękna pani doktor w rozpiętym białym fartuchu, po sprawdzeniu i zapisaniu mojego wzrostu i ciężaru, siedząc na krześle, ustawiła mnie przed sobą, pociągnęła za ramiona tak, że znalazłem się między jej opalonymi kolanami. Tak jak dzisiaj, poczułem ciepło kobiecego ciała, zapach perfum. Widziałem lśniącą skórę jej policzków, czerwone wargi. Nawet jej piersi, kiedy pochyliła się, by opuścić moje spodenki. Jak zza ściany docierał do mnie głos mojego ojca, małego faceta, który próbował flirtować z boginią. Jej długie palce, zbrojne w polakierowane krwiście paznokcie i złote pierścienie, budziły we mnie lęk, tym bardziej, że międliły najdelikatniejsze, co miałem, moje klejnoty. Ale było tam jeszcze coś, co jej bliskość, dotyk jej dłoni, we mnie wtedy obudziły. Nie mam pojęcia, czemu miało to badanie służyć? Wiem tylko, że te kilka minut, może nawet niewiele sekund, sprawiło, że szkoła nigdy nie stała się dla mnie miejscem dobrym do nauki. Tego dnia podziw i zaufanie, którym mały chłopiec darzy ojca, rozwiały się razem z oparami perfum.

Gdyby mnie ktoś spytał o mój pierwszy raz, powinienem odpowiedzieć: Nie miałem jeszcze siedmiu lat, a ona była piękną kobietą.


Kierowca siedzi teraz spokojnie z rękami na kierownicy, pogodzony już z autobusem toczącym się po moście. Dykta wstawiona zamiast szyb zasłania widok po mojej stronie, ale za oknami naprzeciw widać zamek, starówkę i w dole rzekę, pasmo brunatnej wody. Jej widok od czasu podróży statkiem po pozornie bezkresnym oceanie łączył się nieodmiennie z uczuciem rozczarowania. Gdzieś tam głęboko tkwiło wspomnienie polskiej Wołgi mojego dzieciństwa.

Tak to już jest, że nowe, większe, piękniejsze, degraduje już znane, ale gdzieś w pamięci tkwi ten dawny podziw, pierwsze wrażenie, które za każdym razem musi mierzyć się z rzeczywistością. Most jest pewnym wyjątkiem, ten, jak i każdy inny. Duży czy mały, wielka stalowa konstrukcja czy malowniczy, drewniany, wkomponowany w sielskie otoczenie. Most łączący dwa brzegi, ale nie należy ani do lewego, ani do prawego, jeszcze mniej do powodu swego istnienia, tego, co owe brzegi dzieli. Most zawsze budził we mnie emocje i osiągnięcie drugiego brzegu łączyło się z uczuciem ulgi. Tak było i tym razem, odgłos kół zmienił się, jesteśmy na drugim brzegu, ja, kierowca, dojrzała piękność i reszta pasażerów.

Tylko teraz było to też pożegnanie. Jego - w dziecinnym łóżeczku, z włoskami połyskującymi złoto w świetle poranka. Jej - śpiącej wśród białej pościeli, z czarnymi włosami rozsypanymi na poduszce. Mruknęła coś, kiedy się nachyliłem, aby ją pocałować. Wychodząc, zamknąłem cicho drzwi, ale dopiero teraz wjeżdżając na drugi brzeg rozstałem się z nimi. Już za kilkanaście godzin wrócę, ale tak chciałbym już teraz wiedzieć, co chciała mi powiedzieć i czy on jest zdrowy, wieczorem miał gorączkę, zadzwonię z pracy, dowiem się.


Robotnicy ze skórzanymi ochraniaczami kończą na klęczkach naprawiać chodnik po wczorajszych zamieszkach, jeszcze parę godzin i śladu nie będzie. Kobieta wstała, a zrobiła to z wielkim gracją, jedną ręką trzymając się poręczy, a drugą strząsając kilka strzępków biletów z ramienia, patrząc na nie z pewnym zdziwieniem, o tych we włosach nic nie wiedząc, wysoka i zgrabna stoi przy drzwiach, nawet ta różowa kamizelka i wytarte białe sandały nie są w stanie umniejszyć jej wdzięku. Mogę sobie wyobrazić, że samo jej pojawienie się w jakimś pomieszczeniu zamieniało kiedyś mężczyzn w bezwolne roboty, niewiedzące, co to śmieszność. Otworzyły się drzwi, kobieta wysiada, do autobusu napływa gryzący zapach gazów łzawiących, kierowca rusza, widziałem ją jeszcze przez chwilę, stała na przystanku rozglądając się. Czy to mogła być ona?


