Przejdź do komentarzyŚwinia
Tekst 23 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2013-11-12
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3132


ŚWINIA

W Warszawie przez dwa dni lało. Nawet nie warto było chodzić po mieście. Zajrzałam do galerii Złote Tarasy, na dole tejże galerii zjadłam obiad, wypiłam kawę, później załatwiłam sprawy w banku i wróciłam do hotelu. Za dwa dni odlatywałam w cieplejsze rejony Europy.

Liczyłam na to, że Lele nie przyplącze się za mną ani też nie wyśle moim śladem swojego emisariusza. Świat ostatnimi czasy bardzo się skurczył – wystarczy kupić bilet i wsiąść w samolot.

W ubiegłym roku Lele przydybała mnie w Hiszpanii. Nie miałam pewności czy oczy mnie nie mylą, bo zeszłam czym prędzej z drogi osobie, która była do niej podobna. Ten zabieg nie wiele pomógł – już wieczorem spotkałam jej sąsiadkę. Nie wiem jakie były układy między Lele a tą panią i czy w ogóle były? Znałam ją z widzenia. Miała stragan z warzywami w pobliżu mojego domu, mieszkała natomiast gdzieś w sąsiedztwie Lele. Często widywałam ją, kiedy jeszcze zaglądałam w tamte okolice. Kilka lat temu stragan zniknął a jego właścicielkę spotkałam w Maladze.

Ten incydent nie zepsuł mi wakacji. Zaczęłam jednak sprawdzać czy nie depcze mi ktoś po piętach i czy nie jest to osoba, która ma coś wspólnego z Lele.

Tak na prawdę Lele miała na imię Elżbieta – w skrócie Ela. Dalszą ewolucję imienia łatwo sobie wyobrazić: „przebierzcie Ele”, „ uczeszcie Ele”, „zabawcie Ele”, „zawołajcie Ele”, „przyprowadźcie Ele” itd. Trzeba dodać, że miała dużą rodzinę, więc to lele powtarzało się dość często. W końcu zażyczyła sobie, że tak ma zostać.

Jako nastolatka Lele próbowała popełnić samobójstwo. Nałykała się jakichś tabletek. Odratowano ją. Później była rozmowa z lekarzem, po której stwierdziła, że czuje się zawstydzona swoim czynem. Oprócz lekarza, chyba nikt nigdy nie dowiedział się co było przyczyną tego desperackiego kroku. Kiedy pokrótce opowiedziała mi o tym zdarzeniu, spytałam ją czy powodem była nieszczęśliwa miłość? Kategorycznie zaprzeczyła.

Moja znajomość z nią wywodziła się z czasów szkolnych. Zbliżałyśmy się do siebie dość długo popychane w swoim kierunku przez inne dziewczyny. Nie było rady – musiałyśmy ze sobą zaprzyjaźnić się, ponieważ Lele odbijała mi koleżanki.

Przed moim wyjazdem na studia spędziłyśmy razem tydzień wakacji na wsi.

Dom stał pod lasem, oddalony spory kawałek od innych domów ale za to nad jeziorem. Zagrodą zajmowała się para starszych ludzi. Wynajęli nam niedrogo pokój.

Czas płynął tutaj leniwie – spacerowałyśmy po lesie, opalałyśmy się nad jeziorem na trawie albo siedziałyśmy w starej łódce przypiętej łańcuchem do pala przy brzegu. Wieczorne godziny wypełniała nam lektura książek i rozmowy. Plotłyśmy różne głupoty, więc nie zdziwiłam się, gdy Lela spytała nagle czy chciałabym mieć swojego prześladowcę, który towarzyszyłby mi przez całe życie? Pomyślałam, że żartuje albo chce mnie przestraszyć.

Powiedziałam: No coś ty!... Naturalnie, że nie...

Lele nie rozwijała dłużej tego tematu.

Muszę przyznać, że moja przyjaciółka była fenomenem pod względem ukrywania własnej natury za wypracowanym słownictwem. Pomimo, że nie należała do osób zbyt elokwentnych, w sytuacjach wymagających wyjaśnień potrafiła precyzyjnie ułożyć dwa lub trzy zdania oddające istotę rzeczy. Żadnych dłuższych wywodów. Tym sposobem załatwiała problem – skoro sprawę można było tak krótko ująć, oznaczało to, że jest oczywista. Ta umiejętność z biegiem czasu rozwinęła się w niej.

Erystyka czyli sztuka doprowadzania sporów do korzystnego rozwiązania bez względu na prawdę materialną nie była moją mocną stroną. Wolałam z Lele nie polemizować.

Po wielu latach znajomości w końcu doszło między nami do ostrej wymiany zdań. Stwierdziła, że jestem mutantem skazanym na wyginięcie. Powiedziałam jej na to, że według mnie ona jest epigonem brnącym w ślepą uliczkę. Tak wyglądała jedna z naszych ostatnich rozmów.....................








No i wreszcie jestem w Burgas. Z nieba leje się żar. Na lotnisku tłum ludzi. Dwa tygodnie temu doszło tu do zamachu – podłożono ładunek wybuchowy w autokarze z turystami z Izraela. Skutki były okropne ale dzisiaj żadnych śladów po tym nie widać – jakby nic się nie stało. Gromada turystów kręci się przy porcie lotniczym. Gwar.

Przed wyjazdem ostrzegano mnie przed taksówkarzami – lepiej taksówkę wezwać niż brać z postoju, bo kierowca nie włączy licznika a cenę weźmie z sufitu. Mam ciężką torbę i nie bardzo wiem, gdzie jest mój hotel. Znajduję kiosk, z którego wzywa się taxi. Przyjeżdża dość szybko. Wsiadam i jedziemy.

Swojego czasu rozmawiałam z Lele o wypadkach. Uważała, że jest ich zbyt dużo na to, żeby się nimi przejmować. Byłam zdania, że właśnie to jest powód, żeby się przejmować i coś z tym robić. Nie sprzeczałam się jednak z nią, bo rozmowa zmierzała w kierunku absurdu. Lele najwyraźniej umacniała się w przeświadczeniu o słusznym postępowaniu w jakichś nieznanych mi sprawach, więc nie warto było mówić jej, że zaprzecza oczywistościom, bo w końcu po każdym drastycznym zdarzeniu podejmowane są wzmożone środki ostrożności. Pewnie powiedziała by, że to taka procedura, po której nie należy zbyt wiele spodziewać się.

W Burgas siedzę parę dni. Hotel jest z czasów komuny - na zewnątrz niezbyt piękny wieżowiec ale w środku nawet wygodny i nie drogi. Widać w nim ślady dawnej świetności – chodzi o wystrój wnętrz.

Do plaży dojeżdżam autobusem. Szmaragdowe morze, żółty piasek, parasolki, czyste powietrze, piękna panorama, gorąco ale od morza solidnie wieje. Za plażą jest bulwar, za nim park a w nim liczne restauracje, dalej deptak ze sklepami.

W mieście, gdzieś w okolicach teatru lalkowego kupuję sobie wygodne, skórzane sandałki. Przy okazji robię zdjęcia pomników na placu przed teatrem – kamiennego wachlarza, kamiennej głowy z długą trąbką i wysokiej, spiczastej czapki ze spiralnym paskiem wokół niej. Utrwalam wspomnienie dzieciństwa - dobrze znane mi kształty - chociaż w Bułgarii jestem pierwszy raz.

Jeden dzień poświęcam na wyjazd do Nesseber, żeby obejrzeć stare drewniane budownictwo. Miejsce jest rzeczywiście urocze – zabytkowy kompleks na wzgórzu z kramami i restauracjami w parterze domków. Luksusowa restauracja ze wspaniałym widokiem na morze wygląda kusząco ale ceny są wygórowane. Mimo to korzystam z niej. Nie ma tu takiego tłoku jak w innych miejscach. Później przyłączam się do turystów krążących po uliczkach, robię zdjęcia. Do Burgas wracam wieczorem. Następnego dnia autobusem wyjeżdżam do Warny.

