Przejdź do komentarzyK-X ląduje (3 cz.)
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-04-10
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1313

K-X ląduje (3 cz.)



— Jakie to wszystko przepiękne — z rozmarzoną miną powiedziała Pogodna i wtuliła się w ramiona swojej matki. — A jak ty, mamo, potrafisz ślicznie opowiadać. Jako dziecko i jako dorastająca panna nieraz byłam świadkiem nawiązywania z nami kontaktów przez Księżycowych Pobratymców, ale jakoś to wszystko do mnie nie przemawiało. Wydawało mi się to jakieś nierealne, oderwane od rzeczywistości. Och, jaka byłam głupia. Mogłam przecież bardziej zainteresować się nimi. Poczytać ich wiadomości. Wypytać was o nich. A ja nic… Zła jestem teraz na siebie, ale też sama sobie jestem winna.

— No właśnie! — Dumko krótko a dosadnie utwierdził żonę w jej przekonaniu. — Dlatego i ja nic o nich nie wiem. Oj, Pogodna, Pogodna!

— Oj, mamciu, mamciu! — głośno zawołali bracia Poważalscy.

— Ale na szczęście nic straconego — powiedział uspokajająco dziadek Hardy. — Jutro wszyscy będziecie mieli okazję ich poznać i podziwiać. I ręczę, że na pewno ich polubicie.

— A teraz, moi mili, pora iść spać — wesoło oznajmiła mamcia Radosna. — Musimy być wypoczęci. Przypominam: nasi goście z Księżyca nie śpią w nocy. Szybko do łóżek, proszę bardzo… A ty, Chwatko, jazda do łazienki! Nogi myć! I najlepiej będzie, jak weźmiesz z sobą swoją babcię. Co z was za charakterki?… Zawsze i wszędzie z tymi bosymi, i jak widać, brudnymi stopami.

Nazajutrz, skoro świt, wszyscy już byli na nogach. Wypoczęci i tryskający wyśmienitym humorem szykowali się do śniadania, blokując po kolei wszystkie łazienki. Po porannej toalecie znów zakładali swoje odświętne ubrania. A po śniadaniu, siedząc ciągle przy stole, układali program na uroczyste przywitanie Księżycowych Pobratymców. Wprawdzie goście mieli przylecieć gdzieś około południa, ale wszyscy chcieli być przygotowani na każdą ewentualność, i w czasie, i w sytuacji. Mieli więc o czym dyskutować i o co się spierać.

— No co ty, Gryzio, chyba nie chcesz podawać im ręki — powiedział zdegustowany Chwatko. — Jeszcze cię który w nią pocałuje i będziesz się miał z pyszna.

— A może coś się u nich zmieniło od tamtej pory? — w zadumie spytał Gryzio. — Minęło przecież tyle lat, to może ich konwenanse uległy zmianie? Przyleci też nowa generacja Księżycowych Pobratymców, może chociaż ci będą inni? Gdzie dziadziuś Hardy? On na pewno coś wie.

— Dziadek wyszedł z wujkiem Chwatem wyprawić gołębie do powrotnego lotu — stwierdziła babcia Miła i odebrała od Śmieszki cały stos zebranych ze stołu talerzy. — A potem mieli iść otworzyć zawory w cieplicy* i napełnić zbiorniki ciepłą wodą. Bo wiadomo, że wy jak kaczki wszystką wodę wychlapiecie w łazienkach podczas porannej toalety. A przecież dla naszych księżycowych gości ciepła woda chyba też będzie potrzebna. Tak przynajmniej myślę…


---------------------------------------------

cieplica — terma, źródło wód ciepłych.


— Na ząb rekina! — wrzasnął podniecony Gryzio. — Babciu kochana, gdzie to jest? Zawsze chciałem zobaczyć jak wyglądają te wasze wodociągi. O rany, jakie u was wszystko ciekawe.

— Za późno już… tralalala! — śpiewnie oznajmił Gagatek na widok wchodzącego dziadka Hardego i papcia Chwata, ale widząc zawiedzioną minę kuzyna, zaraz zaczął go pocieszać. — Pójdziemy tam później razem, bo oni na pewno będą teraz często tam latać… Daj ucho, to ci jeszcze coś powiem… A więc… jak się postaramy więcej dbać o higienę… no wiesz… niby się myć, to i ciepłej wody więcej będzie potrzeba. To może im się znudzi tak często tam latać i wtedy może nam samym pozwolą odkręcać zawory.

— No, no, Gagatku, bądź szlachetny. — Gryzio ze śmiechem pogroził kuzynowi palcem i zwrócił się do dziadka. — Mogę następnym razem iść z wami? Tak bardzo mnie ciekawi jak te wodociągi funkcjonują.

— Oczywiście, że tak — odpowiedział dziadek Hardy. — Ba, możesz się nam do pomocy nawet przydać, bo ciepłej wody teraz będzie potrzeba… ho, ho… hektolitry.

— A my, a my, dziadziuniu? — z wielką nadzieją w głosie zapytał Gabcio i szturchnął brata, aby ten mu dopomógł w razie odmowy.

— Jasne, że my też będziemy mogli pomagać — stwierdził za dziadka Gagatek. — Toż to męska rzecz, taka robota.

— W porządku Gaga. Chyba da się to jakoś zrobić — ze śmiechem poinformował bliźniaków dziadek. — Ale tylko przy naszej obecności i jako młodsi asystenci. No! Zrozumiano?! A teraz powiedźcie mi, jaki program przygotowaliście na przywitanie naszych księżycowych gości?

— No właśnie, dziadku. — Gryzio podjął temat. — Rozmawialiśmy wszyscy już o tym i opracowaliśmy dokładny program. Nie wiemy tylko czy im podawać rękę, czy może tak jak ty, uścisnąć w ramionach?