W przejściu podziemnym stężenie gazu jest dużo większe niż na ulicy, okazuje się, że kolejka podmiejska też jest jego pełna. Przecierając łzawiące oczy myślę na przemian, co dzieje się w domu, o kobiecie, która sprawiła na mnie podwójne wrażenie, budząc wspomnienia z dzieciństwa, myślę o niej, jak o postaci z jakiegoś starego amerykańskiego kryminału. Aż dziwne, że nie pojawiły się napisy, kiedy wysiadła, ale czego to miał być koniec?


W miarę, jak zbliżam się do mojej stacji, pojawiają się nowe, natrętne myśli, czy go dzisiaj zabiorą, czy go wreszcie zabiorą? Gaz zaczyna mnie dusić, pcham się do drzwi, chcę być pierwszy na peronie, zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyskakuję, zanim drzwi się na dobre otworzyły, czy to odurzenie gazem, myśli tłukące się po głowie, a może po prostu kamień leżący na peronie, świat zawirował mi przed oczami, potykam się i sunę na brzuchu z rękami wyciągniętymi jakbym skakał do wody, czując, jak małe kamyki wciskają się pod skórę moich dłoni, jak to boli. Słyszę kroki ludzi przechodzących koło mnie, słyszę ich myśli: `Dobrze mu tak, po co się pchał?` A ja po prostu już się dusiłem w tej kolejce.


Zanim podniosłem głowę, peron opustoszał, nawet kolejka zdążyła odjechać. Tylko ich dwóch zostało. Strażnik w czarnym powyciąganym mundurze stoi rozkraczony w bramie, gapi się na mnie, nie robiąc najmniejszego grymasu, wiem, że konus rozkoszuje się tym, że może na mnie popatrzyć z góry. Zza kraty szczerzy zęby przygłup, śmieje się ze mnie, czy jak zwykle cieszy się na mój widok? Niewielu ma tak wdzięcznych słuchaczy. Wstaję, otrzepuję żwir z dłoni. Wydawało mi się, że mam poranione ręce, a to tylko moja duma ucierpiała. Prostuję się, teraz ja patrzę na kurdupla z góry, ale ledwie chwilkę, nie chcę go prowokować, bo nie zniósłbym teraz zapachu przepoconego sukna, omijam go łukiem, machając przepustką, odreagować mogę się na tym drugim. Powiem mu prawdę, nigdy się nie ożeni, ani ze swoją aktualną wybranką, ani z żadną inną, i dzieci też nie będzie, on nigdy stąd nie wyjdzie, nie przejdzie przez tę bramę, bo i po co?


Idziemy wąskimi alejkami, teren szpitala przypomina park, szerokie trawniki z rabatkami, stare drzewa, a wśród nich stoją ceglane budynki, eklektyczna architektura dawno minionej epoki. Później, po jedzeniu, pojawią się na dworze postaci, które dodadzą temu miejscu lekko surrealnego charakteru, stali jego mieszkańcy, w piżamach, szlafrokach, co sprawniejsi w dresach.

Jak ten, który paplając nieomal bez przerwy, odprowadza mnie do mojego miejsca pracy, a ja słucham cierpliwie jego planów, już to udając zdziwienie, już to dzieląc z nim radość z bliskiego wesela. Nie wiem, czy dobrze robię, nie jestem psychiatrą, ale wzrusza mnie jego naiwność, pociąga mnie prostota jego świata. Nie mam serca powiedzieć mu prawdy, jemu sprawię przykrość, a sam będę się czuć podle do końca dnia, może do końca życia. Jego optymizm, tak absurdalny, którego źródłem było jego upośledzenie, udzielał mi się mimowolnie. Nie wiem, co mu dolega, czy to jakiś defekt genetyczny, błąd w sztuce lekarskiej? Może lekarz, który stanął na jego drodze, był jeszcze myślami przy tym, co robił wcześniej, albo wybiegły one już w przyszłość. Być może był tylko przemęczony, albo po prostu pijany.