W Warnie mam miejsce w hotelu w pobliżu wybrzeża morskiego. Na plażę jest nie daleko. Mój pokój znajduje się na czternastym piętrze, ma balkon i dobry widok na zatokę morską. Dobrze też widać panoramę miasta, chociaż tylko z jednej strony.

Od razu przychodzi mi do głowy, żeby coś narysować. Macham rękami i wybieram kilka związanych ze sobą punktów. Najpierw jest to kopuła cerkwi i dachy bardziej odległych kościołów. Później przypatruję się zatoce. Właśnie przepływa jakiś statek. Łagodnym łukiem wyznacza linię między dwoma cyprysami przy plaży i trzema cyprysami na wzgórzach za zatoką. Kolejne dwa cyprysy zamykają czy też otwierają bramę na wzgórzach pokrytych zielonym kożuszkiem niższych drzew. Znów patrzę na panoramę miasta szukając podobnych układów w zwartej i spiętrzonej zabudowie.

I nagle przychodzi mi do głowy zupełnie inne miejsce – bliskie i dalekie, znane i nie znane jednocześnie. Jakiś błysk odbity w szybie, gdzieś daleko i już wiadomo, że Talik chce żebyś przyszedł. Ira nie musi o tym wiedzieć, bo też będzie chciała iść a nie może. I niech nie myśli, że Pólkitajec chce ją oszukać. Z Talikiem to są męskie sprawy. Baby muszą trzymać się od nich z daleka. Ona ma słabe płuca i musi czasami podleczyć się. Niech jedzie do sanatorium.

Pólkitajec ma skośne oczy i czeka na znajomy błysk w szybie - gimnazjalista, podobnie jak Talik. Ira, Marysia i Krycha są przyjaciółkami mniej więcej w tym samym wieku. Wszyscy snują plany na przyszłość. Chłopcy zastanawiają się co wybrać?






Może studia, może podchorążówkę? Mężczyzna powinien zapewnić sobie jakąś pozycję w życiu.

Dziewczęta marzą o białej sukni z welonem. Chociaż są też i takie, które chcą czegoś więcej niż małżeństwo i dzieci. Ira jest wątła. Powinna nabrać sił zanim znajdzie się dla niej mąż i będzie mogła mieć potomstwo. Niech najpierw skończy to co zaczęła a później zapisze się ją do szkoły muzycznej. Nauczy się trochę grać na fortepianie i ubezpieczenie będzie miała, do sanatorium pojedzie, podleczy się.... Ona sama uważa, że umrze młodo i będzie to bardzo piękne.

Ogrody, zaułki, kościół na wysokim wzgórzu.., gdzieś tam cerkiew, dalej bóżnica... Na ogromnej posesji przypominającej mały park płaski, szeroki dom rodziny Talika, w którym jego babcia co dzień smaży placki okrągłe jak księżyc. To wszystko minęło, zostało w przeszłości odcięte od przyszłości. Pozostały po tym tylko dziecinne zabawki, które już nikomu nie służą. Perspektywa malarska nie jest mi na nic potrzebna. Maluję nie najlepiej i co raz rzadziej. Często bolą mnie oczy. Zanotuję coś i nie mogę później odczytać – jakieś bazgroły: malarz?... kanalarz?... kałamarz?... I jak tu rysować?...

Wszystkiemu winna jest świnia. Czy człowiek może coś w życiu osiągnąć jeśli świnia za nim ciągle łazi? Nigdy nie wiadomo kiedy się pojawi, żeby ci wszystko popsuć. Gdyby nie świnia, moje życie ułożyłoby się pewnie inaczej. Ona jednak czuwała, żeby nic dobrego z tego nie wyszło – wszystko zniszczyć, wprowadzić własne porządki i wyciągnąć co się da dla siebie. Jakby żyła w innym świecie...

No więc siedzę w hotelu w Warnie na czternastym piętrze i mierzę wzrokiem przestrzeń miasta, dachy budynków, kopułę cerkwi, zatokę morską i wzgórza za nią - choć jest mi to po nic. Chęć do rysowania już mi przeszła. Zaczynam rozumieć Japończyków – zarejestrować jak najwięcej aparatem fotograficznym a później, w wolnej chwili wszystko przemyśli się.

Na dworze robi się coraz większy upał. Trzeba skorzystać z plaży. Jest niedaleko – wystarczy przejść deptak i zejść schodami w dół, gdzie rząd restauracji i barów oferuje leżaki pod parasolami i zimne napoje. W powietrzu unosi się coś co drażni nieprzyjemnie mój nos – smród zgniłej ryby, owoców morza i zepsutego jajka. Dopiero po chwili odkrywam łaźnie oferujące kąpiele lecznicze. Na przeciwko wejścia do nich, u podstawy wzgórza jest kran z ujęciem gorącej wody, od której bije smród siarkowodoru. Świadomość, że to tylko gorące i na dodatek lecznicze źródło zwiększa moją tolerancję na zapachy.

Takich kranów wzdłuż nabrzeża jest więcej ale tylko ten jeden działa. Zastanawiam się czy wszystkie podłączone są do gorącego źródła? Jeśli tak, to co by się stało, gdyby je na raz odkręcić?... Prawdziwe piekło – wrzątek i smród.

Wybieram obszerną restaurację z dużym dostępem do morza. Parasole nad leżakami są takie, jak wszędzie: z reklamą piwa - tylko piwo inne.

Brzeg jest kamienisty. Między kamieniami widać drobne białe i czarne muszelki. Niektóre z nich są pełne prymitywnego życia, które umiera na rozgrzanym piasku nieświadome, że silniejsza fala jest zdolna podtrzymać egzystencję unosząc muszle w głąb morza.

Świnia nie byłaby tak mocna, gdyby działała sama. Po prostu nie byłaby zdolna ze wszystkim sobie poradzić. Stopniowo wprowadzana weszła w układy. Chyba nie przyszło jej to łatwo, bo efekty miała gorsze niż jej krewni. Tak czy owak, przy swoich skromnych możliwościach świnia urządziła się całkiem nieźle, wszystkich traktowała z góry i uważała, że wywodzi się z prawdziwych salonów. Nigdy obcym nie opowiadała swoich historii rodzinnych, widać jednak było, że czuje się niedoceniana.

Następnego dnia rano nad zatoką wisi gęsta mgła w postaci białego mlecznego pasa. Drugiego brzegu nie widać. Koło ósmej mgła podnosi się. Jem śniadanie w hotelu i małym pociągiem przypominającym dziecinną zabawkę jadę przez park w kierunku delfinarium. Później trzeba jeszcze przespacerować się kawałek, żeby dotrzeć do nowoczesnego budynku z basenem, gdzie




można obejrzeć tresowane delfiny. Chętnych jest sporo – wśród nich również Polacy.

Można by do kogoś podejść, porozmawiać, może nawet nawiązać bliższą znajomość ale jakoś nie mam ochoty. Oglądam pokaz i wracam wolnym krokiem przez park. Robię przystanek w małej knajpce – beztrosko huśtam się na ogrodowej kanapie, piję ajran i patrzę jak dzieci jeżdżą na kucykach. Szukając informacji na temat historii miasta doczytałam się, że w latach 1949 – 1956 funkcjonowało pod nazwą Stalin.

Teraz zamierzam spenetrować drugą część parku. Z wysokiego wzgórza widzę w oddali stare betonowe molo z betonowym falochronem. Ruszam w tamtą stronę schodząc niżej stromymi schodami. Po drodze mijam kilka zamkniętych ujęć wody z kranami umieszczonymi nad ozdobnymi kamiennymi misami. Mijam też stary zbiornik retencyjny - basen wypełniony do samej krawędzi. Jest przy nim jakiś murek i metalowe poręcze ale zbiornik wygląda tak, jakby za chwilę miał się przelać. Bardzo to malownicze, mnie jednak przeraża. Już sama myśl o wodzie, która mogłaby nagle ruszyć jeży mi włos na głowie. Inna sprawa, że wylewałaby się prosto w morze. Tylko, że na dole jest elegancki bulwar, restauracje i szosa.

