Przejdź do komentarzyFlorecyna cz. II.- OST..
Tekst 20 z 25 ze zbioru: Opowiadania
Autor
Gatuneksatyra / groteska
Formaproza
Data dodania2021-09-14
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń768

V. Listopad - miesiac wisielców 

 

Bez mała dwa długie miechy zajęło mi namawianie jej.  

Nie Ewy, żony Florka. Z nią sytuacja jest beznadziejna - baba uważa mnie za kompletnego pierdołę, safandułę (swoją drogą - ma trochę racji) i konsekwentnie każe się wynosić. Chodzi o : “nowszy model” - Agatkę.  

Pięćdziesiąt siedem dni uporczywego, stalkerskiego nagabywania (historia milczy, ile przez ten czas nasłuchałem się wyzwisk!) pstrowłosa zgodziła się ułożyć układ. Razem ze mną, w hali. Jeden, jedyny raz. Potem mam się kompletnie od niej odczepić - przekładam z vulgaresperanto na nasze), zostawić w spokoju ją i jej rodzinę.  

No dobra, zgoda. Your wish is my command, jako rzecze sługa uniżony. Może poskładam do kupy, dopracuję choć jeden rodzaj książki. Pulitzer czeka.  

Zimno jak czort. Prawo jazdy zabrano mi pięć lat temu za prowadzenie pod wpływem. Zaciąłem się w sobie i kategorycznie stwierdziłem -  drugi raz nie będę robić! Kara, jaka mnie spotkała, jest i tak drakońska - pięć tysięcy nowych polskich złociszy, do tego dwa miesiące więzienia, rozumiecie - WIĘZIENIA w zawieszeniu (łaskawcy!) na dwa lata.  

Ponadto, w ramach kary kar znów miałbym się zderzać z bandycko - urzędniczą machiną wyłudzającą, jak WORD?  

Zabrali na ponad trzy lata, więc, by mi je zwrócono, musiałbym przejść egzamin kontrolny. Że niby przez ten czas zapomniałem, jak się jeździ? Robi się ze mnie sklerotyka? 

I, jak wieść gminna niesie, egzaminatorzy są szczególnie cięci i czepni w stosunku do „pijaków”, przychrzaniają się o błahostki, aby tylko dać po raz drugi nauczkę, „uwalić” chcącego wrócić a kółko kandydata.  

Ponadto znów zaostrzono przepisy i mam więcej niż pewność, że teraz nie zdałbym za pierwszym, dziesiątym, sto osiemnastym razem. Że nie zdałbym w ogóle, wsadził tylko kasę (której i tak mi ciągle brakuje) w jazdy doszkalające, egzaminy powtórkowe, spłukał się do czysta, a efekt byłby jak tytuł piosenki Lady Pank. Mniejszy od zera. Zdanie ujemne.  

Dlatego (choć może to objaw gamoniowatości, niewiara we własne siły) nawet nie spróbowałem podejść. ani razu.  

Oczywiście to nie znaczy, że pogodziłem się z ową stratą, machnąłem ręka na zasadzie „ciężko przyszło - łatwo poszło”. Ale - co innego pozostaje? Szukać dojścia do egzaminatorów? Próbować dać łapówę nie wybadawszy terenu, w ciemno? E, kamery w autach i na placu manewrowym. Wpadłbym jak nic.  

Uwalacze pewnie dostają premie uznaniów za każdą nieprzyjętą kopertę, za każdego nieszczęśnika, który w akcie desperacji próbuje złamać prawo i trafia potem na komendę.  

„Patrzcie, jacy krystalicznie czyści są pracownicy naszego wwORDu - trzydziestu biedaków rocznie, zamiast popylać autami, jak Pan Bóg przykazał, ma sprawy sadowe”. 

Cóż więc pozostało? Rower. Nawet skuterem jeszcze nie mogę jeździć - zakaz sądowy.  

Dwuśladowy pedałowiec. Trudno.  

Zimni jak sto diabłów, a ja, zakutany w kurtkę puchówkę, kręcę parę kilosów. Mży, z nieba pada błotem.  

Jak nic - skończy się przeziębieniem. Pogoda rozchoruje się na dobre.  

Już od przedwczoraj pokasłuję. W gardle – papier ścierny. Z nosa - wodospad. Aż nie nadążam wycierać.  

