Przejdź do komentarzyRozdział 7 Moc
Tekst 7 z 17 ze zbioru: Tom1 - Przebudzenie mocy
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2024-02-01
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń85

Promienie słońca przyjemnie pieściły skórę. Rozalia przymrużyła oczy, delektując się tą chwilą. Przepełniała ją radość, jakiej nigdy wcześniej nie czuła. Nie umiała sobie odpowiedzieć, skąd się ona wzięła, ale czy to istotne, skoro to było takie przyjemne? Otwarła oczy i przeglądnęła się w dużym stojącym naprzeciwko niej lustrze. Pojawiło się znikąd, dziwne, ale to również było nieważne. Ubrała się w piękną, długą suknię z błękitnej satyny, która sunęła po podłodze, gdy bez powodu zaczęła kręcić się w kółko. Jej głośny, przepełniony radością śmiech wypełnił pokój.

– Rózia, kochanie, chodź do nas!

Tajemniczy głos kobiety przywołał jeszcze szerszy uśmiech na jej twarzy. Nigdy wcześniej go nie słyszała, ale dobrze wiedziała, kto ją tak czule woła. Zatrzymała się gwałtownie i popatrzyła w lustro. Błękitna wstążka ozdabiająca jej długie, czarne włosy, przekrzywiła się. Poprawiła ją i zadowolona ze swojego wyglądu, obiema rękami chwyciła za krawędź sukni, podniosła ją lekko do góry i szybko ruszyła do drzwi.

Płaskie pantofelki nie wydały żadnego dźwięku, przeszła przez próg i od razu znalazła się w ogrodzie. Dziwne, pomyślała i zmarszczyła czoło. Kobieta i mężczyzna podbiegli do niej. Nigdy wcześniej ich nie widziała, ale coś jej podpowiadało, że byli to jej rodzice. Mocno przywarła do nich i zapomniała, co ją tak przed chwilą zaskoczyło, przestało mieć to znaczenie. Orzechowe oczy zaszły jej łzami, tak wiele razy marzyła o tej chwili. Wzięła głęboki wdech, poczuła przyjemną woń kwiatów, których nie potrafiła nazwać. Ostrożnie odsunęła się od rodziców, chciała zobaczyć ich twarze. Widziała ich, jak przez mgłę, więc zaczęła przecierać dłońmi mokre od łez oczy.

– Zobacz, kto nas odwiedził – oznajmiła jej matka.

Ciekawa Rozalia popatrzyła przez ramię ojca. Łzy zrobiły miejsce uśmiechowi, a serce zabiło jej mocniej. Tajemniczy gość stał do niej tyłem, więc nie widziała jego twarzy, ale znowu wiedziała, kto to jest. Tak jak wiedziała, że to jej rodzice. Skąd? Dzięki tajemniczemu głosowi szepczącemu do niej w głowie.

Podbiegła do gościa. Długa suknia plątała się jej pod stopami, przez co o mały włos nie upadła. Przywarła do pleców mężczyzny, a jej ręce powędrowały wzdłuż mięśni jego brzucha. Jego ciało było dziwnie zimne, Rozalia miała wrażenie, że zanurza się w lodowatej wodzie.

Lenard otworzył oczy. Pamiętał, że przymknął je tylko na chwilę, w końcu musiało dopaść go zmęczenie. Otaczał go półmrok, więc zdrzemnął się raptem parę minut. Zaspany przetarł oczy i przeciągając się, usiadł prosto. To, co zobaczył nad brzegiem, sprawiło, że natychmiast oprzytomniał. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do zmierzającej wprost do Rzeki Snów Rozalii. Lenard zagrodził jej drogę i mocno złapał za ramiona, ale ona jakby tego nie czuła, chciała iść dalej, nie zważając na opór temu towarzyszący.

– Rozalio, proszę, obudź się. Otwórz oczy. Rozalio, proszę, wróć do mnie. – Drżącym głosem Lenard błagalnie mówił do niej.

Zaczął nią potrząsać. Najpierw delikatnie, ale gdy nie przyniosło to oczekiwanego efektu, zdesperowany robił to z coraz większą siłą. Syknął z bólu. Dłonie go piekły, jakby włożył je między żarzące się kamienie. Była to sprawka walczącej z nim za pomocą swojej magii Rozalii.

