Przejdź do komentarzyCybul cz. 5
Tekst 5 z 6 ze zbioru: Cybul
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2022-07-04
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń591

Rozdział 19

Dzień był miły i słoneczny, przyjemnie słoneczny. Na przystanku autobusowym przyglądała mi się jakaś dziewczyna, nie na zasadzie „ szybkiego, ledwo dostrzegalnego rzutu okiem” , po którym kobieta momentalnie wykonuje pracę analityczną wprawiając w zakłopotanie najnowocześniejsze komputery, bo wszystko już wie. Dziewczyna patrzyła z jakimś zwątpieniem, a jej oczy w kolorze deszczowym mocno kontrastowały z pogodą. Przyjechał autobus, momentalnie przypomniałem sobie jak bardzo wkurzają mnie te zasilane gazem, który był mocno wyczuwalny, nieprzyjemnie ekologiczne rozwiązanie.

Wystarczyło tylko kilka chwil pobytu w Radomiu, żeby usłyszeć jedną z tych rozmów, których niewątpliwie może w innych częściach kraju brakować.

- Ale praży dzisiaj, jestem już mocno naświetlony.

- Światło widzialne to nic innego, aniżeli wąski wycinek widma fali elektromagnetycznej, więc pewnie jesteś też namagnesowany.

- No właśnie jeszcze nie, dopiero jak będę szedł do fotografa to kupię te tabletki rozpuszczalne z magnezem, te syczące, super syczą, ostatnio stara się przestraszyła, myślała że zalęgły nam się węże, no i ostatecznie musiałem ją ukąsić, wiesz, ona lubi mieć rację.

- Nie da ci spokoju, a mi nie daje spokoju to, że foton nie posiada masy i ma prędkość światła, więc czas dla niego nie istnieje. Może więc być w wielu miejscach jednocześnie. Teoretycznie cały wszechświat może składać się z jednego fotonu.

- Jak na jeden foton, to świeci odrobinkę za mocno.

Odruchowo spojrzałem w niebo, lecz ujrzałem tylko puste miejsce po słońcu.

Dotarłem na miejsce, adres do którego zmierzałem był niedaleko za przystankiem. Cybul z żoną Anetą oraz dwójką dzieci mieszkali w domku u Matki Cybula. Dawno się nie widzieliśmy, to był czas w którym próbowaliśmy sprostać Światu, czas ważnych rzeczy, czas przekazywania genów oraz informacji w nich zawartych następnym pokoleniom. Ale gdy nadarzyła się sposobność, przyjechałem w odwiedziny.

Radość ze spotkania. Dzieci niebywale grzeczne, aż ciężko uwierzyć. Fajnie się urządzili, czuć było ciepło w domu, i nie miało to związku z porą roku. Wyszliśmy do ogródka żeby nie hałasować, Cybul ucałował dzieci na dobranoc, nigdy Cybula takiego nie widziałem. Był spokojny. Był szczęśliwy. Rozalia i Filip radośnie ziewający, miłość zostawiła dwa ślady.

Nadchodził wieczór, wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten ich wkurwiający pies, szczekał jak głupi, naprawdę miałem ochotę wyrwać mu język, no ale ostatecznie odpuściłem, pewnie dla dzieci był miły i potrafił radośnie machać ogonkiem, jebany kundel.

Wódeczka, ale w rozsądnych ilościach.

- To mówisz że rozwód?

- Moja była Żona wykrakała, stwierdziła kiedyś, że zdmuchnie nas pierwszy mocniejszy wiatr, a że po moich drogach zawsze wieje wiatr, więc nie mieliśmy szans.

- A Syn ile ma lat? Z którego jest roku?

- Skończył  4, z 2002 roku.

- Olaf o ile dobrze pamiętam?

- Zgadza się.

- Fajne imię.

- Sam sobie wybrał.

- Jak to?

- Pierwotnie dostał kompromisowe, Adrian, ale był jakiś niespokojny więc postanowiliśmy zmienić na inne, spisaliśmy potencjalne imiona na kartce, wyczytywałem mu jedno za drugim, a gdy usłyszał Olaf to się uśmiechnął, oczywisty znak że imię mu podpasowało, i tak zostało.

- I słusznie, wolność wyboru to podstawa.

- Wolność wyboru jest możliwa w życiu tylko w ograniczonym zakresie, ale warto mieć dobry początek.

- Nie dało się uratować sytuacji z Żoną?

- Próbowaliśmy, wróciliśmy do siebie, jednak się nie udało, zdmuchnął nas drugi mocniejszy wiatr. Aneta była kiedyś u wróżki, takiej sławnej, można powiedzieć że Prodigy wśród wróżek, gwiazda, no i ona stwierdziła, że nasze drogi przecięły się tylko po to, aby powołać Olafa do życia.

- No tak.

- Pracujesz gdzieś?

- Byłem trochę w Italii, a teraz planuję otworzyć na miejscu własny biznes.

- Jaki?

- Artystyczne litery, napisy, głównie na nagrobkach, ale nie tylko.

- W branży nagrobkowej klientów nigdy nie zabraknie.

- Nie wiadomo, ale póki co powinno być spoko, narzędzia mam już upatrzone, konkurencji wielkiej nie ma, powinno być dobrze.

- No to trzymam kciuki.

Poszliśmy sobie posiedzieć do auta Cybula, całkiem fajny Ford kombi granatowy chyba.

- Fajna bryka.

- Z Italii sobie sprowadziłem.

- Opłaca się z Italii?

- Okazyjnie od jednej baby kupiłem.

- Lubię fordy, ale z Italii to bym jakąś Lancie albo Alfę wolał.

- Czytałem trochę o cząstkach alfa, fordy pewniejsze.

- Lusterko masz rozwalone.

- Nie aż tak bardzo.

- Z fordami też różnie bywa, ja swoim taunusem skończyłem na dachu.

- Czyli rozczarowanie.

- Rozczarowanie to było wtedy gdy się dowiedziałem że taunusy są niemieckiej produkcji, większość fordów zza oceanu, a tu taki pech.

- To paskudnie. I co kasacja?

- Nie, chociaż mocno ucierpiał, spadłem na ogromny kamień, gdybym miał zapięte pasy byłbym teraz dużo dużo niższy.

- Kamień? To gdzieś ty jeździł?

- Zwykła droga, pierwszy dzień w nowej pracy więc nie chciałem się spóźnić, a przede mną jechał cinquecento ze 30 km/h, fakt mróz, na drodze szklanka, ale bez przesady, postanowiłem wyprzedzić, pech chciał że droga w tamtym miejscu była kiepsko wyprofilowana, wpadłem w poślizg, przy 40, może 50 km/ h , wjechałem w przydrożne pole gdzie były przymarznięte „koleiny” po jakimś kombajnie, chociaż właściwie to raczej  kombajniny, wjechałem w nie, później do góry i na dach, gość z cinquecento którego wyprzedzałem mówił że bardzo efektownie to wyglądało.

- A skąd na polu ogromny głaz?

- Też się nad tym zastanawiałem.

- Może komuś wypadł.

- Może. A po jakimś czasie zdałem sobie sprawę że dachowanie miałem dokładnie tego samego dnia w którym mój Ojciec zginął w wypadku samochodowym, równo 16 lat później, tylko On o 8 wieczorem, a ja miałem lot o 8 rano.

- Czas nieraz wyczynia niezłe sztuczki.

Wyszliśmy z samochodu zapalić papierosy. Spostrzegłem na niebie dziwne rozbłyski.

- Widziałeś?

- Taaa, to zwykłe szpiegowskie, pewnie amerykańskie – Cybul mówił jak specjalista ds. rozbłysków. – oni inwigilują cały świat – dodał.

Gdy wsiadaliśmy ponownie do forda wredny pies ugryzł mnie, jedynym pocieszeniem było to że zrobił to bez szczekania.

- A to wredny pies, ugryzł mnie – syknąłem patrząc na dziury po ugryzieniu w nowych jasnych spodniach sztruksowych z rozszerzanymi nogawkami.

- Nie wolno gryźć – Cybul zwrócił uwagę wrednemu psu.

Pies się zastosował i odszedł radośnie merdając ogonkiem, ale zyskał nowego wroga.

- Ja też planuję jakieś autko nabyć, co prawda zarobki w korporacji marne, więc będę się zastanawiał nad jakimś kredycikiem.