Agatka czeka przed domem. Ubrana, jakby był najgorętszy dzień w roku: bluzeczka z krótkim rękawem, pochlastane dżinsy. Na każdej nogawce - dziewięć, albo i więcej dziur. Trampki. Mokre wietrzysko rozwiewa jej tęczowe pióra. 

Oczywiście dostaję burę, że co tak długo. Jasne, mogłem być wcześniej, wziąć w robocie urlop bezpłatny, albo - bo i po co półśrodki - odejść całkiem, resztę życia poświecić na pedałowaniu od ruin do ruin, gonieniu za widziadłami.  

Zgrzytam zębami. Jedziemy. Laska na chińskiej podróbie vespy, ja - wiadomo. Kręcę ile sił w nogach, płucach. Ile sił w głowie. Koncentruję się, by nie stracić z oczu pstrokato - kanarkowego jeździdła.  

Dziewczyna postanowiła znów pobawić się ze mną, tym razem w ganianego. Manetka - odkręcona do oporu.  

Na szczęście to tylko parę ulic. Nigdzie mi nie ucieknie, szczeniara. Najwyżej znów wytknie, że się spóźniłem. Ździrka. 

Zwalniam. Więcej, kuźwa, godności! - karcę się w myślach. Ledwie zapomniałem o Kamil... Nieważne.  

Pozostałości upadłych podczas transformacji ustrojowej, albo nawet wcześniej, Zakładów Poliuretanowych imienia Milewicza mieszczą się dokładnie w centrum miasta.  

Glejak rozrosły się do niebywałych rozmiarów. Nasz zadupny Hempalin jest niczym ofiara zbyt długiego oglądania telewizji, przekarmiony papką pacjent z nieusuwalnym guzem na środku czoła. 

Co ja gadam - rak zajął, a potem stał się niemal całym łbem, niczym pasożyt Cymotha exigua pożera, a następnie zastępuje rybie język (oglądało się kiedyś z ojcem National geographic!). 

Jedyną funkcją rozległego kompleksu ruin jest obecnie szpecenie. Deestetyka. Rzucanie ponurego spojrzenia na znajdującą się nieopodal podstawówkę (gapią się oczodołami, odrapane gmaszyska!), roztaczanie złowrogiej aury.  

Nie przesadzam, choć mam więcej, niż kilka mgnień zimy na karku i nie powinienem bać się opuszczonych miejsc (co innego Rywal - wyjątkowo szemrany bar, wręcz mordownia, gdzie za byle co można dostać w ryj, albo i kosę pod żebro), za każdym razem, gdy wchodzę na teren zakładów, czuję swoisty niepokój.  

To miejsce nie służy nawet za melinę żulom, nie spotyka się tu młodzież na winko, czy jointa. Graffiti też - jak na lekarstwo.  

Jedynie śmieciciele (w odróżnieniu od śmieciarzy, którzy zajmują się czymś dokładnie odwrotnym i wywożą odpadki) nie zapomnieli o tym przybytku, nieprzerwanie zwożą w ogołocone ze wszystkiego, co dało się spieniężyć w punkcie skupu mury, kilogramy, tony najprzeróżniejszego syfu.  

Jak ktoś chce - na upartego może poskładać z tych fantów wyposażenie domu: wersalki, stoły, krzesła, telewizorów znajdzie się dziesięć, albo i więcej (co z tego, że z wyprutymi „bebechami”?), tostery, kubki, kieliszki, niejedna zastawa stołowa. 

Straż miejska i policja również omijają śródmiejskie wysypisko. Bo i kogo mieliby pouczać, ścigać, gieroje? Szczurowi czy zdziczałemu kotu mandatu przecież nie wlepią. A to sens ich życia, clou roboty. Powołanie. Każdy z nich znaczy tyle, ile jest w stanie wymierzyć kar pieniężnych. Grzywniarze, maszynki do tłuczenia kasy, niczym nie różniący się od egzaminatorów z Ośrodka Ruchu Drogowego. Chodzące bloczki mandatowe.  

Uff... Jakoś dopoedałowuję. 

- Co tak długo? - szydzi Agata.  

- Nie masz w ogóle kondychy, powinieneś więcej ćwiczyć.  

Mniej więcej temu zaczęła mi mówić po imieniu.  

- Dobra, dobra. Wchodzisz, czy będziemy pieprzyć farmazony na deszczu? - przyjmuję jej arogancki ton.  

Hala, w której zniknął Florian. Grota po brzegi zapełniona syfem. Stada gołębi u sufitu. Jaskółki uwięzione w katedrze zbudowanej z odpadków (naprawdę odkryłem w sobie poetę!). 