– Rób co chcesz i tak cię nie puszczę. – W głosie Lenarda słychać było niepewność. Dobrze pamiętał, co Rozalia wyrabiała ze swoją magią w czasie treningów w Krainie Mgły. Dlatego miał świadomość, że jeśli potraktuję go ona większą siłą swojej mocy, to jej nie utrzyma. – Rzeka to nie jest miejsce dla ciebie, jesteś nam potrzebna tutaj. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, rodziną, na którą zasługujesz.

Lenard zamilkł. Ręce go strasznie bolały, dochodził już do granicy wytrzymałości. Gorączkowo myślał, co jeszcze może dla niej zrobić, przecież nie mógł się tak po prostu poddać.

– Lenard. – Rozalia szepnęła tak cicho, że chłopak nie miał pewności, czy mu się nie zdawało. Ale jeśli to ona powiedziała, to jeszcze nie wszystko stracone. Chłopak przyczepił się tej myśli.

– Rozalio, tak to ja. Choć do mnie. Czekam tu na ciebie – wyszeptał jej do ucha.

Ostatkiem sił Lenard trzymał czarodziejkę za ramiona. Postanowił zaryzykować i szybko przeniósł dłonie na jej twarz. Delikatnie głaszcząc jej policzki, nadal do niej mówił. Po chwili poczuł na dłoniach błogi chłód. Przyniósł mu on ulgę w bólu. Rozalia miała zimne policzki, zmarzła albo przestała go w końcu atakować. Nie wiedział, jak daleko zapuściła się w świat marzeń, dlatego postanowił dać jej trochę czasu na powrót, oczywiście jeśli jeszcze miała taką możliwość. Gwałtownie otworzyła oczy. Lenard odetchnął z ulgą, widząc, że są koloru orzechowego. Czarodziejka wzięła głęboki wdech, w ustach poczuła słony smak łez, nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze.

– Już spokojnie mała, jesteś bezpieczna – wyszeptał Lenard, nadal delikatnie głaszcząc ją po policzkach.

Lenard powoli przybliżył swoją twarz do twarzy czarodziejki, byli tak blisko siebie, że stykali się nosami. Widział każdą łzę wypływającą z jej błyszczących oczu i znikającą w jego dłoniach. Rozalia oddychała nierówno, z bezsilności wyrwała twarz z jego rąk i wtuliła się w niego. Pod cienkim materiałem wyczuła jego napięte mięśnie. Pełen niepokoju o jej życie, nie doszedł jeszcze do siebie. Było bardzo ciepło, jednak Rozalia drżała, jakby dopiero co wyszła z lodowatej wody. Chwile tak stali, przytuleni do siebie.

Gdy wróciła do równowagi, odsunęła się od przyjaciela. Spuściła głowę, nie umiała spojrzeć Lenardowi w oczy. Co z niej była za wybawicielka, skoro dała się omamić rzece. Przecież to ona miała ratować ludzi. Było jej zwyczajnie wstyd.

– Przepraszam! Cholerna Rzeka Snów. W czasie drogi szeptała do mnie, ale kiedy tylko wysiadłam z łodzi, głosy ucichły. Wydawało mi się, że to już koniec. Przepraszam, myślałam, że jestem silniejsza. – Zachrypnięta Rozalia mówiła bardzo szybko, z trudem powstrzymywała kolejną falę łez.

– Rzeka Snów potrafi zwodzić, mogła to zrobić z każdym nas. Rozalio, jesteś bardzo silna, w końcu udało ci się wrócić. – Czarodziejka uniosła lekko głowę i z wdzięcznością popatrzyła na swojego wybawcę. – Musisz pamiętać, że siła jest w jedności, a ty nie jesteś już sama, masz nas. Możesz nam zaufać. Nie pytam, co widziałaś, ale zasłużyłaś na to i z pewnością kiedyś spełnią się twoje marzenia.

– Dziękuje. Prawda jest taka, że bez ciebie nie dałabym rady wrócić, to twój głos wskazał mi drogę powrotną. Wiesz, usłyszałam cię i pomyślałam, że chcę być tam, gdzie ty i wtedy wszystko tak po prostu znikło – wyznała Rozalia.