- Nie ma się co zastanawiać, tylko brać jak jest możliwość.

- No właśnie tu może być różnie.

- Ja planuję brać jak najwięcej rzeczy na kredyt – amerykański styl życia, no a jak się przypadkiem nie uda spłacić i system finansowy zostanie osłabiony, to cóż, można powiedzieć , że to krok w dobrym kierunku. Zresztą poznałem ludzi którzy mają w planach rozprawić się z systemem finansowym na ostro, tylko potrzeba trochę czasu.

- Z systemem finansowym nie wiem czy jest sens się kopać, to raczej może być niezdrowe - zauważyłem.

- A co jest zdrowe? Zresztą byłem ostatnio u lekarza, problem z żylakami, lekarz obejrzał, podwinął nogawkę swoich spodni i powiedział: zobaczpan, to są prawdziwe żylaki. O szumach w uszach które czasami się pojawiają nawet nie mówiłem, bo pewnie by powiedział że jemu szumi bardziej.

Zajrzeliśmy w noc głęboko, dobrze się rozmawiało.

Czas postanowił przejrzeć się w tarczy zegara. Noc. Tyk tak. A może jednak nie. Może pozwoli poznać świat od najlepszej ze stron. Może pozwoli tylko po to, żeby później mocniej bolało.

Udało nam się mimo umiaru wypracować całkiem przyzwoitego kaca, który objawił się jak za starych czasów.

Ranek spokojny, domagał się regenerującego i odżywczego piwka. Poszliśmy do sklepu, przechodziliśmy obok nowoczesnego wiatraka wytwarzającego prąd z wiatru, umiejscowionego na jednej z działek.

- Ale ktoś miał zajebisty pomysł – ekscytował się Cybul.

- Też sobie taki postawcie.

- Kto wie. Kto wie co przyroda w połączeniu z techniką ma jeszcze do zaoferowania?

- Na razie niech zaoferuje dobrze schłodzone, orzeźwiające piwko, w myśl zasady „ żyj rześko”.

Mimo wczesnej pory sklep znajdujący się po drugiej stronie ulicy Warszawskiej był otwarty, uff – odetchnęliśmy.

- Dwie dziewiątki proszę – Cybul miał gotowy plan na śniadanie.

Karpackie supermocne dziewiątki smakowały wybornie, zachęcając coraz śmielej świecące słońce  do tego, aby również się nie oszczędzało. Pierwsze łyki szybkie, później piliśmy powoli, ciesząc się tym, że w tym wspaniałym płynie udało się znaleźć trochę radości. Pożegnanie. Niezwyczajne.

- Fajnie było się spotkać, ale swoje już wypiliśmy i wytańczyliśmy, teraz masz czas dla rodziny.

- Wiem – powiedział Cybul, i byłem pewien że wie naprawdę.

To był ten moment, kiedy można było mieć nadzieję, że w pewnym wymiarze wszechświat zacznie funkcjonować perfekcyjnie.

X

Rozdział 20

Zazdrościmy ptakom ich swobody, wolności, szybowania w przestworzach. Budujemy statki powietrzne, aby jak one, wolni, szybować po niebie. I cały czas żyjemy złudzeniem, że ptaki lubią latać.

Dla ptaków latanie to robota ciężka jak kopanie rowów dla ludzi. Jak trzeba coś do dzioba włożyć, to owszem, poleci. Ale jeśli nie musi, to wcale latać się nie chce - przekonuje Wioska Żywej Archeologii.

Tego dnia większość ptaków latała nieustannie, drąc dzioby niemiłosiernie, na różne sposoby, jakby chcąc obwieścić światu, że dzieje się coś ważnego. Cybul wykształcił w sobie dużą odporność na ptasie hałasy, jednak zwrócił uwagę na intensywność zjawiska, jednak była zima i ptaszyska powinny być raczej w ciepłych krajach, no może poza gołębiami które w Radomiu żyły na specjalnych prawach oraz wróbelkami, które przecież specjalnie uciążliwe nie były. Ale to nie one. Niezależnie od tego co tak darło dzioby Cybul zlitował się nad tym, wystawiając na parapet kanapkę z dnia poprzedniego.

Stacje telewizyjne, ale nie wszystkie, już od momentu włączenia odbiornika gorączkowały się sensacyjną wiadomością: w USA nastąpił bunt Indian.

Albatros i wrona, zainteresowały się kanapką, oraz w mniejszym stopniu programem telewizyjnym,  w oddali kręcił się lelek.

- Mógłby masełkiem bardziej posmarować – dobiegała ptasia rozmowa

- Ja to tylko kawałeczek, zabierz dla starej resztę, przecież macie teraz okres lęgowy,  ucieszy się – rzekła wrona do albatrosa.

Z odbiornika telewizyjnego dobiegały sprzeczne informacje.

„ Zamach stanu”

„ Indiańscy terroryści przejęli władzę”

„ Bunt dzikich”

„Przejęcie władzy przez rdzennych mieszkańców”

„ Krwawe zamieszki w kraju miłośników broni! Na półkach sklepowych pustki, płyną kolejne zamówienia na pistolety do fabryki broni w Radomiu”

„ Część Indian na skutek buntu została pozbawiona obywatelstwa”

Z tego medialnego hałasu niewiele wynikało, najlepiej było sprawdzić u źródła, wykonać telefon i uzyskać informacje z pierwszej ręki.

- No co wy tam wyprawiacie? Miało być spokojnie, krok po kroczku, kogo poniosło?

- To nie nasza operacja, u nas się nic nie zmienia. Chociaż właściwie jednak coś się zmienia, postanowiliśmy że zamiast zostawiać ludzi w bezpieniężnym chaosie lepiej będzie coś im zaproponować. Planujemy zorganizowanie szeregu konferencji w różnych miejscach w tym temacie, możesz polecić kogoś sprawdzonego u was kto mógłby pomóc w organizacji.

- Co konkretnie potrzeba?

- Wyślę podstawowe info.

- No dobra. A z tym zamachem stanu o co chodzi?

- Nasz oficjalny komunikat jest następujący:

19 grudnia 2007 roku indiański aktywista Russell Means , bardziej znany jako „ Ten, który pracuje dla ludzi”, i inni aktywiści z plemienia Lakotów ogłosili, że jednostronnie zrywają wszystkie porozumienia zawarte ponad 150 lat temu z rządem USA. Według lidera separatystów Russella Meansa  nie jest to secesja, lecz wznowienie niepodległości. Grupa separatystów nie uznaje oficjalnych władz plemiennych, oskarżając ich o kolaborację z władzami Stanów Zjednoczonych. Oficjalne władze plemienne oraz przedstawiciele władz Stanów Zjednoczonych oświadczyli, że „separatyści” nie mają jakiejkolwiek legitymacji do wypowiadania się w imieniu plemienia, gdyż są samozwańczymi „liderami”, których przywództwo nie zostało ustanowione w wyniku demokratycznych wyborów. Rady plemienne z rezerwatów zamieszkanych przez Lakotów odcięły się od inicjatywy Russella Meansa.

- Czyli że co?

- Czyli że dalej robimy swoje.

Ptaki uspokoiły się. Albatros wygadał się potem, że w okolicy pojawiły się resztki dusz, które bardzo chciały zapolować, to dlatego ptaki były niespokojne.

Dobrze poinformowana telewizja prezentowała właśnie reportaż o „buntownikach”:

„ …Republika Lakocka– proponowane przez separatystów państwo w granicach Stanów Zjednoczonych, na terenie stanów: Dakota Północna, Dakota Południowa, Nebraska, Wyoming oraz Montana. Tereny te w znacznej części leżą w Górach Czarnych, nazywanych Sercem Wszystkiego co Istnieje.”

„Delegacja Wolności Lakotów  spotkała się w Waszyngtonie z przedstawicielami Departamentu Stanu USA i ogłosiła „formalne i jednostronne  wycofanie się z wszelkich porozumień i traktatów narzuconych przez rząd USA ich ludowi  w ciągu niemal dwóch wieków wzajemnych kontaktów.  Jednocześnie zapowiedziała utworzenie niepodległej Republiki Lakockiej. Ich zdaniem sytuacja ta wynika z faktu, że plemiona lakockie były przez półtora wieku marginalizowane i prześladowane, co w dalszej perspektywie prowadzi do duchowego i kulturowego unicestwienia. Powoływali się na Deklarację Praw Ludów Tubylczych, przyjętą przez ONZ we wrześniu 2007 roku.