Głupia ta Lele. Gdyby próbowała dogadać się ze mną, może dowiedziałaby się czegoś więcej. Zabrakło jej chyba ambicji. Żeby coś zgłębiać trzeba mieć zacięcie naukowe a do tego dar przekonywania. Tego właśnie Lele brakowało. Wolała łatwo zarabiać pieniądze i zamykać usta innym zwięzłą argumentacją. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z całej złożoności sytuacji. Bardziej interesowało ją podwójne życie niż jakakolwiek inna podwójność, czy potrójność. Na dodatek nasłuchała się jakiś głupot. Z resztą, brak dokładnych informacji może człowieka wyprowadzić na manowce. Ja też byłam bardzo zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że po bułgarsku gora oznacza las a bułka to po prostu dziewczyna.

Schodzę w dół, nad brzeg morza. Znowu muszę odpocząć, bo przeszłam spory kawałek drogi. Siadam przy stoliku w restauracji. Dużo jest tych restauracji po drodze. Przed oczami mam ciągle ten sam widok – zielone wzgórza z cyprysami. Tam właśnie jest Burgas. Patrzę na morskie fale uderzające w kamienisty brzeg. Kelner przynosi mi zamówioną sneżankę – chłodnik z jogurtu i świeżego ogórka. Na wprost restauracji, przy brzegu w wodzie leży ogromny głaz. Przyglądam się jak fale przy nim uderzają o siebie z dwóch stron i krzyżując się tworzą na wodzie wzór przypominający fragment białej pergoli złożonej z rombów.

Sneżanka jest pyszna, restauracja ocieniona, od morza czuje się lekki wiatr – nie chce mi się stąd odchodzić. Nigdzie się nie spieszę. Wieczór spędzę na deptaku siedząc na ławce albo w kawiarni. Poprzyglądam się spacerującym ludziom, posłucham liturgicznego śpiewu popa, który stoi na deptaku przy stoliku i prosi o datki na rzecz swojego kościoła. Może jeszcze pójdę pooglądać wystawy sklepów w bocznych uliczkach.

Rano oglądam z mojego balkonu sprzątaczkę zamiatającą chodnik przy żółtej cerkwi z zielonym dachem. Kobieta wygląda jak mała dziewczynka, która wyszła na ulicę pobawić się. Idę na śniadanie. To mój ostatni dzień w Warnie. Obejrzę jeszcze katedrę. Kupię sobie na pamiątkę jakąś ikonę, których pełno tutaj w sklepach i na ulicznych stoiskach; grają gamą soczystych kolorów oraz złota a każda opowiada inną historię. Później muszę spakować się. Mój bagaż robi się co raz cięższy.

Do uzdrowiska Święty Konstanty i Helena postanawiam jechać taksówką. Jest to na tyle blisko, że taka eskapada nie nadwyręży mojej kieszeni – trzeba tylko poprosić na portierni, żeby zawołali taxi.

Mój nowy hotel nazywa się Joliot-Curie. Tutaj już nic nie muszę zwiedzać. Miejscowość jest typowo uzdrowiskowa. Wszystko mam w zasięgu ręki – wybrzeże morskie, zakład kąpieli leczniczych w hotelu, nad morzem basen solankowy a między hotelem a wybrzeżem kramiki z pamiątkami, ciuchami, galanterią skórzaną, napojami i owocami. Odnajduję w tym miejscu świat dzieciństwa, w którym kolorowy przedmiot nabierał szczególnej wartości. Wzorzyste materiały sukienek, bluzek i spódnic przypominają sukienki mojej matki, w których latem chodziła po mieście i na plażę; kwieciste, w róże, maki, bratki, nasycone kolorem jak ikony i smakiem, jak





tutejsze owoce.

Na dole, obok hotelu stoi niziutki monastyr o ścianach pomalowanych na pomarańczowo. Zaglądam do środka. Szkoda, że nie można fotografować. Moją uwagę przyciągają czarne jak pająki żyrandole. Na środku niskiej sali ustawiony jest wysoki pulpit z rozłożonym pismem a nad nim żyrandol z czarnymi koralikami – takimi, jakie kiedyś nosiła moja babcia na szyi. Z tarasu przy hotelowym pokoju widzę Warnę i wzgórza z cyprysami, tylko już z większej odległości.

Ciekawe czy Lele tu była? Wyjeżdżała do Bułgarii za czasów komuny. Dlaczego miała nie wyjeżdżać?...

Cały układ architektoniczny okolicy podporządkowany jest rygorom, które da się zauważyć, nawet jeśli nie jest się jakimś wytrawnym znawcą – tak jak ja. Wszystko to logiczne i określone przez warunki naturalne. Nie mogę pojąć dlaczego u nas ktoś postanowił, że ma być wbrew naturze?... Po co ta Lele wyjeżdżała? Czego szukała tutaj w czasach, gdy jako młoda pracowniczka jechała na ekskluzywne wczasy w Kraju Demokracji Ludowej – podobieństw czy różnic? Ja wtedy na takich wczasach nie bywałam. No cóż – nie można przecież odmawiać młodej kobiecie prawa do korzystania z życia – tym bardziej, że jak każdy przyzwoity obywatel pracuje a tym samym należy jej się godziwy odpoczynek. Przypuszczam, że to o czym myślała, II wojna zniszczyła bezpowrotnie. Biedna Lele wdała się w jakąś kwadraturę koła i na dodatek obciążała innych odpowiedzialnością za to, że koła kwadratami nie da się pokryć. Żeby sobie ulżyć chyba piekła bułki z serem.

Te wczasy dziwnie niekorzystnie zaprocentowały jej. Lele uznała to wtedy za jakiś spisek i akt zemsty. Jej gniew obrócił się przeciwko Bogu ducha winnym osobom z najbliższego otoczenia. Przystąpiła do ataku, który w jej mniemaniu był kontratakiem. Zabrakło jej jednak szlifu określającego warunki gry. Nikt nie rozumiał w czym rzecz? Na dodatek ujawniło się, że Lele ma doświadczenia rodem z kryminału i gdzie jej w takim układzie pchać się na salony? Z resztą, przy takich doświadczeniach obraz salonu też spaczony bywa. Lele swój salon miała w zasięgu wzroku ale nie zauważyła go, ponieważ nikt nie stawiał już tam fotela ani katedry Notre Dame. Wszystko wydawało jej się zbyt oczywiste i proste jak drut. Tym sposobem Lele zabrnęła za daleko, zraziła do siebie ludzi i stanęła przed zamkniętymi drzwiami których się nie otwiera.

Wieczorem, stojąc na tarasie zauważam, że jeden z wieżowców ma swoje oblicze – jarzące się oczy, prosty nos, brwi jak dwie równe kreski, równy czarny wąs i proste usta. To hotel.

Okazuje się, że domy rzeczywiście miewają twarze. Słyszałam o tym. Teraz widziałam to na własne oczy. Twarz była mi bliska. W dzieciństwie miałam drewnianą skarbonkę z taką buzią. Następnego dnia światła układają się inaczej.

Po Warnie plaża już mi trochę obrzydła. Bardziej interesuje mnie basen. Zdążyłam nasłuchać się o nim od moich sąsiadek – Rosjanek z Moskwy. Rano zjeżdżamy windą na śniadanie w hotelowej restauracji. Mieszkamy na trzynastym piętrze i schodzenie po schodach na dół jest dość kłopotliwe.

Winda nie najlepiej funkcjonuje, długo czeka się na nią więc jest okazja do nawiązania rozmowy. Na dodatek zdarzają się sytuacje komiczne, których nie sposób nie skomentować. Bo jak tu nic nie powiedzieć, kiedy nagle, po dłuższym oczekiwaniu pojawia się oświetlone pudełko windy ukazując naszym oczom ociekającego wodą nagiego starszego mężczyznę / jest zawinięty w różowy ręcznik więc wygląda jak nagi /, na dodatek drzwi nie dają się otworzyć i winda ucieka w dół. Tylko czarownicy z miotłą tu brakuje.