Czasami głos kogoś bliskiego, potrafi zawrócić znad krawędzi przepaści, Lenard przypomniał sobie swoje wcześniejsze słowa i tylko kiwnął głową. Wziął Rozalię za rękę i poprowadził ją do peleryny. Wyjątkowo szła posłusznie. Musiała odpocząć, bo prawdziwe wyzwania dopiero były przednimi. Popatrzył na towarzyszy, którzy smacznie spali, nieświadomi dramatu, jaki mógł się wydarzyć. Lenard uśmiechnął się, widząc małą Mirę zajmującą najwięcej miejsca. Z rozchylonymi ustami i rękami zagoniła chłopaków na krawędź peleryny, gdzie skuleni spali. Nawet teraz rządziła, pomyślał rozbawiony. Położył się pierwszy. Rozalia przystanęła, dlatego widząc jej wahanie, wyszeptał:

– Nie bój się, zostanę z tobą dopóki nie zaśniesz, później wrócę do siebie. Nikt nic nie zauważy, zostanie to między nami.

Rozalia westchnęła. Nie chciała zostać sama. Przygryzła dolną wargę i nieco zawstydzona położyła się obok przyjaciela. Zawahała się, ale ostatecznie położyła głowę na jego ramieniu. Lenard przyciągnął ją do piersi, głowę ułożył przy jej czole, wiedział, że potrzebuje teraz bliskości. Rozalia poczuła, że jest przy nim bezpieczna. Zmęczona zamknęła oczy. Ciepło bijące z jego ciała rozgrzało ją, więc szybko zasnęła. Lenard odczekał chwilę i tak jak obiecał, wrócił do siebie. Tym razem nie pozwolił sobie na sen, czuwał, nie spuszczając wzroku z czarodziejki.

Czerwone słońce pustyni pojawiło się na horyzoncie. Lenard od razu wstał i podniósł pelerynę. Trawa jak na zawołanie wyprostowała się, tworząc kolorowy dywan. W świetle dziennym mogła jeszcze lepiej zaprezentować swoje wdzięki. Rozwiana przez ciepły wietrzyk, przyjaźnie mieniła się różnymi barwami. Lenard złożył pelerynę. Pomału zbierał swoje rzeczy i pakował je do torby, bo chciał być gotowy do drogi.

– Dzień dobry przystojniaku.

Lenard odwrócił się do jak zawsze uśmiechniętej Miry. Wyglądała jak mała dziewczynka próbująca wygrzebać się z ramion dwóch dużo większych od siebie braci.

– Dzień dobry – odpowiedział radośnie i puścił jej oczko.

– Mira, jak ty się wiercisz. Nabiłaś mi mnóstwo siniaków – jęknął Sebastian i przeciągnął się, głośno przy tym ziewając.

– Nie zwalaj na mnie. Licho wie, co z Danielem wyprawialiście w nocy – zachichotała księżniczka.

Śmiejąc się Sebastian, pieszczotliwie rozczochrał jej złote włosy. Natomiast brat dziewczyny, który właśnie podniósł się z trawy, przemilczał tę, jak uważał, bezczelną uwagę. Opanowany zaczął pakować ich rzeczy. Wschód słońca oznaczał, że już czas wyruszyć w dalszą drogę. Rozalia z zamkniętymi oczami przysłuchiwała się rozmowie. Już dłużej nie mogła, choć bardzo chciała jeszcze udawać, że śpi. W końcu rozciągnęła się i pomału wstała.

– Dzień dobry – rzuciła wymijająco i unikając szczególnie jednego spojrzenia, starannie spakowała pelerynę do torby.

– Dobrze spałaś – zaśmiała się Mira i pokazała palcem na włosy Rozalii.

Z misternie zaplecionego warkocza, nie zostało prawie nic. Czarodziejka bezskutecznie próbowała rozplątać włosy palcami.

Księżniczka pogrzebała w swojej torbie i wyciągnęła z niej kanapki, które dzięki pomocy Stefy udało się jej wynieść z pałacu. Rozdała je przyjaciołom. Sebastian i Daniel z uniesionymi brwiami popatrzyli na prowiant Miry, a następnie wymownie na siebie. Tak coś czuli, że ktoś jej pomagał w ucieczce, bo takich kanapek, to Miriam zrobić nie umiała. Kuchnię i bibliotekę omijała szerokim łukiem.

Na końcu podeszła do Rozalii. Wcisnęła jej do ręki jedzenie, a sama stanęła za jej plecami. Bez słowa pociągnęła ją za włosy. Czarodziejka, zajadając się kanapką posłusznie kucnęła. Miriam przy użyciu złotego, małego grzebyka, który jako niezbędna rzecz musiał znaleźć się w jej podróżnej torbie, bez trudu rozczesała kołtuny we włosach. Potem z dwóch stron, zaplotła małe warkocze i połączyła je z tyłu głowy, taką samą złotą spinką, jaka zdobiła jej włosy.