Później wywiad:

- Republika Lakocka jest suwerennym i niepodległym państwem pozostającym pod bezprawną okupacją USA.

- Jakie są wasze oczekiwania?

- Uważam, że władze USA, jak też innych krajów, powinny jak najszybciej uznać niezawisłość Republiki Lakockiej i prawo narodu Lakotów do samostanowienia. Republika Lakocka jest państwem konkretnego narodu! Proponujemy przekształcenie systemu edukacji i opieki zdrowotnej na terenach Republiki Lakockiej w duchu kultury indiańskiej. Chcemy m.in. wprowadzenie języka lakockiego jako obowiązkowego we wszystkich szkołach publicznych, ustanowienie Rady Ochrony Kultury Lakockiej (Lakotah Cultural Preservation Council), mającej dbać o zachowanie świętych rytuałów i koordynację działań na rzecz upowszechniania indiańskiego dziedzictwa oraz stworzenie dla lekarzy i pielęgniarek systemu szkoleń z medycyny naturalnej. Postulaty te wynikają z przekonania, że władze USA nieustannie prowadzą wobec rdzennych Amerykanów kampanię akulturacji, aby ostatecznie się zasymilowali i zrezygnowali z wszelkich roszczeń terytorialnych. Już w 1980 r. Sąd Najwyższy USA nakazał bowiem władzom federalnym, aby sześciu plemionom lakockim wypłaciły odszkodowanie w wysokości 122 mln dolarów za bezprawne zagarnięcie Gór Czarnych w 1877 r. W związku z tym, że warunkiem porozumienia miała być rezygnacja tych plemion ostatnich  z wszelkich roszczeń terytorialnych, nigdy nie zaakceptowały one ugody. Ostatnie dwa elementy strategii dotyczą szeroko pojętej ochrony środowiska. Po pierwsze istnieje konieczność, aby angażować się wyłącznie  w produkcję żywności organicznej i promować odnawialne źródła energii, takie jak turbiny wiatrowe i panele słoneczne, najpełniej przystające do  indiańskich ideałów życia w zgodzie z naturą. Po drugie ważne jest prowadzenie zrównoważonej polityki demograficznej. Choć deklarujemy pełną otwartość Republiki Lakockiej na inne kultury, jej podstawą miałaby być ludność etnicznie indiańska, związana z historią tamtejszych plemion. Według ostrożnych szacunków liczy ona 175 tys. osób i powinna być podzielona na tradycyjne kilkunastoosobowe rody.

- Rady plemienne przecież się od tego odcinają?

-  Republika Lakocka nie uznaje oficjalnych władz plemiennych.

Nie trzeba było długo czekać aż pod siedzibą separatystów w miejscowości Porcupine leżącą w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Południowej pojawiły się pojazdy różnych agencji federalnych, które miały zdanie całkiem odmienne. Zamieszanie. A zapowiadało się zamieszanie jeszcze większe, gdyż przebijały się informacje, że w Republice Lakockiej może obowiązywać Matriarchat – hierarchiczny ustrój społeczny i polityczny, w którym władzę sprawują kobiety.

Tymczasem w spokojnym Radomiu grupa śmiałków postanowiła opracować specyfik, który regularnie stosowany mógłby mieć pozytywny wpływ na dziarskość wątroby, nikt się nie przejmował tym co się dzieje w Republice Lakockiej, której oficjalnie nie uznał żaden kraj  na świecie, a rząd USA odciął się od sprawy profesjonalnie ją bagatelizując.

Minęło kilka miesięcy, wystarczająco dużo czasu aby sprawnie przygotować konferencję mającą być krokiem w kierunku przygotowania społeczeństwa do myśli o świecie bez pieniędzy, albo bez pieniędzy w dotychczasowej formie. Organizacją przedsięwzięcia zajął się Pan Rosiak, którego agencja eventowa miała doświadczenie w różnych imprezach, a on sam odpowiednie znajomości i kompetencje, ze strony zleceniodawcy sprawę nadzorował Cybul, ale właściwie dużo nadzorowania nie miał, bo wszystko przebiegało planowo i profesjonalnie.

- Centrum konferencyjne będziemy mieli dostępne za całkowitą darmoszkę – zakomunikował wyraźnie zadowolony p.Rosiak.

- Spoko, ale nie musimy oszczędzać – doradził Cybul.

- Wiem, ale jakoś tak samo wyszło, uzyskaliśmy patronat honorowy od Bzdurmistrza jednej            z warszawskich dzielnic, który mocno się w temat wkręcił, no i sam zaproponował że ma odpowiednie miejsce i chętnie udostępni.

- Miły jak ksiądz.

- Oczywiście za obsługę personelowi trzeba będzie zapłacić, ale to chyba nie problem?

- Zgadza się.

W międzyczasie pojawił się Lefcour Vioney, którego korzenie sięgały okolic zbliżonych do Francji. Był to wysokiej klasy specjalista z zakresu bezpieczeństwa,  który odpowiadał za zabezpieczenie imprezy w tym elemencie.

- Udało mi się skompletować ekipę – wypalił na dzień dobry – a to oznacza że impreza będzie bezpieczna, no chyba że ktoś będzie chciał uprawiać na niej seks, tu już za bezpieczeństwo nie odpowiadam, aczkolwiek jeśli będzie potrzeba… - dzwonek jego telefonu przerwał wypowiedź.

Szybkość z jaką Lefcour Vioney robił się mocnoczerwony pozwalała przypuszczać, że dzwonił ktoś wkurwiający lub jakość połączenia nie była najlepsza.

- Świetnie że dzwonisz – rzekł Lefcour Vioney głosem człowieka który ma ciśnienie niższe o kilka tysięcy atmosfer niż wskazywałaby na to jego kolorystyka - I cieszę się że masz plan – kontynuował – ale plany są tylko dwa : albo mój, albo chuj.

Rozmowa telefoniczna zakończyła się.

- Nie ma się co denerwować – stwierdził p.Rosiak.

- Nie denerwuję się. Jestem spokojny jak jebany kamień.

- No ale coś się przyczerwieniłeś.

- Dla czerwonoskórych w końcu robimy, tak? Trzeba umieć się dopasować do klienta.

- No tak. Kto dzwonił, jeśli to nie tajemnica?

- Taki jeden małomądry. Ale na robocie się zna doskonale, nie znam drugiego człowieka który potrafi się w taki sposób wtopić w otoczenie, normalnie człowiekobluszcz.

- Lista gości będzie dostarczona dopiero w dniu rozpoczęcia konferencji.

- Jest to jakieś utrudnienie ale damy radę.

Rzeczywiście dali radę, w dniu konferencji wszystko wydawało się być zapięte na ostatni guzik, oczywiście jak to zwykle w takich przypadkach bywa drobne problemy musiały się pojawić.

- Lodówka od alkoholi się spierdoliła – gorączkował się personel przy wejściu.

- To bardzo ważne aby to naprawić – zalecił Cybul, który przybył na miejsce nieco wcześniej niż pozostali uczestnicy.

- Kim Pan jest?

- Jestem kimś, kto lubi odpowiednio schłodzone alkohole.

- Ma pan identyfikator?

- Jeszcze nie.

- To zapraszam po odbiór, jak się Pan nazywa?

- Marcin Cybulski.

- Momencik, momencik. Niestety nie znalazłem takiego nazwiska na liście gości.

- Może proszę poszukać na liście organizatorów.

Przyjechał P.Rosiak.

- O! ślisko – ostrzegał go personel, wskazując mokrą, świeżo umytą część podłogi.

- Oślisko!? Kto oślisko? Ja oślisko!? – oburzał się P.Rosiak chwilę przed tym jak wszedł na niebezpieczną powierzchnię i stracił równowagę.

Kontuzja nie wyglądała na specjalnie groźną. Goście dopisali, a kolejni prelegenci poruszali ciekawe zagadnienia.

W pierwszej części Konferencja : „ Siły ewolucji pieniądza” na rozgrzewkę miała za cel zainteresowanie uczestników oceną funkcjonowania współczesnego systemu pieniężnego oraz jego istniejących lub możliwych alternatyw.

Następnie kolejni eksperci, jeden z nich w koszulce z napisem :

„Brutto netto getto”

Zastanawiał się, czy ewolucja pieniądza skończyła się na bankach centralnych?