Zachęcona przez Rosjanki wybieram się na basen. Trochę dziwnie to wygląda. Basen jest duży; wkoło leżaki, stoliki restauracyjne. Jest oczywiście i przebieralnia, i toaleta. Wszędzie widać sporo ludzi ale nikt nie pływa – większość osób siedzi w wodzie przy krawędziach basenu. Zostawiam swoje rzeczy na leżaku, sandały przy metalowych schodkach i próbuję wejść do wody. Wrażenie jest niesamowite – moje stopy zanurzają się w gorącą kąpiel. Cofam się i znów próbuję wejść. Do tej temperatury trzeba się przyzwyczaić. Wreszcie udaje mi się zanurzyć w coś, co przypomina




słony, gorący rosół – ciężki, stawiający opór. Przy schodkach dwie Polki w średnim wieku rozmawiają. Jedna z nich stwierdza, że długo nie wytrzyma w tym ukropie i w ogóle boi się takiej wody.

Podzielam jej zdanie. Jedynie przekonanie o leczniczych właściwościach kąpieli trzyma mnie tutaj przez piętnaście minut. Wychodzę na brzeg, zawijam się w ręcznik i zamawiam dużą szklankę soku arbuzowego. Teraz jest już dobrze. Postanawiam poopalać się trochę a później jeszcze raz wejść na piętnaście minut do basenu.

Następnego dnia stwierdzam, że słona, gorąca woda ma rzeczywiście świetny wpływ na skórę i warto korzystać z niej ale nie ma sensu spędzać całego dnia w tym miejscu, zwłaszcza, że cena leżaka i parasola dodana do ceny biletu wstępu stanowi sporą kwotę. W związku z tym zaczynam robić tak jak wiele osób – rano kąpiel i powrót do hotelu, który jest na tyle blisko, że można wracać zawinąwszy się w ręcznik.

Wieczorami w restauracji obok hotelu głośno gra muzyka. Są też występy zespołu folklorystycznego. Przysłuchuję się temu siedząc na balkonie albo też schodzę na dół, do restauracji. Bardzo podobają mi się góralskie tańce, przy których bawią się wszyscy.

Na błogim lenistwie spędzam w tym kurorcie około tygodnia.

Dalszym celem mojej podróży jest Weliko Tyrnowo – dawna stolica Bułgarii. Jadę tam autobusem. Kręta, wąska droga biegnie między pagórkami,wzgórzami i skałami. Będąc prawie u celu autobus wjeżdża w zieloną miskę kotliny, która ze wszystkich stron zamyka soczystą zielenią pole widzenia. W mieście zatrzymuje się przed jakimś hotelem. Biorę taksówkę i proszę o zawiezienie do hotelu Boliarski, gdzie mam zamówiony pokój.

Tutaj jest już prawdziwy luksus – apartament złożony z dwóch pokoi. Przy nim duży taras z parasolem, stolikiem, krzesełkami i donicami kwiatów. Z tarasu roztacza się jest przepiękny widok – kotlina z wijącą się w dole rzeką, czarny pomnik czterech jeźdźców na spiętych koniach okrążających wysoki pal zaostrzony jak ołówek i mierzących z łuków w niebo, a na wzgórzach spiętrzone, jakby stały jeden na drugim domki w ciepłych kolorach. Od razu korzystam z prysznicu i zjeżdżam na dół do restauracji. Zjadam coś lekkiego. Na kawę jadę do kawiarni na ostatnie piętro. Jest bardzo ładnie urządzona – stoliki, fotele obite materiałem w różyczki. Jej wnętrze stanowi korytarz z szerokimi jak panoramiczne ekrany oknami na obu jego końcach. Bufet znajduje się w kwadratowej wnęce skręcającej w bok od korytarza. Front zajmuje przeszklona ściana, za którą jest taras ze stolikami i krzesełkami. Zamawiam kawę, ciastko z galaretką i idę na taras.

Kiedy wszystko wydaje mi się jasne i proste /wiem co będę robić i gdzie pójdę/ sytuacja nagle wykonuje skręt w bok i zmierza w zupełnie innym kierunku. Pojawia się problem stomatologiczny – ząb. Zupełnie nie spodziewałam się tego. Na dodatek jest sobota, jutro niedziela więc gabinety dentystyczne zamknięte. Recepcjonistka w hotelu radzi mi wizytę w szpitalu, bo tam jest pogotowie. Pomysł nie bardzo mi odpowiada ale nikt nie ma lepszego. No cóż, trzeba spróbować. Wołamy taxi.

Wsiadam do samochodu. Tłumaczę, gdzie chcę jechać i w jakiej sprawie. Okazuje się, że taksówkarz ma znajomą dentystkę – zadzwoni do niej i poprosi żeby mnie przyjęła. W porządku – myślę – niech przejmie inicjatywę, bo ja z tym sobie nie poradzę. Na dodatek mam problemy z porozumiewaniem się, ponieważ rzecz dotyczy nietypowej sprawy – młodzi ludzie mówią po angielsku, starsi po rosyjsku ale przeważnie nie jest to biegła znajomość języka.

Taksówkarz dzwoni i z miejsca słyszę, że sprawa nie jest taka prosta jakby się mogło początkowo wydawać – dentystka na dwa wolne dni wyjechała na daczę do jakiegoś Merdanca; w domu będzie dopiero w poniedziałek. Tym czasem taksówkarz nie ustępuje – po bułgarsku tłumaczy coś usilnie łapiąc się przy tym za głowę i za szczękę tak, jakby jego rozmówczyni mogła go zobaczyć przez telefon komórkowy. Z tego co zrozumiałam, odwołuje się do jej sumienia. W końcu łamanym rosyjskim pyta mnie czy zgodzę się za pięćdziesiąt lewów na to, żebyśmy pojechali po dentystkę, przywieźli ją do miasta, bo ten Merdanec nie jest daleko a później odwieźli z powrotem.




Pięćdziesiąt lewów w tej sytuacji to nie majątek. Zgadzam się. Tak więc swoje zwiedzanie zaczynam od oglądania okolic miasta z okna samochodu a później osiedla bloków komunalnych, gdzie mieszka dentystka.

Bloki komunalne są typowym komunistycznym budownictwem z lat siedemdziesiątych. U nas też takie wieżowce stawiano. Teraz są prywatną własnością mieszkańców, co wyszło im na korzyść – ocieplone, odmalowane, z domofonami, z nowymi oknami i nowoczesnymi windami.

Tutaj budynki są zaniedbane. Na klatkę schodową każdy może wejść. Straszliwa winda – ciasne, brązowe pudełko z gołą żarówką sączącą mdłe, żółtawe światło porusza się z piekielnym zgrzytem. Zupełnie jak u nas za dawnych lat.

Dwupokojowe mieszkanko wygląda bardzo skromnie ale na drzwiach wejściowych umieszczona jest długa metalowa sztaba przesuwana pokrętłem jak w zwykłych zamkach. Widać, że licho nie śpi. Właścicielka mieszkania wyjątkowo miła częstuje mnie szklaneczką wytrawnego wina a do tego miseczką miodu.. Bardzo to smaczne.

Później zabiera się do roboty. Usługa nie jest droga, wykonana porządnie. Przed wyjściem z mieszkania pytam czy mogę skorzystać z toalety? Dentystka wskazuje mi drzwi do łazienki. Nie spodziewam się tam żadnych rewelacji, bo ten rodzaj budownictwa jest mi znany – małe pomieszczenie, które trudno sensownie zagospodarować i rzadko wygląda elegancko. To co widzę zaskakuje mnie jednak. Fakt, że spłuczkę zastępuje kranik odkręcany przy sedesie da się jakoś wytłumaczyć, bo może nie każdy chce mieć spłuczkę. Najdziwniejsze jest, że nie ma ani prysznica, ani wanny. Widzę natomiast nieprawdopodobnie dużą starą, żeliwną umywalkę. Zastanawiam się do czego taki przedmiot może służyć?... Wychodzę z łazienki, zjeżdżamy straszliwą windą na dół i jedziemy do Merdanca odwieść dentystkę. Później wracam w swoje hotelowe luksusy i w malowniczy świat serca miasta szczęśliwa, że rozwiązałam swój problem. Na tych zawiłych poczynaniach najlepiej finansowo wychodzi taksówkarz ale trzeba przyznać, że uczciwie, z włączonym licznikiem.