— Uważam, że najlepiej będzie, jak chwilę odczekamy po ich zejściu ze statku kosmicznego i zorientujemy się jak oni będą się zachowywać. Bo wiecie, to będą trzy pokolenia, a ja znam tylko tego jednego z pokolenia najstarszych, więc sam już nie wiem, jak ich witać. Zobaczymy — powiedział dziadek Hardy po krótkim namyśle, drapiąc się po swej długiej brodzie i patrząc na skupione twarze słuchających go wnuków. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo nagle dało się słyszeć charakterystyczne brzęczenie.

To Księżycowi Pobratymcy wchodzili w kontakt z ludkami. Wszyscy w mig zerwali się od stołu i z wielką i nieukrywaną radością wybiegli na podwórko. Zwłaszcza najmłodsi byli niesamowicie podnieceni. A już bracia Poważalscy, to wprost szaleli z podniecenia. Podobnie działo się z ich ojcem Dumkiem. Dla niego to też była pierwszyzna, choć należał do grona starszych. Każdy wlepiał wzrok na skałę, gdzie po chwili wyświetlił się duży ekran, a na nim zaczęła się wypisywać wiadomość: „Za godzinę lądujemy. Rozpalcie duży ogień. Tam będziemy siadać”.

— Och, na psa powonienie! To już… to już za chwilę będziemy ich czuć… o przepraszam!... widzieć — z nieopisanym entuzjazmem zawołał Nosolek i popatrzył na błękitne niebo skąpane w słońcu. A że złociste letnie słońce nie żałowało promieni i rzucało nimi ochoczo, toteż oślepiło go na moment. Nosolek zmrużył oczy i naciągnął głębiej swoją czapeczkę z daszkiem, tak, że tylko jego kinolek spod daszka było widać.

— Ty, Nosolek, schowaj się gdzieś lepiej — poradził głośno Gagatek z szerokim uśmiechem. — No bo wiesz, tą swoją antenką, to znaczy nosem, zmylisz Księżycowych Pobratymców w nawigacji. I jeszcze wylądują nie tam gdzie trzeba i…

— A ty Gagat nie bądź taki dowcipny tylko bierz Nosolka za rękę i jazda za mną do drewutni po drzewo! — zakomenderował głośno papcio Chwat, przekrzykując piskliwy śmiech wszystkich dzieci, łącznie z Nosolkowym, i grożąc jednocześnie synowi palcem. — Wszyscy chłopcy za mną! Rozpalimy duże ognisko na lądowisku.

Po niespełna godzinie wszyscy Śmieszalscy i Poważalscy stali już w jednym szeregu na lądowisku. Podekscytowani, ale i bardzo radośni. Co chwilę lustrowali niebo i głośno komentowali swoje uwagi na temat kierunku przylotu statku kosmicznego. Atmosfera była gorąca. A była gorąca nie tylko ze względu na sytuację. Była gorąca również ze względu na autentyczną gorąc.

Słońce, zerkając na ziemię, spostrzegło wielkie poruszenie wśród społeczeństwa leśnych ludków i to poruszenie udzieliło się też i jemu. Z wielką przyjemnością podgrzało więc temperaturę ciskanych na ziemię promieni. Chciało w ten sposób wykazać się dobrą wolą i pokazać ziemianom co potrafi. No i grzało niemiłosiernie.

— Ja chyba zaraz zakwitnę! Kochani Księżycowi Pobratymcy przybywajcie! — głośno zawył spocony Gryzio, opędzając się od igrających w powietrzu parzących iskierek ochoczo wystrzeliwanych przez wielkie ognisko. — Słońce upalne i ognisko. Pasuje jak… jak pięść do nosa… Wszechświecie wszechmocny, zlituj się nad nami i wypluj już tych kosmitów w naszym kierunku!

— Nie lamentuj już aż tak — na wesoło skarcił syna Dumko i otarł pot z czoła. Po czym jął strzepywać popiół (pozostałość po wesołych iskierkach) z włosów i ubrań swoich najbliższych. A widząc ich ciągle szczęśliwe miny, fuknął jeszcze, ale już bardziej w kierunku ogniska niż Gryzia: — Nam też jest więcej niż ciepło, a daleko nam do marudzenia.

— No, moi kochani, cierpliwości. Oni zaraz będą — uspokoił rodzinkę dziadek Hardy i dmuchnął w lecącą w jego kierunku iskierkę. — Komitet Powitalny musi znieść wszystkie niedogodności z humorem i godnością. Co nie? Tak jak my. Lepszego Komitetu nie uświadczysz nawet w pobliskim le… lee… leeeecą już!

— Komitet Powitalny! Baczność! — wrzasnął przeraźliwie głośno zdenerwowany papcio Chwat i zaczął biegać wokół ogniska jak opętany.