– Wyglądasz pięknie! Masz takie ładne włosy, dlaczego je ukrywasz? Jesteśmy wojowniczkami, ale też kobietami, musisz o tym pamiętać! – oznajmiła z ogromną dumą Mira, grożąc przy tym przyjaciółce palcem.

Rozalia się zaśmiała. Towarzyszące jej od nocnych wydarzeń napięcie dzięki promiennej Miriam w końcu ustąpiło. Nigdy nie miała przyjaciółki, ale warto było czekać, bo teraz, gdy już ją znalazła, to trafiła na najlepszą. Trzymający się do tej pory na uboczu Lenard pod pretekstem przyglądnięcia się nowej fryzurze, podszedł do dziewczyn.

– Jesteście najlepszymi i najpiękniejszymi wojowniczkami – stwierdził Lenard i puścił oczko Rozalii, a jej blade policzki zapłonęły.

– Powiedz nam coś, czego nie wiemy – zaśmiała się Miriam, przeczesując grzebykiem swoje włosy.

Nagle ziemia zadrżała. Wojownicy spoważnieli.

– Wstrząsy są coraz mocniejsze, już niebawem czarnoksiężnik wyjdzie. Szkoda, że nie da się go teraz zatrzymać, tylko trzeba poczekać, aż wypełznie – rzekł Daniel.

Przyjaciele smętnie pokiwali głowami, w pełni zgadzając się z nim.

– Jest już jasno, więc możemy spróbować przejść przez tereny należące do potworów Errare – oznajmiła Rozalia i zwróciła się do Lenarda. – Tobie, to już się nieraz udało. Przeprowadzisz nas?

Po wieczornych przeżyciach dużo myślała, a końcowy wniosek mógł być tylko jeden: Lenard w pełni udowodnił, że można mu zaufać. Gdyby chciał nie dopuścić do unicestwienia Anastola, to mógł pozwolić jej skoczyć do Rzeki Snów i problem sam by się rozwiązał. Oczywiście wiedziała, że Lenard coś ukrywa, ale może z czasem otworzy się przed nią, to znaczy przed nimi wszystkim.

Natomiast Lenarda, w ogóle nie zaskoczyło, że Rozalia poprosiła go o pomoc. Co prawda w nocy najadł się przez nią dużo strachu, ale warto było, bo w końcu udało się mu zdobyć jej zaufanie, a mur, który zbudowała wokół siebie przez te wszystkie lata, pomału zaczął się kruszyć. Jest jeszcze szansa, że czarodziejka wyjdzie na ludzi, pomyślał, uśmiechając się w sobie.

– Spróbuję, ale nic nie obiecuję. W razie czego musicie być gotowi na walkę – odpowiedział Lenard.

– Walczyłeś kiedyś z nimi? To prawda, że potrafią namieszać w głowie? – zapytał Sebastian.

Daniel przekręcił oczami. Znowu to samo, pomyślał poirytowany.

– Nie i, mam nadzieję, że ominie mnie ta przyjemność, bo to nie będzie równa walka. – Lenard z przyzwyczajenia rozczochrał włosy. – Przechodziłem tędy sam lub tylko z jednym kompanem. Mam w lesie parę dobrych kryjówek, ale w piątkę będzie nam o wiele trudniej ukryć się przed potworami. Pewnie wiecie, bo to jest w książkach, że nazwa Errare znaczy błądzić, więc jeśli nas zwęszą, to spróbują zmylić nam drogę. A jeśli im się uda, to do śmierci będziemy błądzić po tych ponurych lasach. Na co ja osobiście nie mam ochoty, dlatego musimy iść szybko i bardzo cicho. Oby nam się udało opuścić tereny Errare przed zachodem słońca, bo nawet za dnia jest tam dość ciemno, a noc dodatkowo utrudniłaby przeprawę. – Lenard bardzo poważnym tonem, rzeczowo przekazał im całą wiedzę, jaką posiadał na temat owych potworów.

Wojownicy uważnie słuchali Lenarda, próbując zapamiętać każde słowo będące na wagę życia ich i mieszkańców czterech Magicznych Krain. Kiedy skończył mówić, wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Byli gotowi do drogi.