Wdrapujemy się na hałdę niebieskich worków. Chwilę później zjeżdżamy z niej, jak surrferzy.  

- To było gdzieś tam - tęczowa wskazuje stos kartonów.  

Chcąc - nie chcąc - odwalamy je. Cuchną niesamowicie, więc pewnie są pełne dawno zepsutego żarcia, albo - co gorsza - padliny. 

Sprzątamy podłogę. Kuźwa, mogłem przewidzieć, że tak będzie i zabrać ze sobą miotłę. Zgarniamy stopami niezliczone torebki po chpisach, kawałki plastiku niewiadomej proweniencji, stłuczkę szklaną.  

- Aua!  - Agatka podskakuje jak oparzona. Gwóźdź przebił podeszwę trampusia.  

- Nie maż się - strofuję. W odpowiedzi słyszę stek przekleństw.  

- Kładź kulki. Tak, jak pamiętasz. Tu czerwoną! 

- Durny jesteś? Niebieska, z zygzakiem. Cały czas kładłeś czerwoną? Buahahahaha! I jak miało cokolwiek wyjść? 

- Raz kiedyś... - zaczynam, ale natychmiast gryzę siew  język. 

- Co? 

- E, nic. Myślałem, że coś jakby... A to tylko słońce padało. Z tamtej dziury w dachu. 

- Palant, no palant... - warczy dziewczyna z namaszczeniem rysując na betonie trójkąt.  

Ile już takich figur w tym miejscu kreślono? Sto? Tysiąc? Więcej? 

- Kreda musi być żółta. Obowiązkowo. Białą niczego nie wyczarujesz.  

- Skąd wiesz? 

- Matka powtórzyła słowa ojca. Dokładnie pierwszego listopada miał objawienie. Cały układ się przyśnił na jawie. Kulki, hala, nawet ta kreda.  

- Czemu wcześniej nie mówiłaś? - otwieram szeroko oczy. Do tej pory wszyscy, jak jeden, kuźwa, mąż, mówili o początkach schizofrenii, jako prawdopodobnej przyczynie szaleństwa (wypada mówić „świętej pamięci”?) Floriana. 

- Tajemnica. Tak jakby. Stara uważała to za kompletne brednie, a ja wolałam zatrzymać dla siebie. Chyba nigdy nie przestałam wierzyć. Z resztą - matka pewnie zapomniała ten tekst. Że  nazwał to nie inaczej, ale właśnie objawieniem. I jeszcze coś. 

- Co? 

- Wiesz, jak prawidłowo powinna wywoływać kobieta? Patrz! 

Dziewczyna bierze czwartą, pomarańczową kulkę i wkłada sobie. Na szczęście dla mego i tak chorego żołądka  - do ust. Inny widok spowodowałby natychmiastowe torsje. Wolałbym spędzić resztę życia oglądając powtórki Sylwestrów z Polsatem, niż zobaczyć dziewuszysko, które... 

I rzuca poślinioną kulkę w sam środek trójkąta. 

- Patrz, nie odrywaj wzroku!  

Tak też robię. Nic. Mija druga, trzecia minuta.  

I wtem - żar. W powietrzu turla się świecący węgielek. Agatce odejmuje mowę, widzę, że chciałaby się rozkrzyczeć, albo rzucić standardowe „o kurwa”, ale nie może wydobyć z siebie głosu.  

Kamyczek na chwilę zawisa, jakby był zaskoczony naszą obecnością, żył i widział.  

Patrzy, na Boga, coś patrzy przez niego. Nie - nim! To tęczówka Heetfielda, jednorodzonego stworzyciela thrash metalu.  

I nagle, równie niespodziewanie, jak się pojawiło, dziwo znika, zostaje wessane przez (czaso-?) przestrzeń, rozpuszcza się w powietrzu niczym tabletka musująca w szklance wody.  

Przez dłuższą chwilę wpatrujemy się urzeczeni, skamieniali, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu, w pustkę po cudzie (fajne określenie, muszę zapisać, przyda się do pierwszego sonetu, jaki zrymuję). 

- Niemożliwe... - zaczyna Agatka. Bardzo odkrywcza myśl, chapeau bas! 

- Dobrze powiedziane.  

- Co to, kurwa, było? 