Zdenerwowanie papcia Chwata udzieliło się wszystkim. Nawet dziadek Hardy stracił nieco swój animusz. Każdy pod wpływem kumulacji własnego zdenerwowania ze zdenerwowaniem udzielonym, zaczął wyprawiać różne dziwne rzeczy, tylko nie to, co było zaplanowane w programie powitalnym. W końcu nie wytrzymali napięcia i puścili się pędem za papciem Chwatem, zerkając przy tym nerwowo na niebo. Tymczasem świetlisty punkt na niebie stawał się coraz większy i wyraźniejszy. Papcio Chwat nagle się zatrzymał, i to tak raptownie, że wszyscy zaczęli wpadać na siebie, jeden na drugiego, i padać na ziemię. Szybko się jednak z ziemi pozbierali, a po chwili pozbierali się też i w sobie i opanowali nieco swoje emocje. Papcio Chwat z gromkim okrzykiem: — „Tu jesteśmy, tu lądujcie!”, zaczął podskakiwać w miejscu jak odbijana piłka i z wyciągniętymi ramionami ku niebu, obserwował rosnącą w oczach świetlistą kulę. Za jego przykładem poszedł cały Komitet Powitalny. A świetliste, nie z tej ziemi cudo, rosło i… rosło. Aż słońce poczuło zazdrość i z nieco obrażoną miną zaczęło zazdrosnym okiem przyglądać się tej świetlistej, ogromniejącej kuli, zapominając na moment o swoim zadaniu. Zrobiło się przeto nieco chłodniej na ziemi. To i dobrze! Bo wszyscy byli już tak spoceni ze wszystkich powodów naraz, iż chwilowy chłód dobrze im zrobił. Trochę ich orzeźwił i otrzeźwił. Ale nie na tyle, aby ktokolwiek przypomniał sobie o czymś w rodzaju programu powitalnego. Tym bardziej, że w międzyczasie świetlista kula zmieniała swój wygląd i nabierała już konkretnych kształtów. Wyglądała z dołu jak kręcąca się czerwona głowa Stańczyka. Efekt był niesamowity. Tak niesamowity, że nawet dziadek Hardy nie mógł opanować emocji. Był jeszcze bardziej zachwycony i przejęty niż przy pierwszym kontakcie z przybyszami z Księżyca. I choć nawet przypomniał sobie na moment o przygotowanym programie na ich przywitanie, to jednak z rezygnacją machnął ręką. Sam nie mógł się opanować, to wypadałoby, żeby i innym pozwolił na nieopanowanie.

Statek kosmiczny Księżycowych Pobratymców znów zmienił swój wygląd. Z kręcącej się głowy Stańczyka, która powoli zwalniała obroty i wyhamowywała szybkość, statek nabrał wyglądu olbrzymiego niebieskiego pająka o czterech łapach. I ten monstrualnych rozmiarów pająk zawisł w bezruchu nad głowami ludków. Słychać było tylko cichutki szum… Aż nagle, z jego czterech łap buchnęły kłęby niebieskiego dymu i utworzyły w powietrzu wesołe obłoczki. A te, dźwięcząc, opadały na ziemię. Potem na brzuchu pająka ukazało się duże czerwone serce, a w nim pulsujący złoty napis: — „Witamy Naszych Kochanych Ziemskich Pobratymców” — i to wypisany poprawnie, w ludkowym języku. Reakcja tych na dole była natychmiastowa. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, przekrzykując się nawzajem: — „Witamy Naszych Kochanych Księżycowych Pobratymców! Witamy i zapraszamy! Kochamy Was… Chodźcie tu do nas!”.

Komitet Powitalny zafundował swoim gościom tak przeogromny chaos dźwiękowo-wizualny, że wątpliwe, aby ci na górze cokolwiek z tego zrozumieli.

Nawet słońce zbaraniało z kretesem i wytrzeszczyło oczy, nie rozumiejąc kompletnie nic, o co im wszystkim chodzi. I na wszelki wypadek poczerwieniało ze wstydu, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, czy wstydzi się za nich, bo nie wiedzą co robią, czy za siebie, bo nie wie co oni robią. A wiadomo, że jak się czerwienieje ze wstydu, na twarzy powstają rumieńce, czyli gorące wypieki. Słońce zaczęło więc znów grzać niemiłosiernie. Choć tym razem bezwiednie. Całe wprost promieniowało gorącem, powodując, że z nieba zaczął się lać żar nie do zniesienia.

Wszystkim ludkom nowa fala potu zalała oczy. Ale nic sobie z tego nie robili. Nie byli w stanie. Byli tak rozentuzjazmowani przybyciem gości z Księżyca, że właściwie nie zdawali sobie do końca sprawy z tego typu niedogodności. Odruchowo tylko i szybkim ruchem przecierali oczy chusteczkami (tymi, którymi zgodnie z programem mieli machać do gości, a które specjalnie na ten cel wydziergała Śmieszka), aby nawet na moment nic nie stracić z tego spektakularnego widowiska, jakie się przed ich oczami rozgrywało.

Tymczasem niebieski pająk, przy delikatnych dźwiękach dzwoneczków, ciągle obniżał swój pułap. Aż w końcu osiadł miękko na czterech łapach na skraju lądowiska i… zaległa cisza. Wszystko i wszyscy zamarli w bezruchu.

Nawet słońce zapomniało o swoim zawstydzeniu i z rozdziawioną buzią, podobnie jak wszystkie ludki, wlepiało wzrok w gigantycznego pająka i wyczekiwało na to, co nastąpi.