Nazajutrz jest niedziela. Nie robi mi to większej różnicy – restauracje są czynne, sklepiki z napojami, alkoholem i papierosami też. Zakupów nie mam zamiaru robić. Postanawiam zwiedzić Carewec, miejsce które mijałam wczoraj jadąc taksówką – wysokie, zielone a jednocześnie skaliste wzgórze z szarymi murami obronnymi. W hotelu radzą mi iść tam na piechotę, bo to niedaleko a na dodatek trwają na ulicach prace remontowe i taksówka blisko nie podjedzie. Jest bardzo gorąco więc zakładam na głowę płócienny kapelusz i ruszam w dół ulicy. Muszę przyznać, że chodzenie tu nie jest łatwe – wąskie, spadziste uliczki pełne jakichś zakamarków, schodów między budynkami skracających drogę - stromych, wykruszonych, zarośniętych suchą trawą, z ułamanymi poręczami, jakimiś prętami, żeby mieć na czym oprzeć rękę. Już na pierwszy rzut oka widać, że łatwo skręcić sobie na nich kark. Nie muszę z takich przejść korzystać skoro jednak są, to widocznie ktoś nimi chodzi. Nazajutrz stwierdzam, że droga w przeciwną stronę jest znacznie wygodniejsza – szerokie, kamienne płyty na chodnikach nawet przy stromych zejściach, eleganckie gięte poręcze z czarnego metalu, kute latarnie. W ogóle, czarny metal jest tutejszą specjalnością – koronką, która ozdabia miasto tworząc jego charakterystyczny rysunek.

Pełno go wszędzie – nawet w hotelach, kawiarniach i restauracjach balustrady tarasów, pergole z kwiatami i kute meble stanowią dopełnienie tego charakterystycznego obrazu. Daje to poczucie solidności, mocnej i pewnej podstawy przy tak silnie spiętrzonej zabudowie. Wszystko jest zrobione z dużym poczuciem smaku. Nic dziwnego – miasto ma Akademię Sztuk Pięknych.

Póki co, zmierzam w kierunku Carewca. Przystaję na chwilę, żeby obejrzeć ogromne, brązowe murale na ścianach budynków. Ciekawe to, szkoda tylko, że na dole ktoś dodał swoje bazgroły. Z daleka już widzę, że trzeba będzie przedostać się przez ulicę, gdzie są rozkopy. Nie ja jedna mam ten problem. W kierunku murów obronnych zmierza wielu turystów. Kiedy skończą się prace remontowe będzie tu ładne dojście, wyłożone płytami i prowadzące wprost do kamiennej bramy, której strzegą dwa siedzące lwy wpatrzone w przestrzeń białymi, kamiennymi oczami. Przysiadam




na chwilę na tarasie restauracji znajdującej się przy moście prowadzącym do bramy. Zamawiam kawę oraz wodę mineralną.

Poniżej tarasu jest ogromna, porośnięta drzewami kotlina.

Z przerażeniem patrzę jak duży, bury kot obojętnie spaceruje sobie poza balustradą, przy samej krawędzi tarasu. Kot spokojnie wychodzi na taras i gdzieś znika. Rzucam okiem za balustradę. Dopiero teraz widzę, że kilka metrów poniżej jest płaski dach jakiegoś budynku gospodarczego a za nim następnego. Jeszcze dalej stoi coś z czerwoną dachówką.

Trzeba przyznać, że w tym mieście ogląda się dużo dachów – tworzą pofalowaną mozaikę w kolorze ochry. W tym miejscu dominuje jednak zieleń.

Z tego co wiem z przewodników, Carewec był osadą zbudowaną przez Traków pod koniec epoki brązu około 13 wieku p.n.e. Ich osada przetrwała do końca epoki żelaza. Później Carewec znalazł się pod panowaniem bizantyjskim od V do VII wieku. Wtedy zbudowano silne fortyfikacje. Były one podporą linii obronnej Bizancjum na Półwyspie Bałkańskim. W VIII wieku na ruinach miasta założono osadę systematycznie rozrastającą się. W ten sposób powstało Tyrnowo. W 1187 roku powstanie wyzwoliło Bułgarów z pod panowania bizantyjskiego a Tyrnowo zostało stolicą wyzwolonego królestwa. W XIII i XIV wieku miasto stanowiło znany ośrodek kulturalny, polityczny i ekonomiczny. Działała w nim szkoła malarska i szkoła piśmiennicza. W 1393r. zostało zdobyte przez Turków osmańskich. Pomimo zniszczeń nadal stanowiło aktywny ośrodek kultury bułgarskiej. Tyle mówi informator turystyczny.

Schodzę z tarasu i ruszam w górę przez most i kamienną bramę. Nie mogę oprzeć się pokusie , żeby nie dotknąć tylnej łapy lwa – tam tylko sięga moja ręka. Mijam bramę i idę dalej. Za pierwszą bramą jest druga – mniejsza. Tę również mijam. Wyprzedza mnie grupa japońskich turystów, którzy w pocie czoła brną pod górę. Posuwam się za nimi robiąc zdjęcia. Oni też fotografują co się da. Słońce przygrzewa niemiłosiernie. Zabytkowy kompleks archeologiczny jest ogromny – trzeba włożyć sporo fatygi, żeby posprawdzać wszystkie zakamarki. Japończycy wybierają najprostsze rozwiązanie – pną się prosto w górę, na sam szczyt, gdzie stoi kościół. Ja rezygnuję z tej wspinaczki – zatrzymuję się przy jedynym chyba tu kiosku z napojami, zamawiam sok pomarańczowy i siadam przy stoliku w cieniu drzew. Patrzę w niebo, po którym płyną białe obłoczki. O Lele zdążyłam zapomnieć. Towarzystwo japońskich turystów jakoś nie kojarzy mi się nią.

Na stoisku przy kiosku są ręcznie malowane pocztówki. Kupuję jedną. Przedstawia parę tancerzy. Wracam na swoje miejsce i przypatruję się uważnie pocztówce. Czarna sylwetka tancerza nie budzi moich wątpliwości – jest to poprawnie ustawiona figura. Gorzej jest z tancerką – niby stoi prosto ale układ górnej części ciała nie zgadza się z ustawieniem nóg a uniesiona w tańcu ręka jest dziwnie skręcona. Zastanawiające – dlaczego autor tego obrazka poprawnie namalował mężczyznę a kobietę wykręcił w nieprawdopodobny sposób?...

Moje rozważania przerywają Japończycy schodzący z góry. Długo tam nie zabawili. Pewnie zrobili zdjęcia i teraz wracają. Kończę swój sok, idę jeszcze trochę powłóczyć się po skałach i schodzę na dół. Wracam przez miasto. Po drodze oglądam cerkiew, później włóczę się między kramami pełnymi pamiątek. W witrynach zamkniętych sklepów podziwiam ceramikę - sam Picasso nie powstydziłby się takiego wzornictwa. Chętnie kupiłabym sobie coś z tych rzeczy ale sklepy są zamknięte a poza tym nie wiem, jak miałabym to upchać w torbie.

W końcu solidnie zmęczona wracam do hotelu, biorę prysznic, zawijam się w szlafrok kąpielowy, który dostałam do pokoju razem z ręcznikami i idę odpocząć na tarasie. Jutro czeka mnie przechadzka w przeciwną stronę miasta a jeszcze chciałabym zobaczyć pobliską wioskę Arbanasi.