- Oko. On ciągle patrzy - wskazuję palcem sufit hali. Przez niezliczone dziury do wnętrza wpadają zimne, szare promienie. Słońce - plucha. 

- Rzuć jeszcze jedną. Masz? 

- No pewnie. Parę wzięłam. 

- Czy - wiem, pytałem wiele razy, ale muszę - czy wiesz coś o zaklęciach? Jakichkolwiek? Tarrto, mama, może jakaś, kurde, ciotka, ktokolwiek... Czy mówi się jakieś formułki? 

- A pojęcia nie mam!  

Nasza rozmowa przypomina gadkę dwóch zepsutych cyborgów. Do tego stopnia jesteśmy oszołomieni.  

Dziewczyna wyciąga z torebki kolejną kulkę. 

- Zabierz tamtą. 

- Nie. Zobaczymy, co będzie. Może wizja się wzmocni, albo nałożą się, jedna na drugą. Wyobraź to sobie: interferencja transmisji z innych wymiarów, skutkiem czego powstaje nowy obraz świata, jakiego jeszcze nie było!  

- Coś pieprzysz. Nowy wspaniały świat to niejaki Huxley napisał. Lektura klasy pierwszej LO. 

Agatka ciska kulkę. Znów wgapiamy się w środek trójkąta.  

- I nic. Popsuliśmy. A taki ładny był, amerykański - odzywa się po kwadransie kinderpunkówa.  

- Próbuj jeszcze. 

Druga. Trzecia. Czwarta kulka (aż chciałoby się dodać „dziesiąta, już milion mruga”). 

Zaczyna się ściemniać. Przemarzłem do kości, wieczorny ziąb staje się nie do wytrzymania. Dziewuszydło wychowane było chyba na Sybirze. Mrozoodporny człowiek.  

Gdy już - już, zniechęcony oczekiwaniem zbieram się do wyjścia, z każdej kuli zaczyna wydobywać się dym.  

Poważnie, nie żartuję - cieniuśkie strużynki dymciu. 

- O jaaa... - otwiera buzię Jakutka. 

Zaciągam się. Dym nie jest szczególnie gryzący, ale czuć go... hmm... jakby to najdokładniej opisać... to woń palonego pierza /włosów /płyt gramofonowych, zapach jarającej się instalacji elektrycznej. I do tego - kwiaty. Smród okraszony aromatem maciejki.  

W pierwszym odruchu (głupol!) chcę tłumić rodzący się ogień, albo uciec. Stoimy niemal po pas w śmieciach, co - jakby nie patrzeć - jest średnio bezpieczne. Wybuchnie pożar i skopcimy się w brudach. Czort z kulawym kopytem nie znalazłby naszych szkieletów; pały, jak wspominałem, bardziej zajmuje spisywanie nieprawo idących przez przejście dla pieszych pijaczków, wlepianie mandatów za co tylko się da. Ileż inwencji twórczej mają w wymyślaniu powodów, byleby się tylko przyczepić do zwykłego człowieka! Spiepacze chorego systemu. 

- Stój! - Agata łapie mnie za rękaw.  

- W takiej chwili chcesz se pójść? - warczy. 

No fakt - nie chcę.  

Kila rozgrzanych do białości, śmierdzących kulek zaczyna się łączyć. Przyciągają jedna drugą, jakby były magnesami. Plus do minusa.  

I drżą tak, w kupie. Coraz szybciej.  

- Ty, to zaraz pierdol... - zaczynam przerażony, ale nie kończę myśli, b nie psuć (jakże podniosłej, hi, hi) chwili. Jesteśmy największymi odkrywcami w dziejach, wynaleźliśmy koło, oponę, hydroplan! To my przecież odkopaliśmy kości Homo Florianusa - nieczłekokształtnej małpy myślącej. Nobla nam, po Pulitzerze!  

(pytanie na marginesie: czemu do tej pory nie ustanowiono nagrody dla najlepszej, choć nienapisanej książki, filmu, jakiegokolwiek dzieła? Czemu nikt nie honoruje artystów tworzących sztukę niezaistniałą, będącą dopiero w planach?) 

Nie spostrzegam kiedy, nie więcej, jak w okamgnieniu (choć nie przypominam sobie, bym akurat w tym momencie mrugał), w jednej dziesiątej sekundy, ułamku chwili, kompletnie niezauważalnie, kulki zniknęły.  