Po krótkiej chwili, pająk jak gdyby sapnął ciężko i znów rozległ się dźwięk dzwoneczków. Z cichym szelestem zaczęły się otwierać okrągłe drzwi i jednocześnie wysuwało się od spodu coś w rodzaju balkoniku. Wszyscy wstrzymali oddech. I nagle, oczom oniemiałym z wrażenia widzom ukazał się niesamowity i bardzo sympatyczny widok. Księżycowi Pobratymcy zaczęli dostojnie i w milczeniu wychodzić na balkonik. Pierwszy wyszedł znany już dziadkowi Hardemu i babci Miłej dowódca poprzedniego statku kosmicznego. Po nim wyszedł jego syn, a następnie żona dowódcy i żona syna. I na samym końcu, prawie jednocześnie, i prawie wyskoczyło a nie wyszło, dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczyna. Tym razem było o wiele łatwiej rozpoznać płeć gości z Księżyca, ponieważ byli ubrani jakoś tak bardziej znacząco i odpowiednio do płci. A byli ubrani nieziemsko pięknie. Wszyscy mieli na sobie złote kombinezony i na głowach — górnych głowach — w tym samym złotym kolorze berety ze sterczącymi antenkami. Dowódca miał takie same zielone włosy jak za pierwszym razem, tyle że przyprószone złotem. Podobnie jak u ziemian w podeszłym wieku — siwizną. Jego syn i wnuk mieli identyczne włosy jak on przed laty. Natomiast wszystkie kobiety, łącznie z najmłodszą, miały jeszcze dłuższe włosy, bo sięgające aż do połowy pleców. I były one koloru jaskrawoczerwonego. Włosy najstarszej kobiety były również przyprószone złotem. Kobiety miały na swoich złotych i obcisłych kombinezonach ubrane krótkie spódniczki w różnych kolorach. Najstarsza miała spódniczkę w kolorze zielonym, takim jak włosy jej męża. Średnia — w kolorze czerwonym, w takim jak jej włosy. Natomiast najmłodsza — w różnych kolorach, podobnych do kolorów tęczy. Wszystkie miały bardzo ładne oczy, oczywiście, dwie pary oczu. A były one jeszcze większe i bardziej błyszczące niż męskiej części ich rodu. No i przede wszystkim miały bardzo długie, czerwonoczarne rzęsy. Jedna rzęsa czarna, druga czerwona, i tak na przemian. Zabawnie to wyglądało, ale też i ładnie. Obydwie twarze kobiet były bardziej zaróżowione i miały po dwa fikuśne czerwonawe rumieńce. A usta? Usta przepiękne, duże, aksamitne, czerwone i uśmiechnięte, i to na obydwu twarzach. Chociaż trzeba przyznać, że na dolnych twarzach ich uśmiech był o wiele wyraźniejszy. Był po prostu szeroki i bardzo miły. Każda z nich trzymała w rękach jakieś szarfy w różnych kolorach, które z łopotem powiewały na wietrze. Wszyscy razem wyglądali przecudnie. A na tle ich niebieskiego, gigantycznych rozmiarów statku kosmicznego, sprawiali sobą wrażenie, jakby byli złotymi gwiazdeczkami, zawieszonymi gdzieś na bezkresnym firmamencie. Gwiazdeczkami, które przyozdobiły się kolorowymi bombkami, i wesoło baraszkując przy dźwiękach dzwoneczków, migoczą ku uciesze Ziemian.

Słońce, widząc ten wspaniały spektakl, uspokoiło się wreszcie i z szerokim uśmiechem puściło w kierunku jego scenerii kilka złocistych promieni. Chciało mieć swój udział w tym niesamowitym widowisku. Przyuważył to wiatr, który od jakiegoś już czasu również z wielkim zaciekawieniem przyglądał się temu fenomenowi. Jednocześnie zabawiał się szarfami trzymanymi przez kobiety-kosmitki, dmuchając w nie z różnym natężeniem. Gdy zauważył nadlatujące promienie słoneczne, dmuchnął w nie z uciechy ze zdwojoną mocą. Promienie słoneczne załamały się i zaczęły pulsująco opadać na gości z kosmosu. A odbijając się od ich złotych kombinezonów, utworzyły fantastyczne refleksy świetlne. Wiatr, zadowolony ze swojego żartu, puścił oczko do słońca. Słońcu ten żart też się spodobał, więc odpowiedziało wiatrowi podwójnym oczkiem. No a potem, na powrót zajęło się już swoją normalną pracą, uradowane, że wszystko się jakoś wyjaśniło i w dodatku tak pięknie było.

Księżycowi Pobratymcy stali w rzędzie jeszcze przez chwilę i przypatrywali się wszystkim ludkom stojącym na lądowisku. Wreszcie pierwszy odezwał się znany dziadkowi Hardemu i babci Miłej dowódca:

— Witamy naszych drogich Ziemskich Pobratymców! Jesteśmy szczęśliwi, że możemy się z wami spotkać, i to w tak dużym gronie.

— Witamy! Witamy drogich Księżycowych Pobratymców! — rozległo się donośnie na dole.

— Ale was się namnożyło! — zaśmiał się dowódca serdecznie, a za nim, jak na komendę, pozostali Księżycowi Pobratymcy. Wszyscy śmiali się głośno i z charakterystycznym dla nich zgrzytaniem, pokazując przy tym wszystkie zęby. I co było dziwne, wszyscy mieli złote zęby, a nie srebrne, jak ostatnim razem. Czyżby zmieniali kolor zębów w zależności od koloru kombinezonów, tak jak babcia Miła zmienia kolor aksamitki do swojego naszyjnika z gagatem?

Kiedy skończyli się śmiać, dowódca nacisnął guzik na poręczy balkonu i zaczęli zjeżdżać w dół. A gdy balkon z całą załogą statku dotknął ziemi, dowódca rozpoczął jej prezentację:

— Oto moja żona K-Alpha, moja synowa K-Beta, mój syn K-Y. No i mój wnuk K-1 oraz wnuczka K-2. I ja, stary bywalec waszej pięknej Planety Ziemia. Najwyższy czas, abym przedstawił się z imienia. Otóż ja nazywam się K-X.

— Bardzo nam miło poznać was wszystkich — powiedział radośnie dziadek Hardy i również przedstawił swoją liczną rodzinkę. A kiedy skończył, z uśmiechem dodał: — Zapraszamy serdecznie wszystkich państwa w nasze progi i proszę się czuć jak u siebie w domu.

Wszyscy Księżycowi Pobratymcy, jak na zawołanie, zeskoczyli z balkoniku i ruszyli w stronę leśnych ludków, lekko unosząc się nad ziemią. A balkonik z cichym szelestem pojechał do góry, chowając się na swoim miejscu. Natomiast okrągły właz pojazdu wydał z siebie kilka dźwięcznych taktów, coś w rodzaju: — „tryli, tryli, trylilili…” i zamknął się szczelnie.