- Banki centralne same nie zaoferują uczestnikom rynku bardziej solidnego pieniądza – przekonywał.

Dyskusja.

- Potrzebujemy pieniądza niezależnego od polityki.

- Potrzebujemy pieniądza globalnego.

- Niestety przywrócenie standardu złota trudno sobie dziś wyobrazić, a koncepcje walut wirtualnych niosą za sobą szereg problemów, które nie mają prostych rozwiązań.

- Waluty wirtualne – na dłuższą metę to się nie sprawdzi, bo to coś czego nie ma. To jak religie – prędzej czy później upadną.

- Może więc warto wyobrazić sobie świat całkowicie wolny od pieniędzy?

Panel techniczny.

– Mamy dostęp do sieci tzw. włókien ciemnych, czyli światłowodów, którymi aktualnie nie jest prowadzony żaden ruch sieciowy,  potrafimy zapewnić bezpieczeństwo dla naszych fotonów.

Ciekawym elementem konferencji był wykład przedstawicielki Akademii Platońskiej, której wizja świata zachwyciła wielu zgromadzonych:

„Jestem pewna, że moc intencji i siła emocji porusza otaczającą rzeczywistość.

Intencją porządkuje nieuporządkowany świat fizyczny, emituje promieniowanie w postaci myśli i wyobrażeń, wypływa na rośliny, zwierzęta, świat elektryczny... Jak mało wiemy, ale są rzeczy których możemy być pewni dzięki badaniom naukowym, doświadczeniom własnym, intuicji...

Siła serca drzemie w nas wszystkich i to z serca powinny nasze komunikaty rozjaśniać świat... `

Zebrała duże brawa.

Dalsza część wykładów.

- ….w każdym momencie poziom długu przewyższa bowiem ilość dostępnych pieniędzy. To najzwyczajniej chore. A my musimy znaleźć lekarstwo.

Swoje pięć minut miał też przedstawiciel rodzimej, słowiańskiej społeczności, który mocno akcentował konieczność zmian:

- We współczesnym świecie ludzie służą pieniądzom, a powinno być dokładnie odwrotnie, to pieniądze powinny służyć ludziom. Nie chcieliśmy żyć według narzuconych zasad, więc zrezygnowaliśmy z nich niemal całkowicie zwracając się ku naturze, odkrywając piękny świat dotychczas przesłaniany przez szeleszczące banknoty. Widzę w waszych oczach zapał i mądrość, która może ponieść pomysły z dzisiejszej konferencji do krainy spokoju. I powiadam Wam – można tak żyć.

Na koniec wystąpienie przedstawiciela Indian, Przeogromny Spokój przemawiał krótko, postanowił nie przynudzać jak to mają w zwyczaju organizatorzy konferencji, poza tym cel został osiągnięty, widział ogień w oczach wielu ludzi, sprawy właśnie zaczynały się dziać:

- Dziękuję wszystkim przybyłym. Wielu z was pewnie zastanawiało się jaki jest nasz cel. Świat jest w potrzebie, jest dużo do naprawienia. Nie chcemy niczego niszczyć, chcemy zmieniać na lepsze, w zgodzie z naturą i z szacunkiem do innych. Być może nie wszyscy nas znają, dlatego postanowiliśmy przybliżyć naszą wizję świata poprzez przemówienie z roku 1854 pozostawione przez wodza Indian Seattle , to o czym mówił aktualnie dotyczy całej planety. Wiem że po emocjonującym dniu sporo osób chętnie wymieniłoby uwagi przy zimnej wódeczce oraz innych napojach na które w sali obok już teraz zapraszam, przemówienie zostanie dołączone do materiałów z konferencji, a dla tych którzy zostaną na sali za chwilę wyświetlimy jego treść. Możemy być braćmi. Zobaczymy.

Tekst z „Thinking Like a Mountain”, na podstawie tłumaczenia Kazimierza Wójtowicza z wersji zamieszczonej w „Tygodniku Powszechnym” z 1979 roku:

„ Każda połać tej ziemi jest dla mojego narodu święta, każda błyszcząca igła jodły, każdy piaszczysty brzeg, każda mgła w ciemnych lasach, każdy błyszczący owad – wszystko to jest święte; w myślach i praktyce mojego narodu. Sok płynący w drzewach nosi w sobie wspomnienie Czerwonego Człowieka.

Umarli Białych zapominają miejsce swego urodzenia, gdy odchodzą, aby wędrować wśród gwiazd. Nasi umarli nie zapomną nigdy tej cudownej ziemi, bo ona jest Czerwonemu Człowiekowi Matką. My jesteśmy cząstką ziemi i ona jest cząstką nas.

Pachnące kwiaty to nasze siostry; sarna, koń, wielki orzeł – to nasi bracia. Skaliste góry, soczyste łąki, ciepło ciała kucyka – i człowiek – wszystko to należy do jednej rodziny.

Jeżeli przeto Wielki Wódz z Waszyngtonu podaje nam do wiadomości, że chce kupić nasz kraj, to żąda od nas wiele. Wielki Wódz w Waszyngtonie zawiadomił nas też, że ofiaruje nam miejsce, gdzie będziemy mogli żyć spokojnie wśród swoich. On będzie naszym ojcem, a my jego dziećmi. Przemyślimy więc waszą propozycję sprzedania naszego kraju. Nie będzie to jednak łatwe, bo przecież ten kraj jest dla nas święty.

Błyszcząca woda, co goni w strumieniach i rzekach, jest nie tylko wodą – ale także krwią naszych przodków. Jeżeli sprzedamy wam ten kraj, musicie wiedzieć, że jest on święty i uczyć wasze dzieci, że każdy duch odbijający się w czystych wodach jezior opowiada o wydarzeniach i tradycjach naszego narodu. Szmer wody jest głosem naszych praojców. Rzeki są naszymi braćmi; to one gaszą nasze pragnienie, dźwigają nasze łodzie i żywią nasze dzieci. Jeżeli sprzedamy nasz kraj, to musicie o tym pamiętać i uczyć wasze dzieci: rzeki są naszymi braćmi – i waszymi – i odtąd musicie je szanować tak samo, jak każdego innego brata.

Czerwony Człowiek wycofuje się nieustannie przed nacierającym Białym Człowiekiem – jak ustępuje wczesna mgła w górach przed porannym słońcem. Ale popiół naszych jest święty, ich groby są ziemią uświęconą – i tak dla nas uświęcone są te pagórki, te drzewa, ta część naszej ziemi. Wiemy, że Biały Człowiek nie rozumie naszego sposobu bycia. Dla niego jedna część kraju nie różni się niczym od drugiej, bo Biały Człowiek jest obcy; przychodzi nocą i wydziera ziemi, co tylko potrzebuje. Ziemia nie jest jego bratem lecz wrogiem, a zdobywszy ją kroczy wciąż dalej i dalej. Zostawia groby swoich ojców i nie troszczy się o nie. Ziemię odbiera dzieciom i nie troszczy się o nie. Zapomniane zostały groby jego ojców i prawa rodzinne jego dzieci. Naszą matkę-ziemię i swego brata-niebo traktuje jak rzeczy do kupowania i plądrowania, do sprzedawania niczym owce albo świecące perły. Jego nienasycenie pochłonie ziemie, zostawiając wszędzie tylko pustynie.

Nasz sposób życia jest inny niż wasz. Wygląd waszych miast zadaje ból oczom Czerwonego Człowieka. Być może dlatego, że Czerwony Człowiek jest dzikusem i niewiele rozumie. W miastach Białych brakuje ciszy. Nie ma takiego miejsca gdzie można by słuchać jak rozwijają się liście wiosną, jak brzęczą owady. Ale może to tylko dlatego, że jestem dziki i nie potrafię tego wszystkiego zrozumieć. Miejski łoskot jest zniewagą dla uszu. Co to za życie, gdy nie można usłyszeć wołania samotnego lelka albo nocnego kumkania żab w stawie ? Jestem Czerwonym Człowiekiem i nie rozumiem tego. Indianin kocha łagodny szmer wiatru przelatującego nad stawem, kocha zapach wiatru oczyszczonego południowym deszczem, albo wiatru ciężkiego od sosnowej woni.