Lenard jako pierwszy wkroczył do lasu, za nim gęsiego wędrowały Mira i Rozalia. Ostatni szedł Daniel, który zgłosił się na ochotnika, aby pilnować tyłów.

Mimo bezchmurnego nieba, które po przebudzeniu mogli podziwiać, gdy tylko weszli do lasu, zapanował półmrok. Rozalię dziwiła tak uboga ilość światła przebijająca się przez krzywe, dość niskie drzewa, bo praktycznie nie rosły na nich liście. A nawet jeśli gdzieś się pojawiły, to wyglądały na podziurawione i postrzępione. Domyślała się, że tak działała magia potworów Errare. Zatrzymywała ona promienie słońca, nie dopuszczając ich w głąb lasu.

Rozalia była wściekła. Tyle lat przygotowań do wyprawy, a teraz czuła, że guzik ją nauczono. Na wręczonej jej przed wyjazdem z Krainy Mgły mapie, poza nazwami magicznych istot, jakie zamieszkiwały okolice góry, nic więcej nie było. A w tak chętnie studiowanych przez nią książkach niewiele ponadto.

Skoro wyprawa była priorytetem, to dlaczego nie przyłożono się do zebrania informacji? Rozumiała, że nieliczni zapuszczali się tutaj, ale patrzyła teraz na Lenarda, który jednak to robił, więc inni też mogli – a więc coś tu nie grało. Jeszcze nie potrafiła złożyć tej układanki w całość, ale miała przeczucie, że odpowiedzi na te i inne dręczące ją pytania znajdzie na szczycie Wulkanu. Tym bardziej doceniła swoich sprzymierzeńców, a raczej już przyjaciół. Z nimi miała większe szanse, aby tam w ogóle dotrzeć. Szczególnie pomocny był Lenard. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z jego planem, to przed zachodem słońca powinni bezpiecznie dojść do terenów Motyli.

Wróżki nie powinny być aż tak niebezpieczne, jak potwory Errare. Podczas ostatniego starcia z Anastolem to między innymi one pomogły go uwięzić. Z drugiej strony posiadały najwięcej magicznej mocy, a nie mieli pewności, czy i tym razem wykorzystają ją, aby pomóc ludziom, czy może poprą czarnoksiężnika. Wtedy będziemy w tarapatach, poważnych tarapatach, pomyślała Rozalia.

Czas ich ponaglał. Maszerowali tak szybko, jak tylko pozwalały im na to napotkane przeszkody. A znajdowało się ich tu całkiem sporo. Z ubitej, suchej ziemi wystawało mnóstwo dużych, poplątanych korzeni i aby je ominąć, wojownicy zmuszeni byli przeskakiwać albo przeciskać się między nimi. Żeby nie mieli zbyt łatwo, dodatkowo musieli być czujni, aby wzorem Sebastiana nie zahaczyć o – jak się okazało – sztywne i bardzo twarde gałęzie dyndające nisko nad ich głowami.

Chłopak zaklął pod nosem, pocierając obolałe czoło, gdy nie zdążył w porę się schylić. Rozbawił tym Mirę, która z kocim wdziękiem omijała przeszkody. Była najmniejsza z nich wszystkich, co w krzywym lesie okazało się być dużą zaletą. Lenard odwrócił się do niej i przyłożył palec do ust, uciszając ją. Uśmiechnął się, widząc jej uradowaną buzie. Ta dziewczyna jest niesamowita, nawet w tak ponurym miejscu potrafi zachować pogodę ducha, pomyślał. Zamyślony w ostatniej chwili schylił się, cudem unikając losu Sebastiana. Mira posłusznie zamilkła i pomyślała o tym samym. Od przekroczenia Rzeki Snów, czuła, że jest w odpowiednim miejscu. Dodawało jej to energii i napełniało jeszcze większym szczęściem. Ucieczka z pałacu była najlepszym pomysłem, na jaki jak na razie wpadłam, dumna z siebie stwierdziła w myślach.