Kiedy goście z Księżyca zbliżali się już do ludków, ci nie bardzo wiedzieli jak mają się zachować przy przywitaniu. Nie musieli jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać, gdyż goście bez żadnych oporów rzucili się na nich z szeroko otwartymi ramionami i zaczęli wszystkich po kolei ściskać „na niedźwiedzia”. Ku zadowoleniu najmłodszych ludków. Zakotłowało się okrutnie wśród Ziemsko-Księżycowych Pobratymców i już nie wiadomo było kto kogo ściskał. Gdy ceremoniał powitania dobiegał końca, leśne ludki zauważyły nagle, że mają pozawieszane kolorowe szarfy na szyi. Uradowani, zaczęli jeden przez drugiego głośno wykrzykiwać słowa podziękowania i tym razem to oni rzucili się na gości z szeroko otwartymi ramionami.

Nie wiadomo jak długo jeszcze trwałby ten ceremoniał uścisków, gdyby nie dziadek Hardy, który pierwszy odzyskał zmysł organizacyjny i zaintonował:

— Na powitanie wszyscy razem… — a zanim jedenaście gardeł z rodziny Śmieszalskich i Poważalskich:

— Hip, hip, hura. Hip, hip hura… — a potem jeszcze... i sześć gardeł z rodziny K (drugie sześć milczało):

— Hiprrr, hiprrr, hurra, hurra, hurrrrra! — siarczyście zazgrzytało, wywołując tym samym serdeczny śmiech wśród najmłodszych gardeł leśnych ludków.

I wszyscy razem, osiemnaście Ziemsko-Księżycowych istot, ruszyło raźno w stronę pałacu wśród strzelistych skał, ucząc się po drodze swoich imion. Zabawy przy tym mieli co niemiara. Śmiechom i chichom nie było końca. Zwłaszcza przy wymawianiu imienia Śmieszki przez K-2. Jak ze wszystkimi imionami K-2 jakoś sobie poradziła i zapamiętała, to przy Śmieszce zacięła się niczym zardzewiałe koło zębate i ni rusz nie mogła tego imienia wymówić. Wychodziło jej coś w rodzaju: — „Sieimierrrszka”, albo „Sierrreszka”, w najlepszym razie: „Sięmieszka”, co szybko podłapał ogromnie rozbawiony Gagatek.

— Się mieszka niedaleko! — rechotał jak wariat, wprawiając wszystkich swym śmiechem w niezły ubaw.

— Nie mów, że ona niedaleko, bo ona jest tu, obok mnie — powiedziała zdziwiona K-2, drapiąc się z zakłopotaniem po górnym czole. — No, Sięmieszka, powiedz że mam rację.

— Nie przejmuj się nim K-2. — Śmieszka uspokajała swą nową przyjaciółkę. — On zawsze tak sobie żartuje ze wszystkich i ze wszystkiego. Taki to już z Gagatka gagatek. Musisz się do niego tylko przyzwyczaić, to go nawet polubisz. Bo w istocie nie jest taki zły…

— Hej, ty, Śmieszalska Śmieszko, co to znaczy: „nie jest taki zły”? — dalej rechocząc, spytał Gagatek. — Nie taki zły? Jam do rany przyłóż. Gabciu, dawaj swojego guza! Zaraz wam udowodnię… jak działam… jak stary Księżycowy Pobratymiec na papciowego guza przed wieloma laty. No, Gabciu, zdejmuj kapelusik… No czemu uciekasz?!

— Ty się Gagatku lepiej uspokój, póki mamcia nie usłyszy i nie zobaczy, co Gabcio ukrywa pod tym swoim kapelusikiem właśnie z twojego powodu — poradził bratu Chwatko. — I nie rób już z siebie takiego uzdrowiciela, bo akurat na odwyrtkę przykładasz się do ran… to znaczy… zadajesz rany...

— Co mówiliście o papciowym guzie? — z zainteresowaniem spytał dziadek Hardy, odstępując od starszych i podchodząc do rozbawionych dzieci. — Opowiadałeś Gagatku swoim nowym przyjaciołom o tej guzowej historii waszego ojca? No, to było zabawne. Prawda, dzieci?

— Jeszcze jak! — poinformował dziadka Hardego K-1 i z szerokim złotym uśmiechem przeleciał wzrokiem po wszystkich dzieciach. — Nasz dziadek K-X też nam o niej opowiadał.

— No widzicie, jaki ten świat, och, przepraszam, wszechświat jest mały, bo tyle o sobie wiemy — rzekł ucieszony dziadek Hardy i głośno, już do wszystkich, dodał: — Bardzo jestem szczęśliwy, że wszyscy możemy być razem… Niezmiernie jestem szczęśliwy… A teraz, moi drodzy, wchodźmy już do naszego pałacu. Nasi goście muszą się posilić po tak długiej podróży.

Wszyscy posłusznie weszli do środka prowadzeni przez pacia Chwata. Na podwórku został tylko dziadek Hardy i dziadek K-X. Chwilę patrzyli na siebie bez słów ze wzruszeniem w oczach. Po czym rzucili się sobie jeszcze raz w ramiona i w końcu dali upust swojemu wzruszeniu. Podciągając głośno nosami, stali tak w mocnym, męskim uścisku i co chwilę jedną ręką wycierali oczy, a drugą poklepywali się po plecach. Tak bardzo byli wzruszeni, że nawet nie zauważyli, iż w wejściu do jaskini ponownie zjawili się ich synowie, Chwat i K-Y, i przypatrywali się im.

— Widać, że nasi ojcowie bardzo mocno przeżywają spotkanie po latach — odezwał się pierwszy papcio Chwat i otarł w skrycie płynącą po policzku łzę.