Mój gadatliwy towarzysz milknie dopiero, gdy dochodzimy do celu, gapi się na budynek, przed którym stoimy, na zwieńczony drutem kolczastym mur otaczający przyległy dziedziniec, widzę zmianę w jego oczach, otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz słów mu brak, albo boi się je wypowiedzieć. Odwraca się milcząc i drepcze pospiesznie w stronę swojego oddziału. Bóg z nim, podchodzę do drzwi, na ścianie na prawo od nich przed laty przykręcono blaszaną tablicę, rdzawe zacieki od śrub sięgają już prawie cokołu. Na czerwonym tle biały napis: `Instytut Psychiatrii Sądowej`.

Przecież on nie potrafi czytać, a nawet jeśli, to i tak by nie zrozumiał, co to znaczy. Wzruszam ramionami i naciskam mały czarny przycisk w mosiężnej oprawie. Po dłuższej chwili zgrzyt krat, chrobot klucza w zamku, ciężkie drzwi otwierają się.


- Dzień dobry, dobrze, że jesteś!


- Dzień dobry, to się jeszcze okaże…


Idziemy na pierwsze piętro, Marek cieszy się szczerze, że przyszedłem, bo jego dyżur przedłużył się do dwudziestu czterech godzin i przy atmosferze, która teraz tutaj panuje, dłużej by nie wytrzymał. Otwiera pospiesznie jedne kraty, drugie. Po korytarzu kręcą się pacjenci, ciekawi, z kim spędzą następne dwanaście godzin. Jeszcze tylko jedne drzwi i jesteśmy w dyżurce. Podpisuję listę, pytając, czy coś ciekawego się wydarzyło.


- Nic, normalnie - odpowiada Marek, podając mi klucze na wielkim metalowym pierścieniu.


- A, wiadomo, czy dzisiaj po niego przyjadą?


- Kto to wie? Już wczoraj powinni tu być - mówi pielęgniarka Wanda pochylona nad tacą, na której przygotowuje leki dla naszych pacjentów.


- Nie mogą nam tego robić, w końcu komuś tu odbije.


- Jak przyjadą, to go zabiorą, a ty tymczasem będziesz miał z kim pograć w szachy.


Dobrze jej tak mówić, stara panna spędziła tu ze trzydzieści lat i nikt na nią w domu nie czeka.


- Dziękuję bardzo, w szachy to mogę też pograć z Epileptykiem.


- Pograć tak, tylko radzę ci nie wygrywać.


- On mnie za każdym razem prosi, żebym mu żyletki z miasta przywiózł, bo nie może się maszynką elektryczną golić.


- Jaką maszynką! Rysio rano się nią golił, próbował w każdym razie, przestał dopiero, kiedy zaczęła dymić i z gorąca nie mógł jej utrzymać w rękach. Nią już się nikt nie ogoli, Józef też nie, nawet gdyby zechciał.


Marek był wyraźnie w dobrym humorze, a Wanda jak zwykle.


- Przynieś mu żyletki, to nas wszystkich pozarzyna.


Za kogo ona mnie ma?

Już w białym fartuchu odprowadzam szczęśliwca do wyjścia. Niby kosmonauta ze stacji orbitalnej żegnający zmiennika, zmęczony, ale szczęśliwy, życzy mi powodzenia. On wraca na ziemię, a ja będę krążył po korytarzach przebrany za sanitariusza, czekając na mojego Sojuza, na zbawienie. To tylko dwanaście godzin, powtarzam sobie wracając na pierwsze piętro.

Patrzą na mnie, wiem, że każdy coś ode mnie chce, bo teraz to ja mam klucze, a może tak mi się tylko wydaje i oni tylko z nudy tak się gapią, bo po kilkunastu godzinach zobaczyli nową twarz? Pacjenci - dyrektor nalega, aby tak ich nazywać - przebywają tu po kilka tygodni, czasem tylko opuszczając odział zamknięty, żeby odwiedzić dentystę albo innego specjalistę. Dla niektórych, jak dla Józefa, jest to ich dom. On, z małymi przerwami, kiedy uda się go pozbyć na parę miesięcy do innego szpitala albo na inny oddział, tu żyje. Jego rodzice i siostra spłonęli w ogniu, który podłożył, był wtedy nastolatkiem, ale od tamtej pory nie znalazł się ani jeden lekarz, który by potwierdził, że tamta nienawiść w nim wygasła.