Kolejnego dnia swoją włóczęgę po mieście zaczynam od samego rana. Po przejściu reprezentacyjnej części w okolicach mojego hotelu zapuszczam się w różne zaułki. O dziwo, niektóre stare, zaniedbane, wymagające remontu budynki kojarzą mi się z obrazami zapamiętanymi z dzieciństwa w mieście, gdzie dorastałam. Nie ma już tych domów – zostały albo dokładnie przebudowane i straciły swój charakter, albo zburzono je. Szkoda. Miały w sobie coś tajemniczego.





Ich odrapane fasady i nadkruszone tynki opowiadały jakąś historię. Zawsze byłam za zatrzymaniem czasu czyli za konserwacją starej zabudowy. Widok wyrastającego przeszklonego wieżowca, w którym będzie nowy bank nie cieszy mnie.

Do Arbanasi jadę w południe taksówką. Rzeczywiście jest tu stare bułgarskie budownictwo ale cała wieś wyraźnie nastawiona została na turystykę – dużo hoteli i restauracji. Ludzi też kręci się sporo. Właśnie podjeżdża autokar z niemieckimi turystami. Znika po chwili gdzieś na krętej i spadzistej polnej drodze.

Zanim pójdę dalej, schodzę kilkanaście metrów w dół przy szosie, gdzie stoi mały szary kościółek /taksówkarz wysadził mnie na głównym placu /.

Kościółek jest zamknięty – można obejrzeć go tylko z zewnątrz. Stoi na suchej łące ocieniony drzewami. Z tyłu, pod murem postawiono długą ławkę. Przysiadam tam, żeby przez chwilę popatrzeć na wiejski pejzaż. Zza rogu wychodzi biało-rudy kot i przysiada się do mnie. Siedzimy tak razem . Patrzymy na niską, drewnianą dzwonnicę z niedużym dzwonem. U nas, na starym cmentarzu też była taka. Zdjęli dzwon, bo dzwonnica rozpadła się.

Trzeba iść dalej chociaż upał nie zachęca do pieszych wędrówek. Teren jest pagórkowaty – w dół, pod górkę i tak na zmianę. Mijam jakieś drzewo, na którym wisi dziwny zielony owoc o zamszowej skórce. Dotykam go. Jest twardy jak kamień. Drugi taki leży pod drzewem. Podnoszę. Chcę sprawdzić co ma w środku? Nic z tego – za twarde. Dochodzę do wniosku, że to pewnie niedojrzała albo zaschnięta brzoskwinia ale pewna nie jestem.

Znad muru, przy którym rośnie drzewo wystaje czubek stogu siana. Przypomina wysoką czapkę związaną na krzyż skórzanymi pasami i zwieńczoną na czubku skórzaną kulką – dla nas zupełnie nietypowy kształt. Robię zdjęcie i idę szukać monastyru, który bardzo polecała mi recepcjonistka w hotelu.

Po francuskich turystach przechodzących obok mnie orientuje się, w jakim to mniej więcej kierunku. Rzeczywiście jest tak, jak myślałam – mijam zarośnięty drzewami zrujnowany budynek klasztorny. Zaraz za nim otoczony murem jest niziutki kościółek. Pochodzi z XVI wieku. Wejście do środka kosztuje sześć lewów. Fotografować można tylko z zewnątrz.

Kościółek składa się z kilku pomieszczeń chyba nie wyższych niż dwa i pół metra. Drzwi są wąskie i niskie – jedne z nich tak niskie, że trzeba się schylić, żeby wejść do niewielkiej sali. Nie ma tu porozwieszanych obrazów – obrazy w formie ikon namalowane są wprost na ścianie od podłogi po sufit. Przedstawiają sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Można siedzieć całymi godzinami i przyglądać się historiom opowiadanym w ciągu linearnym ustawionym poziomo. Niektóre malowidła najwyraźniej przystosowane są do animacji. Być może migotliwe światło świec wstawianych tu kiedyś sprawiało, że obrazy poruszały się. Teraz świece zastępuje żółtawe oświetlenie elektryczne.

Siedzę w kamiennej niszy i przyglądam się ścianom, próbując uchwycić początek jakiejś historii. Niespodziewanie przypomina mi się świnia i jakieś dzieci wykrzykujące na podwórzu: świnia ma ryja. Staram się jak najszybciej o tym zapomnieć. Trzeba cieszyć się tym, że wycieczka sobie poszła i mogę posiedzieć sama. Mija jakiś czas. W końcu pojawia się dwóch Japończyków. Zostawiam ich tam. Wychodzę na zewnątrz. I tak nie jestem w stanie przejrzeć wszystkich ciągów z obrazami. Na dodatek w kościółku jest dosyć duszno. Poza tym muszę pójść gdzieś na obiad.

Wybieram napotkaną po drodze dużą restaurację pod gołym niebem. Jest w ogrodzie. Stoliki umieszczone przy sadzawce, którą przecina malowniczy mostek gwarantują trochę chłodu. Dalej, pod murem na młyńskie koło ścieka woda. Nad sadzawką rosną kwiaty i stoi łódka; kilka metrów niżej drewniany wózek i jeszcze jakieś wiejskie sprzęty ozdabiają łączkę. Siadam i zanim podejdzie do mnie kelner przeglądam w wyświetlaczu aparatu fotograficznego zrobione zdjęcia.

Warto było by pokręcić się po wsi, może jeszcze coś zobaczyć ale zanim zjem obiad zrobi się późno a ja nie bardzo wiem jak wrócić do miasta. Nie mam w sobie tego zacięcia Japończyków, którzy





starają się zaliczyć jak najwięcej.

Ogródek jest ładny ale przypomina scenografię do sielankowej sztuki. Może tylko wilcza skóra rozpięta na murze zakłóca obraz sielanki.

Dziwna ta skóra – powinna być szara, tylko że ze starości zrobiła się zielona po brzegach.

Zamawiam jakieś danie z kurczaka. Czekając znowu zastanawiam się nad Lele, a raczej nad tym czego jej brakowało? Zacięcia naukowego i daru przekonywania... Tak. Ale to nie wszystko. Ira, Marysia i Krycha też nie miały zacięcia naukowego a jednak robiąc zwyczajne rzeczy rozumiały znacznie więcej niż Lele. Może dlatego, że nie dzieliły słowa na czworo tylko rozmawiały i przede wszystkim starały się na wzajem sobie nie zaszkodzić.

Kelner przynosi talerz z czymś, co wygląda dość apetycznie – kawałki kurczaka w sosie a do tego ryż. Do popicia dostaję ajran. Płacę od razu, bo zaraz po zjedzeniu muszę pomyśleć o sposobie powrotu do Tyrnowa. Nie mam pojęcia czy będzie to proste, czy też nie?

Sprawa okazuje się łatwiejsza niż przypuszczałam. Idę na główny plac, siadam na ławce i rozglądam się za jakimś środkiem lokomocji. Jest tutaj sporo ludzi. Podjeżdżają niewielkie busy i ludzie wsiadają do nich. Ja jednak rezygnuję z takiego rozwiązania. Weliko Tyrnowo jest sporym miastem, którego nie znam na tyle, żeby wiedzieć gdzie wysiąść. W końcu pojawia się jakaś taksówka i korzystam z niej. Mija kolejny dzień.

Rano, po trzech godzinach jazdy pozostawiam za sobą najstarszą stolicę Bułgarii i docieram do Sofii. Oczywiście, na początku do hotelu. Jest w pobliżu dworca autobusowego. Nazywa się Princessa. Bardzo elegancki, ma na dole kawiarnię i kasyno gry ale pokój jest już normalny – bez luksusów, takich jakie były w hotelu Boliarski, chociaż ma wszystko co potrzeba. Od razu wybieram się na spacer w stronę miasta.

Blisko hotelu jest Most Lwów. Od mostu prosta ulica prowadzi do centrum. Na razie próbuję rozejrzeć się. Idąc, mijam po drodze halę targową, meczet, wchodzę w elegancki pasaż pod arkadami i docieram do budynku Parlamentu. Trwa to około czterdziestu minut. No – może trochę więcej.