— Tak, bardzo — powiedział K-Y w zadumie na obu twarzach. Ale zaraz dolna twarz mu się rozjaśniła i już z uśmiechem dodał: — No, ale miejmy nadzieję, że teraz to się zmieni i często będziemy się odwiedzać. Prawda, Chwat?

— Ja też mam taką nadzieję — odpowiedział papcio i również szeroko się uśmiechnął. Po czym złapał K-Y za rękę i pociągnął go za sobą w kierunku swoich ojców. I kiedy stanęli już razem naprzeciw nich, odezwał się: — Drodzy nasi ojcowie, my, to znaczy K-Y i ja, zanim was tutaj znaleźliśmy, rozmawialiśmy o możliwościach częstszych spotkań. A teraz, na waszym przykładzie widzimy, że jest to wręcz konieczne by dołożyć wszelkich starań, ażeby naszych spotkań było jak najwięcej…

— No właśnie, i tak będzie! — K-Y wszedł papciowi Chwatowi w słowo i poklepał obu ojców (ciągle złączonych w uścisku) po plecach.

— Popatrz, ojcze, co dostałem od K-Y — ze szczęśliwą miną powiedział papcio i pokazał ściskany w swej potężnej dłoni czarny przedmiot. — Dzięki temu małemu urządzeniu, które K-Y nazywa fontelem, będziemy mogli bezpośrednio rozmawiać z naszymi drogimi przyjaciółmi kiedy tylko zechcemy.

— Nie do wiary! — wrzasnął podniecony dziadek Hardy i podskoczył do syna, aby zobaczyć, co to za cudo trzyma w dłoni. — Przez wszystkie te lata najbardziej brakowało mi tego, że nie mogłem z wami tak po prostu porozmawiać, skoro już nie mogłem was widzieć. To jest naprawdę niewiarygodne. Sami skonstruowaliście taką wspaniałą rzecz? Nam… nam niestety nigdy się jeszcze nie udało osiągnąć takiego postępu technicznego…

— I też nie musi, bo wszystko możecie mieć od nas — przerwał mu K-X i zaczął ściskać obu Śmieszalskich naraz. W rozpędzie i własnego syna też wyściskał. Po czym poważnym głosem dodał: — Cóż z tego, że nie osiągnęliście wyższego postępu technicznego? Cóż znaczy postęp techniczny w porównaniu z wartościami, jakie wy posiadacie? Wy sami sobą jesteście najwyższą wartością, bo jesteście dobrymi i uczuciowymi istotami o gorących sercach. Też było mi żal, że nie mogłem z tobą Hardy bezpośrednio rozmawiać. Czasami mogliśmy was tylko trochę obserwować. I to nie zawsze wyraźnie… Było to mało, ale na tyle dużo, że mogliśmy się od was nauczyć mnóstwo wspaniałych rzeczy związanych z uczuciami, a które były nam wcześniej obce. Staliśmy się dzięki wam lepsi. Jest nam teraz o wiele łatwiej żyć samym z sobą, w rodzinie i wśród naszego księżycowego społeczeństwa. A te wspaniałości zawdzięczamy właśnie wam. Żaden postęp techniczny, choćby największy, ani nie zastąpi uczuć, ani uczuć nie nauczy. Dlatego, przez wszystkie te lata od naszego pierwszego spotkania z wami, staraliśmy się ulepszyć nasz sprzęt kosmiczny oraz nasze statki kosmiczne, jak i również wszelkiego rodzaju urządzenia, aby móc z wami przebywać jak najwięcej. Albo bezpośrednio, albo przynajmniej rozmawiać z wami. I muszę się w tym miejscu pochwalić, że udało nam się to osiągnąć. Przede wszystkim zbudowaliśmy takie pojazdy, którymi możemy latać na Ziemię o każdej porze, bez względu na fazy Księżyca. A nasz system łączności ulepszyliśmy do tego stopnia, że teraz będziemy mogli rozmawiać w obydwie strony. Ba, będziemy się mogli nawet widzieć nawzajem w trakcie naszej rozmowy fontelowej. W przeciągu naszego obecnego, trzydniowego pobytu, pokażemy wam wszystkie te urządzenia i nauczymy was posługiwać się nimi. A potem, w przyszłości, już zawsze będziemy w bliskim kontakcie. Będziemy się odwiedzać, a w czasie między odwiedzinami, rozmawiać ze sobą i choć trochę siebie widzieć.

— Hej, panowie mili, co z wami? — spytała wesoło babcia Miła, która wraz K-Alphą stanęła przed bramą jaskini. — Czekamy na was. Podano do stołu.

— No chodźcie, chodźcie już — ponaglała K-Alpha z uśmiechem. — Miałeś rację K-X. Same pyszności na stole. A co za zapachy? Nie mogę się już doczekać, aby spróbować te wspaniałości jedzeniowe…

— Tego wspaniałego jedzenia! — K-X poprawił żonę i jedną ręką objął ją w pół, a drugą babcię Miłą za ramię i poprowadził je do środka, śmiejąc się przy tym głośno i serdecznie. Za nimi weszli pozostali panowie, wtórując mu równie głośnym śmiechem.