Siedzę w świetlicy, razem z innymi gapię się w telewizor, program dla dzieci, to nic, byle do kolacji, a potem do domu. Gwałciciel siedzi sam w kącie i skleja wiatrak z osmolonych zapałek, kiedy go pomaluje lakierem bezbarwnym, będzie ozdobą telewizora. Ksiądz chyba się modli, Opozycjonista napycha się czekoladą z kościelnej paczki. Nasi dwaj więźniowie sumienia, pierwszy napisał do generała, co o nim myśli, drugi wyraził na kawałku tektury przekonanie, że wojsko jest z narodem. Prokuratura i SB starają się wspólnie zniechęcić ich do podobnych działań w przyszłości. Ksiądz miał pecha, bo trafił na ludzi o skłonnościach sadystycznych i teraz zmaga się z myślami samobójczymi, prawdziwe wyzwanie dla duchownego. Reszta towarzystwa w świetlicy to mniej lub bardziej sympatyczni mordercy i złodzieje. Jeszcze dwóch zboczeńców teraz tu mamy, młodego i starego, o wspólnym zamiłowaniu do małych dziewczynek. Rysio z Recydywistą, Żołnierzem i Cinkciarzem próbują zagotować wodę w słoiku po śliwkach, potem wrzucą do niego zawartość całej paczki herbaty. Adam, który zaniemówił po tym jak zastrzelił żonę, stoi jak zwykle pod ścianą i z uśmiechem obserwuje innych. Lubię go i to nie tylko dlatego, że nie mówi. Po zachowaniu widać, że to kulturalny, uprzejmy człowiek, zresztą jest, był lekarzem.

Przy oknie siedzi główny powód obecnego podenerwowania personelu i podekscytowania pacjentów. Czyta książkę, co i raz wyglądając na dwór. Właściwie jego też lubię, jest moim imiennikiem i urodził się w tym samym roku, wszyscy go lubią, przystojny, inteligentny, dobrze ubrany. Wiem, że jest wysportowany, widziałem go, jak grał na dziedzińcu w siatkówkę, myślę, że dziewczyny lecą na niego. Jego sylwetka, długie blond włosy, delikatna twarz robią nawet na mnie wrażenie. Zazdrościłbym mu, gdyby nie to jedno. Dzisiaj też graliśmy w szachy, obserwowałem go, jego niebieskie oczy, blade jak u wyżła, nie zdradzały żadnych emocji, jak może być taki spokojny. Wiadomo, że opinia jest gotowa i odpowie za to, co zrobił, za bestialski mord na rencistce. Nawet, jeśli uległ namowom swojej dziewczyny i ją teraz kryje, jak wierzą wszyscy, którzy go tu poznali. Nikt nie ma wątpliwości, że dostanie karę śmierci. Kiedy przyjadą po niego uzbrojeni konwojenci, będzie skuty kajdankami i za drzwiami tego budynku stanie się aresztantem, podsądnym, skazanym, żeby przyszłego lata nie być już niczym.

Tymczasem on jest pacjentem, a ja sanitariuszem uzbrojonym w pęk kluczy od krat i drzwi, kluczy do jego wolności. I co z tego, że dwa z nich są wielkości pogrzebacza?

W szachach stoi dzisiaj jeden do jednego, po kolacji, zanim pojadę do domu, mamy zagrać decydującą partię. Słyszę głos pielęgniarki, chyba mnie woła. Idę korytarzem do dyżurki, mijam Józefa, siedzi naburmuszony na swoim wózku, wczoraj był nieznośny i za karę zabrali mu nogę, proteza stoi teraz w szafie za dyżurką.


- Wojtek dzwonił, ciągle źle się czuje, musisz zostać do jutra, już dzwoniłam do kuchni, przyniosą dodatkową porcję kolacji dla ciebie! - oświadcza mi Wanda i, zanim zdążyłem zaprotestować, kontynuuje.