Czuła (zdawałoby się!) aparatura pomiarowa, jaką człowiek nosi pod czaszką nie zarejestrowała momentu zmiany obrazu. W niemożliwie krótkim czasie nastąpiło (nie chcę ocierać się o egzaltację, pardon!) Przeistoczenie.  

Patrzę na rozgrzewające się kulki i nagle orientuję się, że widzę znajdującą się w tamtym miejscu ludzką postać.  

Tak po prostu, bez fanfar, zaklęć, żadnego „abrakadabra”. Zwyczajnie, była tam postać. Skulona, jakby ją bolał brzuch (odmiana pozycji embrionalnej). 

Tak sam z siebie przylazł z zaświatów, ukrytego wymiaru, objawił się Człowiek Ażurowy.  

Nie przesłyszeliście się. Humanoidalna tkanina, rzeźba powstała ze splecionych misternie (przez kogo, na Boga?) sznurków. Dzieło niesztuki. Golem (?) o ciele niby rybacka sieć (jakaś aluzja do Nowego Testamentu? Sam nie wiem!). 

Nos, ręce, włosy, usta, nawet gałki oczne - każda część ciała (?) mężczyzny jest pełna dziur. Właściwie to bardziej ich nie ma, niż istnieją, gdyż te właśnie dziury, puste fragmenty dominują w całej postaci. Określają ją.  

Agatka patrzy urzeczona. Otwiera szeroko usta ze zdziwienia i zachwytu.  

- Piękny jest... - szepcze. 

- No. Jak żywy - przypatruję się uważnie (wy)tworowi. 

- Prawie? Przecież patrz- on oddycha.  

- Jezzu... Faktycznie.  

It`s alive! It`s alive - chciałoby się rozedrzeć japę, jak bohaterowie horrorów klasy Z. 

Patrzę mu /temu czemuś w twarz. 

- Czy to ...on? 

- Kto? 

- Twój ta... Florian? 

- Ochujałeś? - obrusza się pstrokatka.  

- Przypatrz się, do diabła! Poznajesz? 

- Nawet tak nie żartuj. 

- Ja go widziałem tylko na zdjęciach, ty - na żywo. Powiedz - to on? 

- Nie. To twoja stara.  

- Przestań! - nie wytrzymuję. W końcu. Podchodzę do dziewczyny i... nic. Miałem zamiar wymierzyć jej siarczysty policzek, ale się opamiętałem. Kobiet - nic a nic, nawet kwiatkiem, nawet takich małych kurewek się nie bije, choć z kobietą z krwi i kości ma taka wywłoczka niewiele wspólnego. 

- No - uderz! Uderz, frajerze! - głos Agatki staje się chrapliwy. Typowa dresiara z niej, choć w opakowaniu punkówy. Czemu zawsze trafiają mi się takie? Czy nie ma już normalnych, miłych lasek? A przecież jej matka sprawia wrażenie zawaliście dobrej, ciepłej kobiety... Coś poszło nie tak, pewnie to wina Florka. Ojczulek miał spaczone geny lumpenproletariusza i spłodził to, co spłodził - heterkę.  

- Daj spokój.  

- Na co czekasz, palancie? Przypierdol! Co, boisz się?  

- Halllo, proszę pana... - tracę zainteresowanie kłótnią z ludzką papugą. Niech se trajkocze, wykolczykowany dziób się nie zamyka.  

- Uważaj, bo ci odpowie. 

- Czło -wie -ku! Wi -ta -my  na pla -ne -cie Zie -mia - sylabizuję robiąc z siebie kompletnego idiotę. 

Postać nie rusza się, słychać tylko, jak dyszy. „Oddech węzła” - może tak nazwę debiutancki wiersz? 

Pstrokatka wybucha śmiechem. 

- Obudzę go. Ma gorączkę. Trzeba schłodzić łeb - rozgląda się po hali. Grzebie przez chwilkę w śmieciach. 

- coś ty... 

Zanim zdążyłem powstrzymać, znalazła idiotka, plastikową butelkę z niedopitą mirindą, czy inną dantą, podeszła do... yyy... zwłok? Fantomu? I chlusnęła nadpsutą zawartością flachy. Oblała całego. Każdy metr sznurka. Każdy supeł. 

- Co robisz? - wrzeszczę przerażony.  

- A jak on radioaktywwny jest? Może promieniuje i zainicjowałaś reakcję... Albo naruszyłaś kontinuum, czasoprzestrzenne (określenie znane z... Lema? Powrotu do przyszłości?) i teraz... 