Po wielu godzinach wędrówki dłonie mieli obolałe i poranione przez ostre wybrzuszenia, które – jak się okazało – zamiast liści zdobiły suche gałęzie i korzenie w lesie potworów. W głuchej ciszy słyszeli tylko swoje nierówne z wysiłku oddechy, jednak o odpoczynku mogli jedynie pomarzyć. Znajdowali się już niedaleko celu, ale czas bezlitośnie kurczył się, o czym sygnalizowała im coraz gorsza widoczność w już i tak bardzo ciemnym lesie. Wojownicy równo się zatrzymali. Do tej pory w nozdrzach czuli tylko wszechobecny zapach suchego drewna, teraz zastąpił go smród zepsutego mięsa. Nie zwiastowało to niczego dobrego.

– Cholera, zwęszyli nas – wyszeptał Sebastian, marszcząc nos.

– Co gorsza, otoczyli nas. Nie mamy, gdzie uciec, a zapewne z dobroci serca nas nie przepuszczą. Musimy stawić im czoło – oznajmił stanowczym głosem Lenard.

Towarzysze Lenarda znieruchomieli. Nie ze strachu, jakby na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, lecz z ciekawości. Wytężyli wzrok, aby w ciemności dostrzec to, co się tam kryło.

Po chwili ukazało się im około tuzina dziwnych postaci. Nie wyglądały na przerażające potwory, jak sugerowała ich nazwa. No chyba że pod uwagę wziąć ich szkaradne oblicze, to owszem tego można się było wystraszyć. Potwory Errare miały zaledwie pół metra wysokości, swoje grube ciało dźwigały na krótkich nóżkach z trzema pulchnymi palcami. Z boku ich tułowia wychodziły dwie pary cudacznie sterczących rąk. Oprócz nieproporcjonalnie dużej, w porównaniu do reszty ciała, pomarszczonej głowy w całości były owłosione. Magiczne istoty patrzyły na nieproszonych gości wyłupiastymi oczami, ostrząc sobie na nich zęby, które również były duże i z pewnością twarde, zważywszy, że żywiły się tym, co miały pod ręką, czyli otaczającymi ich drzewami.

Gdyby mieli walczyć z tą żałosną imitacją potwora na miecze, to rozprawiliby się z nimi błyskawicznie, ale istniała jeszcze ich moc. Jak duża? I czy Rozalia da radę im wszystkim? Tego nie wiedzieli, ale i tak żaden z wojowników nie zamierzał tchórzyć – wręcz przeciwnie, byli podnieceni, bo po monotonnej drodze w końcu coś zaczęło się dziać.

Lenard zerknął na przyjaciół i westchnął. W tym momencie przypominali mu zgraje dzieciaków, które dopiero co wypuszczone przez rodziców z gniazda rwały się do nowej zabawy. Gdy to pomyślał, stwierdził, że tak pokrótce z nimi było. Jako tymczasowy przywódca już miał dać sygnał do ataku, ale ktoś go ubiegł:

– Atak! – krzyknęła niecierpliwie Mira, nieudolnie udając męski głos. Szybko wyciągnęła miecz z pochwy, tak długo czekała na swoją pierwszą walkę, że dłużej już nie zamierzała.

Daniel przekręcił oczami. Od razu rozpoznał głos siostry, która musiała złamać zasady, bo inaczej nie byłaby sobą. Słysząc wezwanie przyjaciółki, Lenard tylko się uśmiechnął. Jak gdyby to ona dowodziła, na jej rozkaz posłusznie wyciągnął broń, reszta poszła za jego przykładem.

Wojownicy puścili się biegiem, w kierunku rozproszonych potworów Errare. Te nawet nie drgnęły, tylko nadal stały w tej samej pozycji, z oczami wlepionymi w nieproszonych gości. Im bardziej zbliżali się do mieszkańców lasu, tym wyraźniej słyszeli wydawany przez nich dźwięk przypominający klekot. Rozalia podejrzewała, że w ten sposób potwory Errare porozumiewały się między sobą, albo co byłoby gorsze dla nich, czarowały.

Dotarli do najbliższych magicznych istot i ostrymi mieczami, bez większego trudu, odcięli im głowy. Rozrzedzone flaki wypływające z ich przepołowionych ciał, spowodowały jeszcze większy odór. Rozalie zaczęły szczypać oczy. Ocierając łzy, zerknęła w bok, gdzie Mira, nie zważając na nic, zamachnęła się na następnego Errare i z uśmiechem unicestwiła go. Dziewczyna była w swoim żywiole. Rozalia czuła dumę, bo jej przyjaciółka była naprawdę świetną wojowniczką. Potwory nie broniły się, co nieco ją zdziwiło. Czyżby były aż tak głupie? Przecież miały zęby i pazury, którymi z pewnością mogły zrobić krzywdę. Na rozwiązanie tej zagadki nie musiała długo czekać, jak się okazało, Errare nie walczyły wręcz. Owszem parę z nich zabili, co zajęło im nieco czasu, obdarowując nim pozostałe potwory. Potrzebowały go, by rzucić czar na swoich wrogów.