Powietrze jest czymś drogocennym dla Czerwonego Człowieka – bo wszystkie rzeczy podzielają ten sam oddech: zwierzę, drzewo, człowiek – wszystkie podzielają ten sam oddech. Biały Człowiek zdaje się nie zauważać powietrza, którym oddycha; nieczuły na wszelkie smrody, jest jak konający tygodniami. Ale jeśli sprzedamy wam nasz kraj, nie możecie zapominać, że powietrze jest dla nas czymś drogocennym, że powietrze rozdziela swojego ducha na wszelkie życie, które w sobie zawiera. Wiatr dawał naszym ojcom pierwszy oddech i przyjmował ich tchnienie ostatnie. I wiatr musi także naszym dzieciom dawać ducha życia. I jeżeli sprzedamy wam nasz kraj, to musicie go uważać za szczególny i uświęcony, za miejsce, gdzie nawet Biały Człowiek odczuwa, jak słodko pachnie wiatr od kwiatów na łące.

Żądanie kupna naszego kraju przemyślimy i jeżeli zdecydujemy się je przyjąć, to tylko pod jednym warunkiem. Biały Człowiek musi obchodzić się ze zwierzętami jak ze swoimi braćmi.

Jestem dzikusem i nie pojmuję tego inaczej. Widziałem tysiące gnijących bawołów, zostawionych przez Białego Człowieka, a zabitych z przejeżdżającego pociągu. Jestem dzikusem i nie mogę zrozumieć, jak kopcący żelazny koń może być ważniejszy od bawołu, którego my zabijamy tylko dla zachowania naszego świata. Czymże jest człowiek bez zwierząt ? Gdyby odeszły wszystkie zwierzęta, sczezłby człowiek w wielkiej samotności ducha. Co przydarzy się zwierzętom – wkrótce przydarzy się też ludziom. Wszystkie rzeczy są ze sobą wzajemnie powiązane.

Musicie uczyć swoje dzieci, że ziemia pod waszymi stopami jest prochem naszych praojców. Aby szanowały kraj, opowiadajcie im, iż ziemia ta jest przebogata w różne pokrewne nam żywe istoty. Uczcie wasze dzieci tego, czego my uczymy nasze: ziemia jest naszą matką. Co spotyka ziemię, spotyka także synów tej ziemi. Jeżeli ludzie plują na ziemię, opluwają samych siebie. Jedno wiemy. Ziemia nie jest własnością człowieka, to człowiek należy do ziemi – to wiemy. Wszystko jest ze sobą złączone jak krew, która wiąże jedna rodzinę. Wszystko jest złączone.

Co się przydarzy ziemi, przydarzy się także synom tej ziemi. To nie człowiek przędzie tkaninę życia, on jest w niej tylko małą nitką. Cokolwiek uczyni tkaninie, uczyni samemu sobie.

Przemyślimy jednak waszą propozycję kupna naszego kraju i zamieszkania w rezerwacie. Będziemy żyli na uboczu i w spokoju. Nieważne, gdzie spędzimy resztę naszych dni. Nasze dzieci widziały swoich ojców upokorzonych i zwyciężonych. Nasi wojownicy zostali zhańbieni. Pokonani spędzają czas bezczynnie, zatruwając swe ciała słodkim jadłem i mocnym trunkiem. Nieważne gdzie spędzimy resztę dni naszych. Nie zostało ich zresztą zbyt wiele. Jeszcze parę godzin, parę zim – a z wielkich plemion, które niegdyś zamieszkiwały ten kraj albo włóczą się teraz w małych grupkach po lasach, nie pozostanie ani jedno dziecko, które by opłakiwało groby narodu, który był kiedyś tak potężny i tak pełen nadziei, jak wasz dzisiaj. Ale dlaczego mam opłakiwać upadek mojego narodu ?

Narody składają się z ludzi, nie z czego innego. A ludzie przychodzą i odchodzą – jak fala na morzu. Nawet sam Biały Człowiek, którego Bóg z nim wędruje i rozmawia jak przyjaciel z przyjacielem, nie uniknie tego wspólnego przeznaczenia. Być może jesteśmy jednak braćmi. Zobaczymy ! Jedno jednak wiemy – a co Biały Człowiek odkryje może dopiero pewnego jutra – nasz Bóg jest tym samym Bogiem. Może myślicie, że Go posiadacie na własność – jak dążycie do posiadania naszego kraju – ale tego nie jesteście w stanie uczynić. On jest Bogiem ludzi – i to w takiej samej mierze Czerwonych jak i Białych. Ten kraj jest Mu bardzo drogi – i zranić tę ziemię znaczy zbezcześcić jej Stwórcę. Także Biali przeminą, może jeszcze szybciej niż wszystkie inne plemiona.

Ale wy będziecie świecić w swoim upadku – zapaleni mocą Boga, który was wprowadził do tego kraju i dał wam panowanie nad tą ziemią i Czerwonym Człowiekiem. To przeznaczenie jest dla nas zagadką, ponieważ nie rozumiemy wybicia wszystkich bawołów, oswojenia wszystkich dzikich koni, zamienienia przytulnych zakątków w zaludnione, smrodliwe i duszne, ani ośmieszenia przez mówiące druty widoku dostojnych wzgórz.

Gdzie ostał się gąszcz ? Zniknął. Gdzie jest orzeł ? Zniknął. Cóż oznacza pożegnanie się z rączym koniem ? Oznacza koniec życia i początek wegetacji. Przemyślimy waszą propozycję. Jeżeli ją przyjmiemy, to tylko dlatego, aby zabezpieczyć obiecany przez was rezerwat. Być może będziemy tam mogli przeżyć nasze krótkie dni na swój sposób. Kiedy wycofa się z tej ziemi ostatni Czerwony Człowiek i jego pamięć będzie tylko cieniem chmury ponad preriami, to i tak duch moich ojców będzie wciąż żywy: w tych lasach i nad tymi brzegami. Bo oni kochali tę ziemię jak nowo narodzony kocha puls serca swojej matki. Jeżeli sprzedamy wam nasz kraj, kochajcie go, jak myśmy go kochali, troszcząc się o niego, jak myśmy się troszczyli, zachowajcie wspomnienie takiego kraju, jakim go otrzymujecie. I ze wszystkich sił, z całego serca i ducha zachowajcie go dla swoich dzieci i kochajcie go jak Bóg nas wszystkich kocha.

Bowiem wiemy: nasz Bóg jest tym samym Bogiem. Ta ziemia jest mu święta. Nawet Biały nie może uniknąć wspólnego przeznaczenia. Możemy być braćmi. Zobaczymy. ”

Na sali rozległy się brawa, większość osób pozostała. Jednak cztery osoby nie klaskały, ciemne okulary, druty wystające z uszu oraz tępy wyraz twarzy pozwalały przypuszczać, że są przedstawicielami bliżej nieokreślonych służb.

- W zgodzie z naturą, a to sobie wymyślili – przeżywał wystąpienie jeden z nich.

- Salmonella też jest naturalna – dorzucił drugi.

Pozostali dwaj, gruby oraz jeszcze bardziej gruby byli anglojęzyczni, więc możliwe że była to operacja współpracujących ze sobą wywiadów, bacznie się przysłuchiwali i obserwowali kilka osób specjalnie tego nie kryjąc, między innymi Cybula, którego zaczepili, gdy ten przemieszczał się w kierunku odpowiednio schłodzonej wódeczki, ignorując całkowicie salę w której można było się posilić zupą z Karaibów, rybą z Trynidadu oraz innymi przysmakami, również związanymi z kuchnią Indian, oraz co oczywiste Słowian .

- Co wy myślicie, że będziecie rewolucję finansową przeprowadzać, i nikt się nie zorientuje? – zapytał agent nr. jeden, uśmiechając się nienaturalnie.

- Myślicie że na to pozwolimy? – dopytał agent nr.2

- Wasze zdanie jest całkowicie nieistotne, a wasz czas przemija.

- Nasi amerykańscy przyjaciele od dawna mają waszą organizację na oku, a i my będziemy się wam przyglądać.

- Nie sądzę żeby byli waszymi przyjaciółmi, a jeśli tak myślicie, to jesteście bardziej tępi niż można przypuszczać w ramach pierwszego wrażenia. Poza tym te spaślaki mogą zagrozić co najwyżej hamburgerom oraz kubełkom pełnym frytek i kawałków kurczaków, a i to nie na pewno.

Spaślaki zrobiły groźne miny, chociaż ciężko było przypuszczać aby zrozumiały wypowiedź, jeden z agentów zareagował nerwowo i chwycił Cybula za ramię.