- O - i widzisz - już nie sapie - chodząca feeria barw dotyka człowieka kawałkiem deski.  

- Niegroźny totalnie. Co się boisz? Ładnie pachnie. 

- Gdzie tam. Chemicznie. Jakby coś się zapaliło w laboratorium. 

- Ładnie. Nie znasz się. Ciekawe, jak smakuje. 

Teraz to ja parskam śmiechem. Chyba nie zamierza...? 

Niestety, sad, but true - jak śpiewał chór w sanktuarium Matki Boskiej Hejtfeldskiej - zrobiła to. Odwiązała, wariatka, jeden ze sznurków i włożyła sobie do ust, jakby to było spaghetti. 

- Mmm... Dobre, spróbuj - wyciągnęła dłoń podając króciuśką niteczkę wysupłaną denatowi (?) spod żeber.  

Fala mdłości z niedoleczonego ciągle żołądka podpływa mi do gardła. Gęsta piana wypełnia usta.  

Kanibalka!! Psychopatka!! Zjadła przybysza z obcej galaktyki, czort wie, kogo, może alter ego własnego ojca, człowieka! Istotę ludzką że na moich oczach. Aż jej się uszy trzęsą. 

Wzdrygam się ze zgrozy i obrzydzenia na sam widok. 

- ...żebra chyba z czekolady... - mamrocze z pełnymi ustami Agatka.  

Zszokowany wdrapuję się na hałdę odpadków. W głowie huczą dzwony ze wszystkich kościołów w kraju. Nawet tych jeszcze niewybudowanych. 

Biegnę w amoku, potykając się o puszki, rozłamane foteleresztki meblościanek, uwalane wapnem cegły.  

Wypadam na świeże powietrze. I wdycham je, najłapczywiej, jak się da. Haust za haustem, inhaluję mróz. Patrzę w niebo. Deszcz pada mi do ust. Piję chmury.  

Albo fiksuję, już dawno sfiksowałem, albo podano mi narkotyk, może ten nowy, o którym teraz tyle się mówi. Substancję zmieniającą ludzi w przerażające, albo przerażone zombie. Jak ona się... flakka. E, bzdura. Kto by...?  

Opieram się o kierownicę roweru. Czy i ja mam w sobie... sznur? Chyba każdy ma, posiadanie tej części ciała jest... samobójcza lina... ludzie noszą ze sobą... wisielcy in spe... - bredzi mi się jakoś tak okołopoetycko. 

Może zdziwicie się (mnie już nic nie jest w stanie zaskoczyć), ale... jest! Namacałem. Twardą, grubą linę. Jej koniec wisi tuż pod sercem. Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć?  

Będę ażurowy? Co zaszkodzi spróbo...  

Pociągam z całej siły. Ani drgnie. Zagryzam zęby, zgrzytam nimi. Kruszą się. Jeszcze raz! 

I nagle czuję, jak moje ciało staje się pełne luk. Pojawiają się stawy rzekome, kolana wyginają się na wszystkie świata strony.  

Obojczyki, żyły, tętnice - to przecież nitki. Ciągnę mocniej.  

Wiecie - samorozwiązanie - to termin nie zawsze odnoszący się do partii. ugrupowań, stowarzyszeń. Pojedynczy człowiek, o ile zda sobie sprawę z umiejscowienia Początku, uświadomi sobie własną „skomplikowaną prostotę” - też może się samorozwiązać. I nie potrzebuje do tego rytuałów, zaklęć, kulek, trójkątów, ani kwadratów. Trzeba jedynie wziąć w dłoń koniec liny. Zawziąć się. I wszystko będzie jasne, czyste, klarowne. Rozsupła się świat. 

Będzie można uprząść nowy, może lepszy. Albo skończyć jako bezład.  

 

*** 

Kupa czarnych lin leży obok roweru górskiego. Pada deszcz. Paskudny, księżycowy krajobraz byłych Zakładów Poliuretanowych, gdzieś na wschodzie Polski. 

Szemrane miasteczko, w którym złomiarze są tak bezczelni, że w biały dzień wykopują rury na terenie upadłego przedsiębiorstwa. Panuje milczące przyzwolenie w myśl zasady: „co większe jak wesz - do kieszeni bierz”. 

Bezpański, ślepy na jedno oko pies podchodzi do plątaniny sznurów. Obwąchuje badawczo. Czuć spalenizną.  

Zwierzę podnosi tylną łapę. Znaczy własnym zapachem.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×