- Nawet nie ma co dyskutować, Andrzej jest tu już od dwudziestu czterech godzin, tu jest za mało ludzi.


Ma rację, muszę tylko zadzwonić do domu.

Na szczęście w domu wszystko w porządku, nawet się trochę cieszę, bo potem będę miał więcej czasu w jednym kawałku dla rodziny.

Sprowadzamy pacjentów na stołówkę. Andrzej, drugi sanitariusz, zostaje z nimi, a ja zanoszę na górę kolację Józefowi, stawiam tacę na stoliku i tłumaczę po raz setny, że nie mogę mu kupić żyletek.


Nasi lekarze już kilka godzin temu skończyli pracę, o ósmej Andrzej i Wanda pojadą do domu, a ja zostanę na noc ze Stanisławem, starym doświadczonym pielęgniarzem, który już samą wielkością budzi respekt. Z nim mam też pewność, że nawet, jak pójdzie odwiedzić znajomych, to pogada, wypije, ale za godzinę wróci. Dwaj inni potrafili zniknąć w hotelu pielęgniarek do samego rana. Tej nocy chyba bym im tego nie darował.


Wszyscy pacjenci są już na górze, muszę tylko znieść tacę po kolacji Józefa do stołówki.

Kiedy pochylam się nad stołem, Józef rzuca we mnie kubkiem i łapie mnie prawą ręką za kołnierz fartucha, szarpię się, próbuję się uwolnić, jego odrażająca twarz przybliża się, blada, nieogolona skóra, końskie zęby, te jego wielkie oczy za grubymi szkłami okularów. Odpycham się obiema rękami, a i tak nie mogę dać mu rady, na szczęście on lewą ręką próbuje przytrzymać się kaloryfera. Nie jestem w stanie wydobyć przez ściśnięte gardło nawet szeptu, ale taca z talerzem spadając ze stołu robią tyle hałasu, że Rysio odrywa się od wieczorynki, wygląda ze świetlicy i przybiega mi z pomocą. Mam szczęście, że on mnie lubi i, choć mały, ma w swoich krótkich rękach nieludzką wręcz siłę. Razem z Żołnierzem uwalniają mnie z łapy Epileptyka. Potem z innymi pacjentami pomagają Wandzie i Andrzejowi przenieść miotającego się na łóżko i przypiąć pasami.


Ja w tym czasie stoję na drżących nogach oparty o ścianę, próbuję dojść do siebie, widzę mojego imiennika stojącego w drzwiach świetlicy, uśmiecha się, miał kino za darmo. Ale teraz jest on mi obojętny, to obrazy ostatnich minut przesuwają się przed moimi oczami. Ta straszna twarz, wielkie oczy, jego ręce. Odpycham się od ściany, chwiejnym krokiem podchodzę do okna. Sięgam ręką za kaloryfer. Długi, wąski, ostro zakończony śrubokręt, cały lśniący, bardzo ładny, patrzę na żarówkę przez czerwoną rękojeść śrubokrętu. Dwa dni temu pacjenci zrobili zwarcie gotując wodę na jemiołę. Kiedy przyszedł elektryk, było już ciemno, śmiesznie wyglądał chodząc bokiem, szorując przy tym plecami po ścianie. Był bardzo zdenerwowany i kiedy wreszcie rozbłysło światło, pobiegł do wyjścia. Otwierając mu kratę, widziałem, że trząsł się, jak ja teraz. To jego śrubokręt Józef schował za kaloryferem.


Lekarz wezwany z innego oddziału zrobił furiatowi zastrzyk, Wanda i Andrzej pojechali, a ja zostałem ze Stanisławem, powoli zapanował spokój. Tak jak myślałem, pielęgniarz był już umówiony ze znajomym i właściwie nie było powodów, żeby zmieniał swoje plany, gdyby coś się działo, wiem, gdzie go szukać. Przed odejściem zajrzał jeszcze do pacjentów.


- Zobacz, lekarz dał mu pięciokrotną śmiertelną dawkę, a ten nawet nie zasnął. Ale problemów nie będzie robił. Niedługo wracam.