Duży plac ozdabiają gazony z kwiatami. Od razu widać upodobanie do kształtów zupełnie innych niż u nas – wyglądają jak stos co raz mniejszych wianków ułożonych jeden na drugim. Podchodzę bliżej, żeby przyjrzeć się. Dopiero teraz widzę, że to różnokolorowe chryzantemy układające się kolorem w spiralę.

Po drugiej stronie ulicy stoi w złotej masce bardzo wysoki pomnik Księżniczki Sofii z wiankiem w wyciągniętej ręce. W głębi, na wzgórzu jest duża cerkiew.

Robiąc zdjęcia dosyć długo kręcę się po tych przestronnych ulicach. W końcu wchodzę do cerkwi, żeby trochę odpocząć. Przysiadam, rozglądam się. Na środku umieszczona jest szklana gablotka z jakimś obrazem. Wokół gablotki stoją kobiety. Niektóre klękają i całują posadzkę pod gablotką, inne przykładają rękę do obrazu, później odchodzą, zapalają długie, cienkie świeczki i ustawiają je rzędem na drewnianym świeczniku. We wnętrzu jest chłodno i panuje półmrok, w którym niewyraźnie rysują się rozwieszone na ścianach ikony. Spędzam tu jakiś czas. W końcu znów wychodzę na rozgrzaną ulicę. Wracam w stronę Parlamentu, mijam go i idę dalej. Tym sposobem docieram do teatru, który stoi w czymś co można nazwać niewielkim parkiem. Obok jest budynek Galerii Sztuki i bardzo ładna restauracja – duża, przeszklona, zrobiona w zielonym metalu. Metalowe są krzesełka, stoliki, ogradzający płotek. Wszystko to zgrabnie wygięte i przyjemne dla oka. Postanawiam zjeść tutaj coś, bo zrobiło się już późno. Poza tym czuję się zmęczona długim łażeniem a jeszcze czeka mnie droga powrotna.

Następny dzień, niestety jest pochmurny. Siąpi deszcz. Pogoda nie zachęca do spacerów. Nie spiesząc się Jem śniadanie w ogromnej sali na ostatnim piętrze hotelowego wieżowca. Sąsiednia mniejsza sala zajęta jest przez firmę, która zorganizowała szkolenie dla pracowników. Chyba są to ludzie od jakichś ubezpieczeń.




Po śniadaniu znów przemierzam drogę w stronę centrum. Mokro i muszę rozłożyć parasol pomimo,

że mam na głowie płócienny kapelusz. Chcę obejrzeć synagogę. Wiem, że trzeba skręcić gdzieś w

bok od pomnika Księżniczki Zofii. Teraz już orientuję się , że tylko w jedną stronę od hotelu jest po co chodzić. Po dłuższym spacerze odnajduję synagogę ale po drodze zaglądam jeszcze do nowoczesnego kościoła katolickiego – białego, wysmukłego, z pięknym, kolorowym szkłem w drzwiach.

Synagoga jest z początków XX wieku. Fotografie z zewnątrz źle wychodzą, ponieważ budynek osłoniły drzewa rosnące przy ulicy. Wchodzę przez bramę na dziedziniec. Na przeciwko świątyni jest łaźnia a za nią malutki plac zabaw dla dzieci. Wewnętrzny wystrój w niczym nie przypomina ani kościoła katolickiego, ani cerkwi. Nie ma tu obrazów, figur i malowanych ołtarzy. Ładny jest sam kształt wewnętrzny – wykrój okien, marmurowe kolumny, filary, złote, ciężkie żyrandole, zgrabne, drewniane ławki, ornamentyka nad kolumnami i na drewnianych elementach oraz tkaniny liturgiczne.

Przy wejściu, pod sufitem obitym szaroniebieskim materiałem wisi błękitna lampa w złotej, koronkowej oprawie. Do materiału przypięte są złote gwiazdy.

Widok lampy zastanawia mnie. Widziałam coś takiego w dzieciństwie. Nie było to jednak w świątyni lecz w prywatnym mieszkaniu. Tamta lampa miała trochę inny kształt ale dokładnie ten sam kolor szkła i oprawy. Chyba wisiała w sieni, jeśli dobrze sobie przypominam. Utkwiła mi w pamięci do tego stopnia, że czytając później „Klechdy sezamowe” Leśmiana tak sobie wyobraziłam cudowną lampę Aladyna i nic nie było w stanie wybić mi tego z głowy. Byłam głęboko przekonana, że jeśli taką lampę potrze się palcem, stanie się coś niezwykłego. Miałam zamiar to sprawdzić, kiedy kolejny raz byłam w tamtym domu ale lampa wisiała za wysoko. Później dom zburzono a jego mieszkanka przeniosła się do bloków komunalnych.

Moje rozważania przerywają jacyś ludzie wchodzący do środka.

Rozglądam się tutaj jeszcze trochę i wychodzę. Deszcz przestał na moment padać. Z ulicy przy synagodze wydostaję się na deptak z kamiennymi ławkami i sklepami po obu stronach. Siadam w cukierni, gdzie w gablocie wystawione są ładne, duże ciastka. Zamawiam kawałek tortu i podwójną kawę. Siedząc przyglądam się witrynom pobliskich sklepów. Całkiem ładne rzeczy są na nich – mam na myśli buty i garderobę. Widać sporo wyrobów z prawdziwej skóry i z prawdziwej wełny. Wystawione ceny nie odstraszają. Prawdę mówiąc, są o połowę niższe niż u nas. Na dodatek wszędzie wiszą informacje o wyprzedażach, bo lato ma się ku końcowi. Moja torba podróżna została tak wypchana, że nic już do niej nie wlezie. Mimo wszystko postanawiam rozejrzeć się w tym, co można kupić.

Kończę ciastko, wypijam kawę i wchodzę do najbliższego sklepu. Później jest jeden, drugi, trzeci... Jednocześnie myślę przy tym, że trzeba mieć rozsądek. Trafiam na wyprzedaż i tu już nie mogę się oprzeć – taka ładna bluzeczka za parę lewów. W drodze powrotnej wcisnę ją na siebie; do torby nie będę wkładać.

Następny sklep jest z wyrobami skórzanymi – eleganckie kurtki, płaszcze w przystępnych cenach.

Ekspedientka od pierwszego rzutu oka ocenia mój rozmiar i natychmiast pokazuje rzeczy, które będą na mnie pasowały. I jak tu nie przymierzyć?...

Na ulicę wychodzę już w nowej skórzanej kurtce. Na taką pogodę jest bardzo dobra. Swoją starą mam w reklamówce. Gdybym wiedziała, że tak to wygląda, wyjechałabym z Polski w starych ciuchach, których nie szkoda zostawić w śmietniku. Postanawiam nie zaglądać do następnych sklepów i zadowolić się obejrzeniem tego co jest na wystawach.

Chodząc po ulicach znowu trafiam w okolice gmachu Parlamentu. Przy okazji zaglądam do malutkiej cerkwi, na którą wychodzi się wprost z podziemnego przejścia. Przy wejściu wystawiony jest obraz przedstawiający twarz Chrystusa. Dziwna jest ta twarz – biało-czarna, jakaś kobieca i jakby z pomalowanymi oczami, na których rozmazał się tusz. Na dodatek obraz ozdabiają białe, sztuczne lilie. Przypomina mi się dzieciństwo i sylwetka popa z naszego miasta. Mieszkał w małym




domku przy cmentarzu. Domek był stary, miał zszarzałe ściany a przy oknach pokruszoną

sztukaterię z główkami aniołków. Tam też musiały być jakieś lilie. Sam pop, mężczyzna w starszym wieku, szczupły, wysoki, z białymi, równo przyciętymi włosami sięgającymi ramion i krótką, białą bródką miejscami dziwnie zażółconą zawsze chodził w czarnym garniturze i dlatego rzucał się w oczy w tym chlopsko-robotniczym mieście.