Rozalie otuliła czarna ciemność. Pełna niepokoju zaczęła kręcić się w kółko, starając się dostrzec jakikolwiek kształt. Spanikowana głośno oddychała. Taka niemoc była najgorsza, chciała walczyć, tylko z czym? Tu nic nie było. Z każdej strony docierało do niej nerwowe wołanie, swoje imię też słyszała. Powtarzane było tak wiele razy, że dudniło jej w głowie niczym echo. Rozalia poznawała głosy. Należały one do jej przyjaciół, niepokoili się o nią. Było to bardzo miłe, bo pierwszy raz ktoś się o nią martwił. Racjonalnie stwierdziła, że ich musiał spotkać taki sam los. Tym samym wiedziała, że na ratunek nie ma co liczyć. Burzliwie zastanawiała się, co tu dalej robić.

Po tym koszmarnym incydencie, bo tak Rozalia w myślach nazywała wspomnienie związane z wizją wywołaną przez Rzekę Snów, obiecała sobie, że nigdy więcej nie pozwoli, aby ktoś przejął kontrolę nad jej życiem. Wzięła się w garść. Przymknęła oczy i zrobiła parę głębokich wdechów, musiała się trochę uspokoić, aby przywołać, a później zapanować nad swoją magią. Gorące powietrze pojawiło się znikąd i uderzyło w nią. Poczuła mrowienie na całym ciele. Rozchyliła lekko powieki, zdziwiło ją czerwone światło, które równie nagle się pojawiło. Otwarła szeroko oczy i zszokowana rozglądała się, to ona czarowała. Nigdy wcześniej nie potrafiła zrobić tak ze swoją mocą, ale najwidoczniej mogła tak zrobić, tylko do dziś nie zdawała sobie z tego sprawy. Podbudowana, skupiła się na wytwarzanej przez siebie energii, która w postaci czerwonej mgły wychodziła z jej ciała. Z każdą chwilą stawała się coraz większa i większa. Moc rozchodziła się na wszystkie strony, przepędzając ciemność i tym samym kolejno odsłaniając sylwetki jej towarzyszy. Z wielkimi oczami patrzyli oni na nią. Uśmiechnęła się do nich. Próbowała krzyknąć, aby się nie bali, bo nie zamierza ich skrzywdzić, lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. To nic, pomyślała. Później przyjdzie czas, aby im wszystko wytłumaczyć. Teraz musiała się skupić na utrzymaniu mocy.

Czarodziejka ponownie zamknęła oczy i siłą woli wycelowała całą swoją magię w potwory Errare. Fala czaru musiała być gorąca jak lawa, gdyż po kontakcie z mieszkańcami lasu ci się roztopili. Z chwilą ich zniknięcia wojownicy w magiczny sposób znaleźli się z powrotem w miejscu, w którym byli przed ingerencją potworów Errare. Rozalia upadła na kolana. Lenard od razu podbiegł do niej.

– Wszystko w porządku? – zapytał z troską, kucając obok niej. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i mocno przytulić, ale za nim przybiegli pozostali, otaczając ich. Wiedział, jak ważne dla Rozalii są pozory.

– Tak, straciłam tylko trochę energii. Pozwólcie, że chwilę odpocznę – odpowiedziała cicho i zachichotała, opierając się o jego ramię. – Ale to było wspaniałe!

Lenard zaśmiał się po tych słowach i odetchnął z ulgą, widząc, że faktycznie nic poważnego jej nie było. Jedną ręką lekko po przyjacielsku objął ją, natomiast drugą wygrzebał ze swojej torby suszone owoce i podał je Rozalii. Łapczywie zaczęła jeść, pomału odzyskując siły.

– Wspaniałe, to mało powiedziane, to było obłędne! Tak myśleliśmy, że masz dużą moc. Dlaczego nie wspomniałaś, że tak potrafisz? – zapytała podekscytowana Mira.