Ostrożnie, aby nie budzić pacjentów, zamknąłem za nim kratę. Zostałem sam. Przyciągnąłem fotel z dyżurki, usiadłem, patrząc w półmrok korytarza i czerń świetlicy na jego końcu.


Ostrożnie idę po lodzie, omijam ciemniejsze miejsca, śnieg prószy coraz silniej, zasłania drugi brzeg, patrząc pod nogi idę za wolno, tracę innych z oczu, lód zaczyna pękać, woda wypływa na powierzchnie, zaciera ślady, zaczynam biec, łamiąc lód, wody jest coraz więcej, przeskakuję przez szczeliny, przede mną szeroki pas wody płynącej wartkim nurtem,… słyszę jakieś głosy.


- Edziu, Edziu…


Otwieram oczy, w półmroku widzę twarz Rysia, chyba z dziesięć centymetrów od mojego nosa.

Boże, zasnąłem, poprawiam się na fotelu, klucze spadają na podłogę, wydaje mi się, że to dzwony kościelne na mszę wzywają. Rysio podnosi je, podaje mi.


- Edziu, niech pan mi coś da, zasnąć nie mogę.


- Rysiu, pan przecież wie, że ja nawet nie mam klucza od szafki.


Patrzę na zegarek.


- Musimy zaczekać na pana Stanisława, on zaraz wróci. Ale nie trzeba było pić tej jemioły, to i bez środków nasennych by pan zasnął.


Przestraszyłem się, kiedy zobaczyłem w półmroku jego twarz, twarz mordercy, teraz zawstydzało mnie uczucie wdzięczności, którą czułem. Dlaczego nie pomógł mi Opozycjonista, byłoby mi teraz łatwiej.


- Panie Rysiu, dziękuję, że pan mi przedtem pomógł.


- A tam, panie Edku, niech mi pan stówę da, to ja tego skurwysyna załatwię, mi to wszystko jedno. Krawat i tak mam pewny, ten stary, to nic tam, ale tego małego mi nie darują.


Sto złotych, tyle jest teraz warte życie Józefa. On chciał mi zabrać moje…

Słychać odgłosy na klatce schodowej, Stanisław wraca, tak jak obiecał.


Mój wybawca dostał swoje środki nasenne i zadowolony poszedł sobie. Rysio wygląda jak brakujące ogniwo, mały, głowa z płaskim czołem, osadzona bezpośrednio na karku. Cały jest pokryty czarnym owłosieniem, najskąpiej na czubku głowy.


- Panie Stanisławie, co jest z Rysiem? Wiem tylko, że Rysio kogoś zabił, a teraz nawet zaproponował, że jeśli zechcę, to i Epileptyka zabije.


- On zabił mężczyznę i dziecko, zarzucają mu też próbę zabójstwa jednej kobiety. Dyrektor mówi, że on jest na poziomie umysłowym kilkuletniego dziecka. Mieszkał z pewną kobietą, jej kochankiem i dwójką jej dzieci, ale z kim ona je miała, tego nie wiem, na pewno nie z Rysiem. On jedyny zarabiał pieniądze, praktycznie utrzymywał ich wszystkich. Na budowach pracował, przynosił pieniądze, upijał się i wszystko było dobrze. Aż za któryś razem może wypił za mało, nie zasnął dość głęboko, zanim ten drugi zaczął się z tą kobietą pieprzyć. Rysio podniecił się, sam chciał, nie myślał długo, wziął siekierę. Kobieta nie wiedziała, co się stało, zapaliła światło i na widok krwi podniosła krzyk, obudziła dzieci, te też w płacz, to tylko rozsierdziło Rysia, uciszył kobietę, niestety dosięgnął też dwuletniego dziecka, które się schowało pod łóżkiem. Potem zgasił światło i poszedł spać. Kobieta przeżyła, a dziecko i ten facet nie. Pomyśleć, że gdyby więcej wypił, to może tego całego nieszczęścia by nie było. Zabójstwo dziecka to najgorsze, co można zrobić, krawat ma pewny.


- Straszna historia. Rysio mi dzisiaj pomógł, może nawet więcej, niż to, widzi Pan ten śrubokręt, Józef go schował.