Zaczynam rozglądać się po wnętrzu, do którego weszłam. Jest niskie, małe i nie ma tu takiego bogactwa wystroju jak w dużych cerkwiach. Oczywiście są ikony ale w ograniczonej ilości. Oglądanie nie zajmuje dużo czasu.

Tuż obok widać ogrodzony teren, gdzie trwają wykopaliska archeologiczne. Leżą poodsłaniane i oczyszczone kamienie ale bliżej podejść nie można. Na dodatek znów zaczęło padać. Otwieram parasol.

Idę w stronę meczetu. Na przeciwko jest stara hala targowa, gdzie można kupić coś na kolację a przy okazji zjeść. Na chodzenie po restauracjach nie mam dzisiaj ochoty. Może jutro przestanie padać i łatwiej będzie poruszać się po mieście.

Przechodząc przez przejście na jezdni dostrzegam nagle w tłumie znajomą twarz. Pada deszcz, znajoma twarz ma na głowie kaptur od kurtki, więc pewna nie jestem czy twarz jest na pewno znajoma. Ja też zasłaniam się parasolem i mijamy się bez słowa. Każdy medal ma dwie strony. Lele to jedna strona tego medalu ale jest jeszcze i druga...

Wieczór spędzam na kawie w hotelowej kawiarni. Przypatruję się ludziom, którzy idą do kasyna gry. Kasyno ma wejście od ulicy i wewnętrzne - od hotelu. Przed wejściem zewnętrznym leży czerwony dywan. Daszek nad nim podtrzymują dwie kariatydy o płaskich, złotych stopach. Podjeżdżają tam samochody i wysiadają z nich goście - przeważnie w wieczorowych strojach. Ja obserwuję tych, którzy idą do kasyna od strony hotelowej. Najbardziej dziwią mnie osoby wyglądające całkiem zwyczajnie, bez przesadnej elegancji – w zwykłych sweterkach. Widocznie można i tak, jeśli ma się pieniądze.

Do gier hazardowych jakoś mnie nie ciągnie. Jestem przekonana, że mogłabym tam nabawić się tylko finansowych problemów.

Poranek jest już pogodny chociaż na dworze ochłodziło się. Dzisiaj celem mojej wędrówki jest Plac Cara Oswobodziciela i Sobór Aleksandra Newskiego. Bolą mnie już trochę nogi od ustawicznego chodzenia ale wszędzie docieram na piechotę, naturalnie robiąc po drodze przystanki na wypicie kawy czy soku.

Imponującej świątyni nie sposób przeoczyć jeśli idzie się we właściwym kierunku a o kierunek zawsze można spytać kelnerkę w kawiarni czy ekspedientkę w sklepie.

Cerkiew w stylu neobizantyjskim budowano przez trzydzieści lat. Autorem projektu był znany rosyjski architekt Pomerancew. Jest to główna świątynia patriarsza autokefalicznego Bułgarskiego Kościoła Prawosławnego. Stoi na rozległym placu. Ma pozłacane kopuły, wejście zdobią włoskie marmury. Przy wejściu do katedry kręci się spora grupa turystów. Robię zdjęcia na zewnątrz i wchodzę do środka. Wnętrze jest ogromne i ciemne. Pod sufitem wisi wielki złoty świecznik, w którym pali się duża ilość cienkich, długich świec. Są ciekawe freski ale zdjęcia źle wychodzą w takim oświetleniu. Aparat fotograficzny nie chwyta nawet jasnych witraży w oknach. Oglądam jeszcze trony cara i patriarchy po czym wychodzę na zewnątrz.

Zastanawiam się gdzie iść dalej? Łażąc bez sensu trafiam na zaciszną restaurację, która ma wygodny ogródek pod parasolami. Robię tu dłuższy przystanek. Restauracja jest w dole. Powyżej, na wzgórzu, gdzie znajduje się skwer, handlowcy oferują ręcznie malowane akwarelą i olejem obrazki – przeważnie kwiaty i charakterystyczną dla miasta architekturę. Jeszcze wyżej przyciąga turystów nieduży pchli targ z niedrogimi starociami - bibeloty, tania biżuteria i inne drobiazgi, które mają już swoje lata.

Oglądam to wszystko. W końcu decyduję się na zakup staroświeckiej broszki – mosiężnej, z zielonymi kamykami i przypominającej starą, złotą koronkę, która dawno straciła swój blask.





Później, po drodze oglądam jeszcze z zewnątrz ruską cerkiew Świętego Mikołaja. Bardzo to ładne

– pięć złoconych kopuł i zielona iglica.

Tego dnia udaje mi się wreszcie dotrzeć do Narodowego Pałacu Kultury. Budynek jest duży, nowoczesny. Postawiono go w 1981 roku. Jest to centrum kongresowo- wystawiennicze - największy tego rodzaju budynek w Europie Południowo-Wschodniej. Jego front wychodzi na spory park czy raczej szeroką aleję spacerową wyłożoną jasnymi płytami. Idąc nią mija się po drodze prostokątne baseny obsadzone po brzegach kwiatami. Po obu stronach alei rosną różne gatunki drzew tworząc barwną kompozycję liści. Znowu robię zdjęcia. To mój ostatni dzień w Sofii. Wieczorem będę pakować torbę. Jutro powłóczę się jeszcze po ulicach w pobliżu hotelu, później wezmę taksówkę i pojadę na lotnisko. To, co nie zmieści się w torbie wezmę pod pachę jako bagaż podręczny. Do Bułgarii mam zamiar jeszcze wrócić – za tym pobytem nie zdążyłam obejrzeć Plovdiv. Na razie, po południu lecę do Budapesztu ale to już zupełnie inna para kaloszy.

Co do Lele, to uważam, że zwyczajnie wykorzystywała mój brak rozeznania w pewnych sprawach. Na dodatek ona sama też pełnego rozeznania nie miała i paskudnie na tym się nacięła. Z resztą, kunktatorstwo zaszkodziło nie tylko jej. Mogłam wcześniej domyślić się, że coś knuje, kiedy wspomniała o świni. Najwyraźniej mówiłyśmy jednak innymi językami. U nas wiadomo było, że świnia będzie chodzić za pół litra. Według Lele płaciło się gotówką za to, żeby świnia chodziła a to pociągało za sobą dalsze konsekwencje – chociażby takie, że z pieniędzy trzeba się rozliczać. Tego czy Lele ma świadomość swojej fatalnej pomyłki postanowiłam już nie sprawdzać. Chciałam jej powiedzieć, że literatura piękna książki kucharskiej raczej nie przypomina ale dałam sobie spokój. A tak nawiasem mówiąc – alkoholu prawie nie używam i groszem, oględnie rzecz ujmując, nie śmierdzę.











  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Bardzo ciekawy opis wydarzeń i refleksji, a właściwie reportaż. Interesująca i dynamiczna akcja, dobra narracja.
Ale, niestety, sporo błędów i to różnorakich. Z tego też powodu wskażę tylko błędy z dwóch pierwszych Części (może stron).
Błędy ortograficzne (wszystkie wymienione zwroty należy pisać łącznie); nie wiele, na prawdę, powiedziała by, nie drogi, nie znane.
Nie wiem co oznacza bardzo długi ciąg kropek, gdyż wielokropek ma tylko trzy kropki. Sądzę też, że wsiada się do samolotu, a nie "w samolot". Dwukrotnie użyte znaki zapytania też są moim zdaniem zbyteczne.
Najgorzej jest z interpunkcją. Brakuje przecinków przed: ani też, czy oczy, jakie były, a jego, czy nie, co było, czy powodem, ale (4 razy), czyli, a cenę, a w nim, kupuję (wtrącenie)czy też, szukając, żebyś, a nie, co wybrać.
W większości brakuje przecinków przed zdaniami podrzędnymi.
Kilka przecinków jest zbędnych, czyli przed: chyba, oddalony oraz w sformułowaniu "Pomimo, że".
© 2010-2016 by Creative Media
×