– Bo właściwie, to nie wiedziałam, że tak potrafię. Owszem mam moc i to dość dużą. Nauczono mnie, jak mam się nią posługiwać i teraz chciałam nas uwolnić z jej pomocą. Jednak nigdy wcześniej, moja magia nie była tak bardzo rozłożysta, raczej wyglądała jak takie długie nici, które wychodziły z moich dłoni. I była koloru białej mgły, a nie czerwonej. Wydaje mi się, że to magiczna góra wyzwala we mnie tą nieodkrytą jeszcze magię, bo co innego mogłoby to być?

Lenard milczał. Patrząc w ziemię, uważnie słuchał Rozalii. Jego kamienna twarz nie zdradzała, co myśli o tej hipotezie.

– Wszystko cudnie, ale nie mogłaś nieco szybciej usmażyć tych szkaradnych potworów? Myślałem, że zwariuje. Jak głupi wymachiwałem tym mieczem – pożalił się Sebastian, rozmasowując obolałe ramię.

– Nie musisz dziękować za uratowanie twojego marnego życia – odgryzła się Rozalia, żartując.

– Wdzięczny jestem i to nawet bardzo! Po tym, co widziałem, cieszę się, że jestem po twojej stronie. Już myślałem, że chcesz się nas pozbyć i nas też usmażysz. Nawet zaczynam wierzyć, że masz jakieś szanse z Anastolem. Chętnie zobaczę wasze starcie – wyznał z entuzjazmem Sebastian.

– A wcześniej nie wierzyłeś? Też mi przyjaciel – odparła Rozalia, udając oburzoną.

– Przyjaciel. Fiu, fiu, no to zapunktowałem u wiedźmy – zarechotał Sebastian.

– Nie! – zaprotestowała cicho Mira. – Wiedźma kojarzy się mi ze starą, wredną babą, lepiej brzmi czarownica, ładna czarownica – dodała, żywiołowo wymachując rękami.

Sebastian oraz Lenard zaśmiali się i posłusznie pokiwali głowami.

– Odpoczęłaś? Dasz radę iść dalej? – wypalił spięty Daniel. Dotąd nie włączył się do rozmowy, tylko kręcił głową, czujnie obserwując teren. Nie chciał wyjść na niewdzięcznika, w końcu Rozalia uratowała im skórę, a po użyciu tak silnej magii miała prawo być zmęczona, dlatego szybko dodał: – Bo wiecie, potworów Errare może być tu więcej i…

Towarzysze spojrzeli na niego. Zawstydzony Daniel poczerwieniał i urwał zdanie, jakby powiedział coś bardzo złego.

– Tak masz rację – zgodził się z nim Lenard i od razu wstał. Strach o Rozalie tak go zaabsorbował, że na chwile zapomniał, gdzie się znajdowali. Natomiast Daniel odetchnął z ulgą. Nie chciał, żeby przyjaciele pomyśleli, że nie obchodziło go samopoczucie czarodziejki. – Może Rozalia wystraszyła resztę potworów Errare, ale lepiej nie ryzykować, gdyby jednak postanowiły się z nami przywitać.

– Macie rację, już mi dużo lepiej. Zabierajmy się stąd – oświadczyła Rozalia.

Lenard podał jej rękę, chętnie skorzystała z jego pomocy. Gdy chwyciła jego dłoń, chłopak tak mocno pociągnął ją do góry, że się zderzyli. Poczuła jego napięte mięśnie. Na jej policzkach jak na zawołanie pojawiły się rumieńce. Lenard uśmiechnął się pod nosem, widząc jej skrępowanie. Upewniwszy się, że wszystko z nią dobrze, delikatnie puścił jej dłoń i się odsunął. Dał jej trochę przestrzeni, zasłużyła na chwilkę spokoju, w końcu uratowała im życie. Rozalia była mu za to wdzięczna, bo nie chciała, żeby pozostali widzieli jak na niego reaguje. Wstydziła się.

Chłopaki zamienili się miejscami. Tym razem to Daniel ruszył pierwszy, a Lenard pilnował tyłów. Dalsza droga przez las nie sprawiła już im tyle trudności, co na początku. To również zawdzięczali Rozalii. Oprócz zabicia potworów Errare zniszczyła ona parę drzew z ich pokręconymi korzeniami, robiąc im nieco miejsca. Z każdym krokiem niesamowity zapach kwiatów stawał się coraz intensywniejszy. Napawało to wojowników optymizmem. Jeszcze tylko kawałek i w końcu wyjdą z tego ponurego lasu.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×