- To miał pan szczęście, ale z Rysiem jest taki problem, że on jest nieobliczalny, jak dziecko właśnie, całkowite przeciwieństwo Edwarda. Rysio, podobno, kiedyś ganiał swojego majstra spychaczem po budowie, wtedy nie miało to konsekwencji, bo majstrowi nic się nie stało i nikt go chyba nie lubił. Tym razem zabił dziecko i to będzie koniec historii Rysia.


Pielęgniarz zapalił papierosa.


- Wie pan, ja w czasie wojny byłem na robotach. Miałem szczęście, bo do bauera trafiłem i dało się żyć. Kiedy front przeszedł, ruszyłem do domu. Na piechotę, trochę wojskowymi ciężarówkami, które wracały po zaopatrzenie i tak aż do Odry. Stały most były zerwany, ale armia pontonowy zrobiła, ludzi tam się dużo zebrało, robotników przymusowych jak ja, ale i więźniów z obozów, po wychudzonych twarzach ich poznać można było i po tym, że jak przebierańcy wyglądali, co kto gdzie złapał, to zakładał, elegancki płaszcz, a z pod niego spodnie od pasiaka widać i buty za duże. Dużo się tego zbierało, bo tylko od czasu do czasu grupę przepuszczali, bo to jeszcze wojsko na zachód waliło. Taka młoda kobieta tam przyszła, z zawiniątkiem, postała chwilę i rzuciła je w wodę idź precz wołając. Krzyk się podniósł, że dziecko utopiła, ludzie zaczęli ją szarpać, chustkę jej z głowy zdarli, zbiegowisko, tumult, żołnierze przybiegli ludzi rozganiać, na koniec i oficer przyszedł sprawę wyjaśnić. Kobieta nawet nie zaprzeczała, że tam dziecko było w tym tłumoku, jakiś esesman ją zgwałcił i nie chciała z tą hańbą do domu wracać. Nie wiem, czy to zmęczenie zabijaniem, czy wprost przeciwnie, przyzwyczajenie do niego sprawiło, że wszyscy domagali się, aby śmierć dziecka własnym życiem przypłaciła. Proces był krótki, nikt nie stanął w jej obronie. Jeszcze zanim zrozumiała, co się dzieje, postawili ją pod skarpą i rozstrzelali. Dopiero, kiedy tam leżała, spokojna, z delikatną twarzą wśród złotych kosmyków, wszyscy zobaczyli, że ona sama jeszcze była dzieckiem. A wcześniej nawet jeden człowiek nie wstawił się za nią.


Pielęgniarz zaciągnął się, po dłuższej chwili dodał cichym głosem.


- Żołnierze nie mieli sumienia pogrzebać jej w błocie. Grób jej wysoko na skarpie wykopali, żeby w piasku leżała.


Zgasił pospiesznie niedopalonego papierosa w popielniczce stojącej na stole i ze spuszczoną głową, tak, że nie widziałem jego twarzy, zaczął poklepywać się po kieszeniach, w końcu znalazł paczkę sportów i zapalniczkę, drżącymi rękami zapalił nowego papierosa.


- Przed wojną mieszkałem w pańskiej okolicy, na prawym brzegu. To były inne czasy. I ja młody byłem, dzieciak jeszcze. Może ze czternaście lat miałem, kiedy kobiety posmakowałem. Taka prostytutka w bramie mi dała. Tyłem się odwróciła, spódnicę zadarła, gruba była, a ja z moim małym ptaszkiem dostać się do niej nie mogłem. A tak pociupciać chciałem. To był mój pierwszy raz.


Zaśmiewał się do łez, opowiadając mi szczegóły tej swojej przygody, przerywając czasem, aby odkaszlnąć. Trochę byłem zmieszany tą sytuacją, chyba to zauważył, bo zmienił temat.