Biesiadowanie przy stole odbywało się w bardzo miłej atmosferze. Ze stołu znikało wszystko, co tylko kobiety przyniosły z kuchni. Pochwałom za pyszne jedzenie i napoje nie było końca. Chwalili wszyscy biesiadujący, ale goście z Księżyca to się już wprost rozpływali w zachwycie. Nawet K-1 i K-2, oszczędni w wyrażaniu swoich uczuć, nie mogli się nachwalić sławetnego placka z jabłek w wykonaniu babci Miłej. A K-Alpha i K-Beta po skończonym posiłku siedziały z jakimiś dziwnymi notesikami w ręku i wystukiwały w nich coraz to nowe przepisy kulinarne kuchni pań Śmieszlskich. Nawet Pogodna podyktowała im kilka swoich przepisów na kruche ciasteczka i różne dżemy owocowe. Wszystkie panie były bardzo zadowolone. I te, co dyktowały, bo mogły dać upust swojej dumie, i te, co notowały, bo mogły w przyszłości (przypuszczalnie) takowy upust dać. Panowie natomiast omawiali sprawy techniczne związane z lotem papcia Chwata na Księżyc i z jego tam pobytem. Rozmawiali tak ciekawie, że wszystkie dzieci przysłuchiwały się ich rozmowom bardziej, aniżeli rozmowom kobiet. Nie ma co się dziwić, gdyż to były sprawy o wiele ciekawsze, bo nieznane, wręcz tajemnicze. Zwłaszcza dla ludkowych dzieci. Dzieci zadawały więc dużo pytań. A już najwięcej Gryzio i Gagatek. Gryzio chciał na ten przykład wiedzieć z jak twardego i wytrzymałego materiału musi być zbudowany statek kosmiczny, aby wytrzymać przejście do atmosfery ziemskiej i nie spłonąć. A Gagatek, czy papcio Chwat będzie mógł też choć przez chwilę poprowadzić tego olbrzymiastego pająka w przestworza — w kierunku Księżyca. Na niektóre pytania dzieci otrzymywały od zrazu odpowiedź, na niektóre później, albo i wcale, bo padały już następne pytania. W rezultacie same się już zaczęły gubić w pytaniach i odpowiedziach, bo tyle ich było. Gwar przy stole był więc niesamowity. Ale był to niezmiernie sympatyczny gwar. Widać to było po uszczęśliwionych minach wszystkich przy nim siedzących.

K-1, jako chłopiec z rodu K, znał wiele spraw omawianych przez męską część uczestników spotkania, ale też z wielkim zainteresowaniem przysłuchiwał się tym rozmowom i obserwował jednocześnie swoich nowych przyjaciół. I gdy tak wodził oczami po ich twarzach, napotkał na spojrzenie Śmieszki, które wydało mu się być nieco znudzone. Spojrzał szybko na swoją siostrę, i widząc jej minę, stwierdził, że czas już opuścić grono starszych. Szturchnął więc łokciem siedzącego z jego prawej strony Gagatka i pokazał mu dwiema głowami naraz kierunek wyjścia. Gagatek, pojętny chłopak, w mig zrozumiał w czym rzecz.

— No, moi drodzy ludkowie, ci dzieciom podobni, ma się rozumieć. I ci stąd… i ci stamtąd… czas się wynieść na dwór i zobaczyć, czy nas tam nie ma— zagaił ochoczo, a widząc uradowaną minę K-2 i Śmieszki, zawołał szarmancko: — Panie przodem proszę! My, panowie, mamy was tylko dwie, więc otoczymy was szczególną opieką.

— Oj, Gagat, Gagat! Czy ty nie możesz choć raz mówić normalnie? — spytała mamcia Radosna, kręcąc głową i próbując zachować poważny ton głosu. — Idźcie dzieci na dwór, idźcie, ale proszę, bądźcie miłe dla naszych gości.

Zaraz, zaraz…! — zawołał wesoło K-X. — Właśnie miałem zapytać… czy mi się nie przesłyszało? Już wtedy, kiedy Hardy przedstawiałeś nam swoją rodzinkę, wydało mi się to dziwne, no i teraz mi się przypomniało. Czy wasi bliźniacy nazywają się Gagat i Gabro? Czy jakoś inaczej, ale podobnie?

— Nie, nie przesłyszało ci się, drogi K-X — odpowiedział dziadek Hardy z szerokim uśmiechem, ale to bardzo długa historia. Opowiem o niej później, jak pójdziemy do lasu rozglądać się za nowymi dla was roślinami i sadzonkami…

— Ale poopowiadaj dziadziusiu tak od serca — wskoczył w słowo dziadkowi milczący do tej pory Gabcio. — Aby wszyscy wiedzieli, jakie to szlachetne imiona… te nasze imiona. Nie, Gagat?

— Się rozumie samo przez się… że nie inaczej — odpowiedział śpiewnie Gagatek i puścił oczko do Chwatka, który zrobił akurat zgorszoną minę.

— Och, zmykajcie wreszcie na dwór, bo faktycznie czas już sprawdzić, czy was przypadkiem tam nie ma — nakazał papcio Chwat, robiąc raz poważny (w miarę) wyraz twarzy, patrząc na Gagatka, to znów uśmiechnięty, patrząc na K-1 i K-2. — Bo jak tak dalej pójdzie, Gagat rozkręci się na dobre i będzie mielił ozorem, czy trzeba, czy nie trzeba. No, nuże Gaga, wy przodem. Prowadźcie naszych młodych gości na podwórko. A ty Chwatko i Gryzio, jako najstarsi, pilnujcie wszystkich, aby nikomu nic się nie stało. A już zwłaszcza, miejcie wejrzenie na tych dwóch rozrabiaków, by znów czego nie zmalowali.

— Ale nie odchodźcie za daleko, zanim K-1 i K-2 nie założą swoich pasów bezpieczeństwa — powiedział K-Y z ubawioną miną, patrząc na bliźniaków. — Za jakieś dwie godziny wrócimy do naszego statku po kilka rzeczy, to przyniesiemy te pasy. No i może też od razu wasz samopojazd ziemski, to będziecie mogli pozwiedzać sobie najbliższe okolice. A my będziemy spokojni, że nic wam się nie stanie, i …

— Na szlachetność wszystkich kamieni księżycowych! — Gagatek wrzasnął jak opętany i stanął w miejscu, choć już się posłusznie kierował w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą Gabcia za jego nowiutką koszulkę. To, co usłyszał, zszokowało go. — Jak to…?! Jaki samopojazd?! Dobrze słyszałem? Chcę go natychmiast zobaczyć! Idziemy już po niego! Dłużej nie wytrzymam jak go nie zobaczę i nie spróbuję nim pojeździć…

Niestety. Nic nie poszło po jego myśli. Papcio Chwat bez słowa zmierzył go groźnym wzrokiem i jednoznacznym gestem pokazał mu drogę wyjścia z salonu. Poszedł więc Gagatek jak niepyszny z rozdziawioną buzią przygotowaną do powiedzenia jeszcze czegoś w wiadomym temacie, albo może i zapytania o coś. Kto go tam wie, co mu jeszcze po głowie chodziło? Albo latało? A może już nawet jeździło?