- Słuchaj no!

Nie zdążył jednak dokończyć, jak spod ziemi wyrósł Lefcour Vioney, cztery szybkie plasknięcia zakończyły tę niepotrzebną rozmowę, a agenci bliżej nieokreślonych służb zgodnie udali się do krainy snu.

- Łokieć, pięta , i nie ma klienta – wyjaśnił Lefcour Vioney – myślą że wszystko im wolno, a to nieprawda.

Więcej incydentów nie odnotowano a konferencję można było uznać za udaną, część nieoficjalna mocno podkreślająca tradycyjną polską gościnność została okraszona wspólnie wykonanym przez uczestników Tańcem Słońca. Nie wiadomo czy to z tego powodu słońce tak się ucieszyło, że w porannych komunikatach medialnych można było znaleźć informację o zapowiadanej burzy słonecznej. Informacje te nie zniechęciły jednak Słyszącego Różne Głosy, który również był uczestnikiem konferencji, do zmiany planów. Przy okazji poprzedniej wizyty w Polsce odwiedził Komańczę, w której mieszkali potomkowie Komanczów, udało mu się nawiązać kontakt, jednak nie załatwił wszystkiego i musiał się tam wybrać ponownie. Tym razem była szansa że Cybul da się namówić na wyprawę, Słyszący Różne Głosy bardzo na to liczył gdyż potrzebował pomocy w pewnej misji. Wszystko zależało jednak od poimprezowego stanu psychofizycznego, pierwsze odczucia pozwalały na optymizm i możliwość wyprawy samochodem Cybula.

- No i jak, jest zdrowie? – dopytywał Słyszący Różne Głosy.

- Zdrowie jest, ale trochę się wczoraj zasiedzieliśmy, trzeba było odespać, no i jest już trochę po południu. Może jutro pojedziemy?

- Im wcześniej tym lepiej. Proponuję dziś się zebrać, najwyżej przekimamy gdzieś po trasie.

- A co to dokładnie za misja, bo tak nie do końca wyłapałem?

- Gdy byłem poprzednio „Moi” opowiedzieli mi o najstarszym przodku, tym który zdecydował o przyjeździe w te strony. Gdy był już stary udał się na wyprawę do jaskini, wyprawę  z której nie wrócił. Miał ze sobą coś bardzo cennego, bardzo wyjątkowy naszyjnik, chcę go odnaleźć i odzyskać, poprzednim razem nie miałem zbyt wiele czasu ani odpowiedniego sprzętu, teraz jestem przygotowany, jednak przydałaby mi się asekuracja, ale jeśli nie to spoko, dam radę, wiem że możesz mieć przecież swoje równie ważne

sprawy i …

- Pojadę.

- Dziękuję.

- Wiesz która to jaskinia? Znasz drogę?

- Tak, „Moi” dokładnie mi wytłumaczyli.

- No a co, miejscowi nie próbowali tam zejść?

- Próbowali, ale ciągle coś im stawało na przeszkodzie, szereg niesprzyjających okoliczności, aż w końcu uznali, że może starzec poszedł tam po prostu umrzeć, gdyż mógł przeczuwać że jego dni dobiegają końca, wybrał takie miejsce, no i może niespecjalnie życzy sobie takich odwiedzin.

- Skoro niespecjalnie życzy sobie odwiedzin, to może nie powinieneś mu się wpieprzać do jaskini, może to niepotrzebne.

- Bardzo mi zależy na tym naszyjniku, nie chcę zakłócać jego spokoju, chcę tylko naszyjnik, myślę że mogę, myślę że powinienem.

- OK, twoja decyzja, ale to trochę jak z archeologami którzy pod pretekstem badań naukowych rozpieprzają komuś groby. Można przecież liczyć na spokój po śmierci, ktoś się wygodnie ułoży w trumience, minie trochę lat a tu nagle jeb łopata, jeb druga, mordy drą że znaleźli szkieleta, ale chuj ze szkieletem, patrzcie jaka fajna starożytna butelka, o i pieniążek, a truposzczaka aż skręca, ale to jeszcze nic, przecież jeszcze fotoreporterzy , będą chodzić między kośćmi aby znaleźć odpowiednie światło, jakby obrażeni że przecież są z poważnej gazety, a delikwent nic a nic się nie uśmiecha, a kiedy zaczyna opadać kurz i szkieletor myśli sobie: uff, wreszcie chwila spokoju, a tu niespodzianka, upierdolą mu rękę, bo koniecznie trzeba wysłać na badanie genetyczne do jakiegoś Grudziądza, bo wspaniały archeolog odkrywca musi kurwa wiedzieć kiedy ktoś umarł, czym się odżywiał, na kogo głosował, zero prywatności. Tylko kremacja może być odpowiedzią na ich bezmyślność, kremacja która wyzwala ogień wewnętrzny, ostateczna przemiana. I spokój, bez nieproszonych gości.

- Chcę tylko naszyjnik.

Papieros.

- No dobra, to zbierajmy się powoli , godzina już niemłoda.

Proces pakowania się został ograniczony do minimum, Cybul pojechał tak jak stał a Słyszący Różne Głosy zabrał tylko wcześniej przygotowany bagaż, w którym przeważał niezbędny sprzęt potrzebny do przeprowadzenia misji.

Wyruszyli. Dobrze się jechało, ale tylko do Ostrowca, później na niezbyt szerokiej drodze co chwilę pojawiał się jakiś traktor mocno opóźniając podróż, ciężko takiego wyprzedzić, bo ruch na przeciwnym pasie duży, drogowa udręka. Istnieją okolice, w których ludzie jeżdżą traktorami na stację benzynową po wódę, ale to chyba nie to, było ich za dużo, prawdopodobnie gdzieś w okolicy odbywał się jakiś zlot traktorów.

- Gdybym wiedział pojechałbym konno – żartował Słyszący Różne Głosy.

- I tak nie jest źle, mogliśmy się przecież natknąć na jakąś pielgrzymkę – powiedział Cybul chwilę przed tym jak natknęli się na jakąś pielgrzymkę. – No nic, przynajmniej na fotoradary nie trzeba specjalnie uważać, a tu wszędzie ograniczenie do siedemdziesięciu.

- To u nas jednak trochę łatwiej, jedziesz sobie po freewayu, aircondition pracuje, guna każdy ma, paliwo tanie, można jeździć.

Cybul się trochę zagotował i próbował dynamicznie omijać przeszkody, nieco ignorując podwójność ciągłą linii na drodze. Mandat nie był wysoki.

- Ciemno się robi, chyba trzeba się będzie rozejrzeć za jakąś miejscówką na postój.

- Taa, i tak sporo przejechaliśmy.

Przejechali jeszcze trochę, przy drodze znaleźli niewielki motelik.

- Może tu sprawdzimy.

- Czemu nie.

Okazało się że były wolne miejsca, ale tylko dlatego że ktoś inny w ostatniej chwili zrezygnował odwołując rezerwację.

- Macie szczęście, teraz trudno o miejsce w okolicy, całe pielgrzymki przyjeżdżają po tym jak na budowie odkryli ten ogromny kamień – powiedziała miła starsza pani, która jak się okazało była właścicielką obiektu - Mówią, że magiczny jakiś, że ma właściwości. Pokoje były wcześniej przygotowane, więc naprawdę macie farta, a ode mnie zniżkę last minutową.

- To wspaniale.

- Proszę opowiedzieć więcej o tym kamieniu.

- Kamień właściwie tu był od dawna, odkąd pamiętam, więc właściwie nie trzeba było go specjalnie odkrywać, tylko odkopać. To głaz narzutowy, w okolicy nie ma ich zbyt wiele, bardziej występują na północy kraju. Nie wyglądał zbyt okazale, prawdę mówiąc był nieduży, to znaczy nieduża część wystawała z ziemi, a gdy zaczęła się budowa postanowili go wykopać i usunąć , tylko że schodzą w ziemię coraz głębiej i nic, głaz ma coraz większy obwód, już teraz niewiele ustępuje Trygławowi , który zwany też jest Tychowskim Głazem i znajduje się w mieście Tychowo. Trygław jest największym w Polsce głazem narzutowym, tak przynajmniej mówią na budowie, a naszego przecież jeszcze całkiem nie odkopali, więc może być rekord.

- Głaz narzutowy?