- Z tym znajomym z neurologii, u którego przedtem byłem, to znam się jeszcze ze szkoły, on jeszcze tam mieszka, gdzie przed wojną. Żona do niego właśnie zadzwoniła bardzo zdenerwowana, bo tragedia się w ich domu wydarzyła. Ich sąsiadkę kochanek zabił, żyli razem już kilka lat, ale bez ślubu. Ona była lekarką, dłużej w szpitalu zostać musiała, wróciła późno z dyżuru, a on z awanturą, bo pewnie już trochę wypił, a do tego strasznie zazdrosny, bo to ponoć bardzo piękna kobieta była, chociaż nie najmłodsza. Z takimi to tak już jest, wielka radość, kiedy się taką zdobędzie, człowiek się czuje, jakby Pana Boga za nogi złapał, a potem to już życie w wiecznym strachu. Mówię panu, z taką lepiej się nie wiązać. W każdym razie zrobił jej awanturę na cały dom, a jak w jej włosach konfetti znalazł, to całkiem rozum stracił i ją nożem kuchennym zadźgał, potem sam chciał się zabić. To dopiero co się stało, żona znajomego całkiem roztrzęsiona była. Jak milicja i pogotowie przyjechało, to ona, ta lekarka, już nie żyła. I wie pan, co się okazało? To konfetti to były te, no, dziurki z kasownika, od biletów. Taka historia, tego kochanka to pewnie za parę tygodni poznamy, nasz dyrektor bardzo lubi takie przypadki.


- Nie, nie chcę go poznać. Zresztą, ja tu długo nie będę, w październiku zaczynają się zajęcia na uniwersytecie, nie będę miał czasu.


- Pan tak pobladł, niech pan się tu prześpi, panie Edku, ja posiedzę na korytarzu.


Do rana nie mogę zmrużyć oka, widzę twarze, znajome i całkiem mi obce, boję się zasnąć. Niecierpliwie czekam na dzwonek, jak kiedyś w szkole. Jest, nareszcie, nieprzytomnie życzę zmiennikowi spokojnego dyżuru i biegnę na przystanek kolejki. Przyjechała punktualnie. Oglądam się za siebie, widzę, jak za zakrętem znika brama szpitala, zapowiada się piękny dzień, w domu zdrzemnę się, a potem pójdziemy na spacer, może nad rzekę? W nocy na pewno wezbrała.


  Spis treści zbioru
Komentarze (3)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Każdy ma swój Rubikon, bywa, że pełen bolesnych wspomnień.
Tutaj akurat, trafiliśmy dosłownie na piekło na Ziemi. Niektórych czeka kolejna przeprawa przez inną rzekę.
Rozmyślam nad Rubikonami mojego życia, bo głęboka treść opowiadania zmusza mnie do refleksji.
Pozdrawiam!
avatar
Opowiadanie wzbudza niepokój, intryguje. Ciekawie skonstruowane, choć brak klamry, spajającej początek z dalszą częścią tekstu.
Niewiele tekstów potrafi przykuć moją uwagę na tyle, by je przeczytać do końca na ekranie monitora. Tobie się to udało :-)
avatar
BRAK SKALI, ŻEBY WYRAZIĆ TYMI BYLE GWIAZDKAMI CHOĆ JAKIŚ PODZIW.



Ps. Co do meritum:

Oczywiście! "nie ma domku bez ułomku", bo każdy z nas - w tym tak chrześcijańskim świecie! - na swym krzywym garbie oprócz własnego taszczy cudze jeszcze krzyże, zawsze nieposilne do dźwigania - i to od kołyski! Góra Garbarka - tak daleka od Jasnej Góry - nie znalazła się ot, tak sobie, z niczego.

A już jakie golgoty w takich psychiatrykach... Masakra.

"Czy my jesteśmy tu za karę??"

Tak. Wszyscy bez wyjątku. Jesteśmy tu za karę.

Ale wydźwięk moralny tej Wielkiej Nieskazitelnej Prozy jest inny! Optymistyczny! (patrz finał: zapowiada się piękny dzień, w domu zdrzemnę się, a potem pójdziemy na spacer, może nad rzekę? W nocy na pewno wezbrała.)

Dajemy radę! Od zawsze - na zawsze - da-je-my-ra-dę-wszę-dzie. Nawet z krzywą skokową wariatów i tych hycli hitlerów Lecterów gdzie nie spojrzeć dookoła.

W istnej z wezbrań powodzi literackich naszych wiecznych biadoleń i tego skamłania na to nasze życie zawsze tylko do dupy - taki głos jest absolutnie unikalny.

Owacje na stojąco, Autorze
© 2010-2016 by Creative Media
×