Po chwili wszystkie dzieci siedziały już na mostku nad potokiem i rozmawiały. I aż dziw brał, że rozmawiały nad wyraz spokojnie z wielkim skupieniem i zainteresowaniem. Nikt nikomu nie wchodził w słowo. Nikt nikomu nie przeszkadzał. Jedno opowiadało, reszta słuchała. Trójka najstarszych chłopców, czyli Chwat, Gryzio i K-1, ustalili zaraz na początku, zanim usiedli na mostku, że najpierw muszą się trochę poznać, czegoś się o sobie dowiedzieć, aby potem bez większych niespodzianek razem ruszyć do zabawy i na spotkanie z przygodą. Ustalili więc, że będą po kolei zadawać sobie pytania i również po kolei odpowiadać na nie. I tego z góry ustalonego porządku dzieci się trzymały. Nawet Gagatek zapomniał na ten czas o swoim „jeżdżącym problemie” i posłusznie poddał się temu porządkowi.

Najwięcej pytań otrzymywał K-1 i jego siostra K-2, co było rzeczą oczywistą, gdyż to oni przybyli z nieznanych i tajemniczych stron. A że tylko w dwójkę reprezentowali przybyszów z Księżyca, a ludkowych-ziemian było trzy razy tyle, też i z tego względu pytań otrzymywali więcej.

Księżycowe dzieci opowiadały o swoim niezwykłym życiu na ich jeszcze bardziej niezwykłym Srebrnym Globie, jak nazywały Księżyc. Mówiły, że Księżyc nie jest tak piękny jak Ziemia, bo jest szary, ciemny, ale jest też bardzo ciekawy, tyle że inaczej. Opowiadały o swoim wspaniałym domu w ogromnej grocie, który znajdował się pod grubą warstwą skał nieopodal Morza Deszczów. O wspaniałej roślinności, jaką hodują dzięki podróżom na Ziemię. O podróżach po wszechświecie i pięknych widokach stamtąd na odległe galaktyki. A zwłaszcza na istne rojowisko gwiazd znajdujących się w takim dziwnym pasie jak gdyby z mleka. Opowiadały, że gwiazdy te, miliony gwiazd, tworzą razem coś w rodzaju mlecznej poświaty, czyli Drogę Mleczną. Nazywaną również Galaktyką.

Kiedy K-2 zauważyła, że temat Galaktyki szczególnie zainteresował jej ziemskich przyjaciół, gdyż zadawali dużo pytań z nią związanych, opowiedziała im piękną bajkę. A była to bardzo stara bajka o królowej nieba, bogini Herze, której w czasie jej snu, do piersi nabrzmiałych mlekiem Zeus przyłożył małego Herkulesa. Zeus był ojcem Herkulesa i chciał zapewnić synowi nieśmiertelność. A to byłoby możliwe tylko wtedy, kiedy ten ssałby pierś bogini. Hera się jednak obudziła i odtrąciła cudze dziecko. Wówczas kilka kropel jej mleka rozlało się po niebie. I to właśnie z nich powstała Droga Mleczna. Kilka zaś innych kropli spadło na Ziemię i wyrosły z nich przepiękne kwiaty — białe lilie. Gdy K-2 skończyła opowiadać bajkę, zdradziła ludkom małą tajemnicę. Powiedziała, że dziadek K-X, który pierwszy opowiedział jej tę właśnie bajkę, zawsze marzył, aby zdobyć na Ziemi te boskie białe lilie i hodować je w ich olbrzymim ogrodzie botanicznym. Tak bardzo był zafascynowany tym pięknym kwiatem.

K-1 zaś opowiadał o ich podróży na Ziemię. O niezwykłym i najpiękniejszym ze wszystkich planet we wszechświecie wyglądzie Ziemi z kosmosu. Porównywał wygląd Globu Ziemskiego do ogromnej i bardzo kolorowej piłki. Zachwycał się zwłaszcza kolorami, które znał tylko z książek i opowiadań starszych.

Opowieści obojga księżycowych dzieci zdominowały wszystkie inne opowieści, gdyż każdy z sześciorga ludków, choć grzecznie i spokojnie odpowiadał na zadawane pytania, to jednak starał się to robić krótko i zwięźle, bez żadnych dodatkowych a jakże niezbędnych w normalnych warunkach ubarwień i upiększeń opowiadanych historii.

Dzieci z rodzinki Śmieszalskich opowiadały o swoim wspaniałym lesie, pełnym różnych zwierząt i ptaków. O pięknej, soczystozielonej roślinności i jakże pożytecznym i zdrowym runie leśnym, a także o przepysznych i kolorowych jagodach. O pobliskiej jaskini, gdzie mieszkają tylko same jaszczurki i nietoperze. I o olbrzymim, gdzieś na skraju lasu stojącym domu wielkich ludzi, w którym żyje dużo dzieci i kilkoro tylko dorosłych. Opowiadali, że widzieli ich tylko raz w życiu, i to z daleka, na niedzielnej wycieczce z rodzicami. Nie byli tam więcej, bo papcio Chwat orzekł, że to zbyt niebezpieczne...


cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×