- Głaz narzutowy, eratyk, lub jak kto woli narzutniak .

- Erotyk? Kręcą tu pornosy? – Cybul zaciekawił się jeszcze bardziej.

- Eratyk, po łacinie errare znaczy błądzić.

- OOO, znasz łacinę?

- Nie, ale zdarza mi się błądzić – wyjaśnił Słyszący Różne Głosy. – Te głazy często wędrowały z lodowcami, słyszałem o takich miejscach w północnej części USA.

- Jak chcecie możecie iść go sobie obejrzeć, to niedaleko. Decyzją władz teren jest dostępny dla turystów, a za sprawą budowy dobrze oświetlony – powiedziała miła starsza pani.

- A dlaczego magiczny?

- Podobno jakieś odgłosy spod niego czasami dobiegają, ale ja tam nie wiem, no i że jakieś uzdrowienia były.

Poszli zobaczyć, taka okazja turystyczna to było coś, już nawet można było zrozumieć bardziej te wędrujące i blokujące ruch drogowy grupy pielgrzymów, aczkolwiek lepiej by było gdyby się spakowali w autobus i nie stwarzali zagrożenia na drodze, a jeśli już muszą spacerować, to już lepiej leśnym lub polnym szlakiem jakimś, których przecież nie brakuje, a zawsze też można wytyczyć nowe.

Dotarli na miejsce. Głaz widoczny już z daleka, ze względu na późną porę dnia tłumów wielkich już nie było.

- O kurka, faktycznie spory ten kamyczek – zdumiał się Cybul.

Obeszli go dookoła, niektórzy ludzie się modlili.

- Podobno potrafi uleczyć, taki jeden mówił, że wzrok mu się wyostrzył, a już ledwo co widział-opowiadał jeden z pielgrzymów.

- Tylko te odgłosy nie wiadomo co.

- Co nie wiadomo? To moc. Moc się buzuje, to i czasem coś tam plumknie, pyknie, zatrzeszczy – tłumaczył fachowo miejscowy.

Jakieś dziecko korzystając z nieuwagi rodzica wdrapało się na głaz.

- Złaź natychmiast!

- Dlaczego?! Ja chcę mieć moc, chcę być Spidermanem!

- A ty wiesz o której Spiderman musi wstawać do pracy? Dużo wcześniej niż ty do szkoły, z czym też jest problem, Spiderman musi nadzorować przecież, czy dzieci przechodzą przez jezdnię na pasach.

- Wcześniej wstawać?

- Dużo wcześniej.

- A to nie – dzieciak zszedł z kamienia.

Od strony nieoświetlonej nie było nikogo, Cybul położył rękę na kamieniu.

- Ciepły – zdziwił się.

Położył drugą rękę, to samo zrobił Słyszący Różne Głosy. Kamień wydawał się robić coraz cieplejszy, w pewnym momencie zaczął nawet jakby pulsować. Prawie gorący. Coś zobaczyli, ta sama wizja dla obu, lecz każdy inaczej ją odebrał.

- Słyszysz?- zapytał Indianin

- Co?

Osiągając maksymalny stopień koncentracji i mając przy tym wyborny słuch można było wychwycić bardzo ciche dźwięki w postaci syczenia lub świstu, z czasem przechodzące w krótki głośny gwizd. Co innego gdy ktoś był ekspertem, który słyszy różne głosy.

- Kobiecy głos. Śpiew. Czysty piękny głos. I drugi, ale to już nie ludzki, chyba nie, jakby jakaś kropla dźwięku wyciekła z syntezatora i błądziła pod ziemią przybierając przeróżne formy. Dokładnie pod nami, jakby podziemne miasto.

Kamień ostygł, nagle, jak po wyciągnięciu wtyczki, a przecież kamienie nie powinny stygnąć nagle, mogą przecież wystraszyć ludzi, którzy są na tej planecie od niedawna w porównaniu z nimi i jeszcze nie wszystko rozumieją. Pojawiła się mgła, jakby kpiąc ze sztucznego oświetlenia, które straciło kontakt z kamieniem, na krawędziach którego zaczęło dochodzić do małych, cichych wyładowań elektrycznych.

- Jeśli tam jest podziemne miasto, to wejścia nie widzę, a to oznacza że musimy poszukać baru jakiegoś naziemnego.

Nie znaleźli, a motel był zbyt mały aby znalazła się w nim część restauracyjna, ale miła starsza pani poczęstowała ich winkiem domowej roboty.

- Dobrze że Pani jeszcze nie śpi.

- Ja nigdy nie śpię.

- Na sen jest dobry ten, no…

- Na sen jest dobra przede wszystkim chęć spania.

Sen po domowym winku był dobry. Rano, skoro świt, przed odjazdem postanowili jeszcze raz spojrzeć na głaz. W dziennym świetle wyglądał jeszcze bardziej dostojnie. Parował, a może to resztki mgły które się na nim osadziły na noc ruszały w dalszą drogę.

Nagle pojawiła się jakaś postać, niezwykle szybko pokonywała przestrzeń, kilka sprawnych susów pozwoliły wskoczyć na szczyt kamienia, okazało się że to ten sam dzieciak który był tu poprzedniego dnia.

- Przecież mama mówiła Ci, żebyś tu nie wskakiwał – powiedział Cybul.

Na twarzy schowanej pod dżokejką i kapturem dodatkowo pojawił się pewny siebie uśmiech.

- Ale ja naprawdę chcę mieć moc spidermana. Przemyślałem to i będę wstawał wcześniej,  tak jak dziś – odpowiedział dzieciak.

- To dobrze, najważniejsze to wierzyć w siebie i nie poddawać się – doradził Cybul.

Po chwili zdyszana przybiegła siostra dzielnego chłopca, była bardzo zmęczona ale już spokojna, bo martwiła się o brata. Jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Cybula, który odpowiedział na niezadane pytanie:

- Wszystko w porządku.

Uśmiechnęli się oboje, jakby istniała między nimi jakaś niewidzialna nić porozumienia i słowa nie były potrzebne.

- Uff – zaufała tylko.

Spiderman zeskakując z kamienia utrącił niewielką jego część, która spadając rozbiła się na cztery drobne odłamki. Jeden schował od razu do kieszeni sztruksowych spodni, drugi dał siostrze, pozostałymi obdarował Cybula oraz Indianina.

Rankiem droga współpracowała znakomicie, kolejne kilometry umykały, no ale przeważnie tak w życiu jest, że jak coś dobrze idzie, to się musi coś zepsuć. Kapeć. Może to przypadek a może nie, ale nieopodal był zakład wulkanizacyjny, a kolejka oczekujących świadczyła o tym że ruch w interesie jest spory. Wulkanizatorzy toczyli walkę z jednym z wcześniejszych aut.

- Podłychuj.

- Sam jesteś podły chuj!

- Nie nie, weź łychę i podłychuj.

Sprawnie wszystko szło, więc nie trzeba było długo czekać, okazało się że w oponę wśrubowała się solidna śruba. Dalej w drogę. W przydrożnym barze kawa i frytki z kurzem, przeciążony lep na muchy  wiszący pod sufitem nie wpływał korzystnie na apetyt.

Blisko, coraz bliżej. Z głośników płynęło Take It As It Comes w wykonaniu The Doors. Mijając turystyczny szlak Wojaka Szwejka można by przypuszczać, że kiedyś było tu wesoło, jednak nie zawsze, a już na pewno nie wtedy, gdy objawiła się wojownicza natura mieszkańców tych okolic, i krótka radość została zastąpiona przez rozczarowanie, ale tak to już w życiu jest.

W pierwszych dniach listopada 1918 łemkowska ludność z Komańczy oraz okolicznych miejscowości wspomagana przez ludność napływową, ogłosiła powstanie tzw. Republiki Komańczańskiej a „stolicą” została Komańcza. Samozwańcza republika istniała do rozpoczęcia ofensywy Wojska Polskiego 27 stycznia 1919 r.

Niepokorność objawiała się w tych stronach również w późniejszych latach, przybierając często formy niezwykłych Zakapiorów.

Przy drodze w kierunku kamieniołomów stał duch lokalnego artysty i Zakapiora, Jędrka Połoniny  i dumał na głos:

- Oj nie wiem, nie wiem.

A wiatr niósł jego wątpliwość.

Słyszący Różne Głosy oraz Cybul postanowili jechać prosto w kierunku jaskini, pogoda była dobra  i chcieli to wykorzystać. Na turystycznym szlaku mijali grupę wycieczkową w przedziale wiekowym  „ między emeryturą a śmiercią”, prawdopodobnie z jakiegoś klubu seniora, która zachwycała się wspaniałymi widokami.

- Cudowna ta przyroda.

- Przyroda ma dobry wpływ na przyrodzenie.                                                                                                    Faktycznie było co podziwiać. Czerwone cienie padały od czerwonych, niezwykłych wzgórz o szczytach płaskich jak stoły a potężne drzewa wydawały się być granatowe, w oddali bulgotał strumień którego brzegi porastała skąpa trawa po jednej stronie, a mgiełka wilgoci drżała w rozpalonym powietrzu. Zwracały uwagę niezwykłe kształty urwiska dźwigającego się z rozpękłej, pełnej szczelin ziemi po drugiej stronie rzeczki, oraz żółta skała wyrosła ponad otoczenie, z trzema haczykowatymi szczytami. Potok wypływał z doliny pnącej się ku górze i coraz bardziej zwężanej postrzępioną linią świerków, kamienistych żlebów i upłazów porośniętych trójłodygowymi roślinami. Dalej wyżyna załamywała się, opadając prawie stromo ku szerokiemu niżowi, ograniczonemu na horyzoncie ścianą poszarpanych szczytów, między którymi czaiły się nieruchomo czarnozielone bory.

Powiał chłodny wiatr. Przeszli jeszcze trochę a wiatr się wzmagał. Widok na okolicę był naprawdę przepiękny.

Zbliżali się do jaskini, jednak z każdym krokiem wiało coraz mocniej.

- Kurde, ale daje.

- My to jeszcze może damy radę, ale tym staruszkom współczuję.

I wreszcie jest, ich oczom ukazało się dość wąskie wejście do jaskini. Cybul otrzymał od telefonu informację dźwiękową, że przyszedł sms. Odczytał, ze zdumieniem stwierdzając, że jego autorem jest Słyszący Różne Głosy.

- Co ty esemesa mi wysłałeś?

- Ja?

Treść również była zastanawiająca:

„ U mnie wszystko dobrze, trochę mnie zwiało, ale wszystko dobrze”.

Możliwe że operator sieci komórkowej nie wyczuł chwili, gdyż dopiero po kilku sekundach wiatr wzmógł się do tego stopnia, że wszystko co działo się dotychczas można było uznać za niewinną igraszkę.

Cybul instynktownie chwycił za jakąś roślinę, która okazała się niezwykle wytrzymała, Indianin nie miał tyle szczęścia, dodatkowo można było odnieść wrażenie, że główny podmuch był skierowany centralnie na niego, nie było szans żeby to ustać. Słyszącego Różne Głosy porwał wiatr, a Cybul widząc to zdumiał się po raz kolejny.

- Kurde, ty latasz!

Jaskinia ocalała nietknięta.

Powoli uspokajało się, w drodze powrotnej okazało się , że seniorzy w dalszym ciągu delektują się widokami, a i humor ich nie opuszczał.

- Ty się Zdzisiu dobrze trzymasz, ale chyba przydała by ci się jakaś opieka?

- Nie, opiekacz nie, sam sobie dam radę.

Nie było sensu zdumiewać się kolejny raz, gdyż poprzednie zdumienie jeszcze trzymało, ale wichura widać nie zrobiła na nich najmniejszego wrażenia.

- Wszystko dobrze? – Cybul postanowił się upewnić.

- O, już się przypierdala – usłyszał w odpowiedzi – Młodzieńcze, myślisz że jak człowiek porusza się o lasce, to od razu musi mieć jakieś problemy.

- Ale mi chodzi o wichurę, czy nic wam się nie stało, wiało przecież naprawdę mocno.

- Jaką wichurę?

Ten brak porozumienia między pokoleniami był przytłaczający, na szczęście udało się go zniwelować gdyż seniorzy byli odpowiednio zaopatrzeni w przepalankę na spirytusie, która sprawiała że człowiek przestawał się przejmować duperelami, a starość mogła być żwawa.  I to nic że porażka ciała w ziemskim życiu jest czymś okrutnym. Przychodzi moment, w którym to przestaje być ważne. Śmiech który został przyniesiony przez echo nie wiadomo skąd zdawał się to potwierdzać. A wiatry gonią.

X

Rozdział 21


Sen, a może jednak nie sen.

Przechodząc obok miejsca w którym dusze młodnieją uśmiechając się błogo, bo pozbyły się ciężaru życia, można było odnieść wrażenie, że to wszystko jednak dobrze się kończy. Chociaż kończy to chyba niewłaściwe określenie, gdyby zrobić im zdjęcie, ktoś oglądający je mógłby dojść do wniosku, że przedstawiają kogoś, kto po prostu dobrze się wysrał. Wielka ulga. Ale nie można było zrobić zdjęcia, urządzenia elektroniczne w tej przestrzeni nie działały.

Było ciepło, zaskakująco ciepło, zbyt ciepło jak na sen.

W oddali była widoczna sieć układów gwiezdnych, rozmieszczona przez wielkiego pająka na niedostrzegalnej sieci według własnego uznania. Kiedyś cała ta rozmieszczona struktura była jednym organizmem, a nawet jeśli nie, to była bardzo blisko siebie. Wielki pająk był niewidoczny na pierwszy rzut oka, ale był.

Pajęczyna znajdowała się pomiędzy dwoma cieniami, z tym że jeden cień był rzucany przez światło. Światło też rzuca cień.

Z głębi cienia, niestety nie wiadomo którego, dobiegł głos.

- Pan się pomylił!

Dalej, za tym wszystkim wielka zasłona. To dopiero za nią wszechświat się rozszerzał, lub był rozszerzany.

Wszystko huczało, hałaśliwie i nieprzyjemnie. Pewnie dobry specjalista od mixowania zrobiłby z tych odgłosów muzyczny przebój.

Gorąco, nieczynne wodospady, rozedrgane mosty. Dookoła nieustannie przemieszczała się tkanka świata, której człowiek jest tylko jedną z nici. Przemieszczała się, formowała niespokojnie, nerwowo, jakby chciała się wygodnie usadowić w fotelu aby obejrzeć program telewizyjny, a ciągle nie udawało się znaleźć wygodnej pozycji, jakby niewidzialny fotel był całkowicie niedopasowany, niewygodny jak ławki w kościołach, które prawdopodobnie są niewygodne z tego samego powodu.

Szelestoszmer.

Za pracę w takich warunkach powinien przysługiwać solidny dodatek „ szkodliwy”, lub międzygalaktyczna renta, ale organ nadzorujący, coś jak zus tylko jeszcze bardziej przebiegły, miał to w dupie, twierdził że wszystko jest jak trzeba a warunki dobre.

Ze wszystkich stron spływały informacje, niby wszystko w porządku, ale jakiś niepokój się utrzymywał, tak jak wtedy gdy kobieta mówi:

- To tylko kolega.

A jest zupełnie inaczej.

Kosmiczne kłamstwo było jeszcze bardziej zuchwałe.

Tkanka życia chciałaby po prostu wiedzieć, znać zasady gry, tak jak bakteria chce wiedzieć dlaczego jest atakowana przez bakteriofagi, żaba dlaczego jest zjadana przez bociana, człowiek chce wiedzieć na chuj ta męka, a galaktyka dlaczego musi się zderzyć z inną galaktyką, lub zostać pochłonięta.

Będąc energią jest jeszcze trudniej, bo trzeba się stosować do wielu skomplikowanych wzorów matematycznych, fizycznych i nie tylko. Jest tyle spraw na energetycznej głowie, w drodze do nie wiadomo czego.

Na mostach ruch nieustający, kontakt z innymi galaktykami jest dobry, ale tam też nie wiedzą, być może odpowiedź jest poza znanym wszechświatem.

Czasami można mieć nadzieję że coś się wyjaśni, kosmiczny wiatr wieje wtedy mocniej, tak jak teraz, robi się coraz bardziej gorąco, tak jak teraz, płyną trzy melodie, lecz na razie tylko dwie, jest i trzecia, na chwilę tylko gdzieś zabłądziła.

Blask. A po nim Odwieczne Wielkie Nie Wiem.


CDN.

Zapraszam na mój fanpejdż

https://www.facebook.com/profile.php?id=100068284367721

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×